Historia, na którą się właśnie natknęliście, traktuje o charakterach ludzi, trudach letniej, trwającej miesiąc podróży po pięknej, zaskakującej i nieprzewidywalnej Turcji. Przed wami ósma część moich przygód…
Autor tekstu i zdjęć: CeloFan
Jeżeli spotykacie się z moją wyprawą dopiero przy tej części, wklejam od razu linki do poprzednich, czyli: pierwszej
drugiej
trzeciej
czwartej
piątej
szóstej
siódmej
oraz ósmej
Jesteście na bieżąco? Ruszamy po kolejne przygody!
Dzień 19
– Wstanę wcześniej niż zwykle i ucieknę z tego piekarnika w góry – pomyślałem.
Wstałem wcześniej, bagaż założyłem na motocykl. Zaduch, mimo wczesnej pory, znów daje się we znaki. Jestem już cały mokry, a jeszcze powinienem ustawić GPS. To na dole, przy motocyklu. Może przy kawie.
Traf chciał, że na dole jest właściciel otelu. Ten sam, który wczoraj pilnował swojego kawałka plaży. I niestety zapytał, dokąd jadę. Jak powiedzieć po angielsku, jedno zdanie oznajmiające, składające się z wielu zmiennych…
– Jeszcze nie wiem — uprościłem.
I się zaczęło. Przez pół godziny słuchałem różnych propozycji w różnych kierunkach. Kiedy zrozumiał, że jadę na zachód, skupił się na zachodzie. Wodospady, jaskinie, szczyty do zdobycia, jeziora. Sypał miejscami jak zawodowy sprzedawca wycieczek. Próbowałem skupić się na swojej mapie, na wklepaniu do urządzenia jakiejkolwiek trasy, ale to niemożliwe. W końcu ustawiłem pierwszy lepszy punkt, dopiłem kawę rozpuszczalną, a jakże, i bez śniadania odjechałem, wcześniej oczywiście uprzejmie dziękując za wskazówki, żeby nie wyjść na gbura. Przecież człowiek chciał jak najlepiej, tylko jemu zabrakło wyczucia, a mi asertywności.
Nie obejrzałem się na Morze Śródziemne ani razu. Już za pierwszym podjazdem zrobiło się jakby mniej parno.
Na małej stacji benzynowej, wyznaczyłem jak najbardziej kręte i najwęższe drogi, jakie udało mi się znaleźć na mapie. Wszystko tak, żebym jechał wśród gór, a po południu wrócił na wybrzeże.
***
Zachwyt, to takie niewdzięczne uczucie, że aż zatyka. Czego by nie pisać, co by nie opowiadać, jakby nie ubarwiać i starać się, nie sposób opisać tak zwanej opadniętej szczęki. Gdyby nie kask, ciągnąłbym ją za sobą jak kotwicę.
No bo jak ubrać w słowa pęknięty masyw skalny, tworzący przepaść bez dna, a pęknięcie to w kształcie takim, jakby przeogromny gad prehistoryczny, werżnął się trzema pazurami, wyszarpał i odleciał. Jak opisać wielkość tego zjawiska, niemieszczącą się w kadrze aparatu, mimo że patrzy się z wysoka.
Jakich słów użyć, żeby odzwierciedliły, choć w połowie przestrzeń doliny tak wielkiej, że miasto tam położone, zdaje się czymś małym i ledwo widocznym?
Jak opowiedzieć o drodze, przylepionej do zbocza, wijącej się to znów prostującej swoje asfaltowe zwoje na takiej wysokości, że wszystko, co w dole jest uproszczoną mapą papierową. Drogę, z której widok jest tak upajający, że absorbuje bardziej od samej jazdy.
Albo zalew o tak intensywnej barwie wody, że wydaje się namalowane pędzlem, przesadnie lubiącego niebieski, malarza. Cyjan to, czy lazurowy?
Co napisać o drodze zaginionej w górach, od dawna nie tkniętej kołami samochodu?
O drzewach z powykręcanymi konarami przez upał i mróz. W końcu, jak nazwać szczyt i drogę na nim, położone na tyle wysoko, że daje ukojenie od upału i uwalnia od przemożnego hałasu cykad. Szczyt, gdzie nie ma zbyt dużo zieleni a rzadkie drzewa jakby wyrastały prosto ze skał.
Nie umiem i nawet nie spróbuję. Ani słowa, ani zdjęcia, ani nic innego nie odda tej baśniowej, ale jednak rzeczywistości.
Ps.:
1. Drogi nieutwardzone, dziś były jak biały kruk.
2. Sprawa kontrolki oleju wyjaśniona. Żadne tam zapchane filtry. Mam nadzieję, że każdy, kto ma pojęcie o mechanice, uśmiał się do łez, przez moje dzikie rozważania. Widocznie lepkość oleju przy tak wysokich temperaturach ma znaczenie.
3. Stacjonuję w otelu w stylu ninja, sprzed kilku dni. Nie wdając się w szczegóły, ręcznik upadł mi na podłogę. Co teraz? Mam wrażenie, że miejscowości turystyczne tutaj, swoją świetność mają dawno za sobą. Wszędobylski kicz ze straganami pełnymi plastikowych zabawek, balonów, parasoli i kół ratunkowych. Wokół same hotele. Ściany hoteli z odpadającym tynkiem, albo zaciekami. Ten w którym zakotwiczyłem, ma dumnie brzmiącą nazwę „Tayfun”. Nazwa przewrotnie oddaje klimat całości. W środku jak w więzieniu. Kraty w oknach, a widok na ścianę innego budynku. Klimatyzację wyłączyłem i przestało pachnieć grzybem. Po łóżku maszerują owady. Te większe można strzepnąć jednym ruchem. Mniejszych jest więcej, ale są zauważalne dopiero przy wnikliwym oglądzie pogniecionego prześcieradła. Pogniecionego nie po praniu bez prasowania. Raczej po poprzednim gościu, albo gościach. Zbytnio to nie przeszkadza, kiedy ma się swój śpiwór.
Są też zalety. Hotel jest tani a jego obsługa wyluzowana.
c.d.n.