Żyjemy w systemie, który przymusza do pogoni za przedmiotami, które ów system produkuje. Chcesz coś mieć, musisz na to zarobić! – wołają zewsząd. Stworzymy ci potrzebę, a ty zrób wszystko, żeby ją zaspokoić. Kwestią determinacji jest, ile tego każdy ma i jakiej jakości.
Autor tekstu i zdjęć: CeloFan
Wstęp
Zdobywszy upragnione dowody naszej zaradności, chełpimy się nimi przy każdej okazji. Z biegiem czasu stare marzenia bledną, a plany i priorytety zmieniają się. Nie wiadomo kiedy, wymarzona podróż, to maksymalnie dwa tygodnie w ekstremalnie luksusowym hotelu z piękną plażą w ogrodzonym, bezpiecznym getcie z usłużną obsługą. Czujemy się tam zaskakująco dobrze. Jest jak w domu, tylko egzotycznie. W pokoju jest telewizor, z którego nic nie rozumiemy. Klimatyzator nieprzerwanie reguluje nasze samopoczucie. Jest elegancka łazienka tuż przy sypialni. Można korzystać z niej kiedy tylko poczujemy, że śniadanie w restauracji zmieniło florę bakteryjną w żołądku. Albo kiedy w barze wypiliśmy za dużo drinków, które były w cenie, a mimo wszystko trzeba je… zwrócić. Jest też wielkie łóżko z luksusowym materacem i codziennie zmienianą pościelą. Balkon z którego widać basen z niebiańsko niebieską wodą i plaża, na którą chodzimy, kiedy tylko znudzi się basen. Do tego czternaście tych samych zachodów słońca i może dwie wycieczki fakultatywne.
Wycieczki na których podświadomie wyszukujemy biedy taniego kraju, żeby poczuć się lepiej, bogato i szczęśliwiej. Wracamy do domów z pamiątkami kupionymi w holu recepcji, w kiosku albo na „autentycznym” bazarze, gdzie wywiózł nas autokar. Wybieramy nie podróż, tylko biuro turystyczne gwarantujące spełnienie naszych wyśrubowanych życzeń.
W pamięci zostaje zapach smażonego ciała na słońcu, ogorzały starzec w turbanie o dzikim spojrzeniu, który nie chciał się targować, kamień który zranił stopę wpadając do sandała i jakość usług hotelowych, którymi możemy się szczycić przed znajomymi po powrocie.
W tym momencie powinienem napisać, że budzę się wystraszony i zlany potem. Tak. To taki mój koszmar, choć wiem, że wielu tak właśnie spędza czas i są to ludzie w pełni ze swojego wyboru zadowoleni. Dobrze, że jesteśmy tak różni…
Jadąc motocyklem, w drodze, widujemy biedę i bogactwo tak samo, jak się to widzi uczestnicząc w wykupionej wycieczce. Równie często na w pół świadomie poprawiamy swoje samopoczucie, patrząc na handlarzy solonych ogórków, tytoniu na wagę, żebrzące dzieci i mijane domostwa ze szmatami zamiast szkła w oknach. Jest jednak pewna różnica. W naszym przypadku, w przypadku motocyklisty, w pewnym sensie, mam szansę bywać po tej drugiej stronie. Być łapserdakiem i zakurzonym od stóp do głów, dziwakiem na motocyklu… Być w dowolnym, autentycznym miejscu i nim przesiąknąć. Mieć pewność, że każdy zachód słońca będzie inny. Na chybił – trafił wybierać nocleg. Nie zatrzymywać się wcale, albo co chwila. Być niezależnym od harmonogramów, narzuconych planów podróży, czy założeń. Swobodnie dysponować czasem. W moim przekonaniu, to właśnie TO pozwala poczuć tę namiastkę legendarnej, motocyklowej wolności.
Historia, którą tu opowiem, będzie o charakterach, trudach podróży i o drogach zadziwiająco pięknej Turcji, gdzie spędziłem niespełna miesiąc, latem 2021 roku…
Dzień 2
Od razu drugi, bo pierwszego, przejechałem tylko przez południową Polskę, za Kraków.
Spod Krakowa zawiało mnie do Rumunii, do miasta Oradea. Właściwie dosłownie. No i pogoda ma nierówno pod sufitem. 8 rano ciepło. Za chwilę pada i 18 stopni. Przejechałem Tatry i przestało padać, znów ciepło. Jednak żeby przejechać przez Tatry na Słowację, trzeba zjeść beczkę soli. Jeden długi korek. Nawet chwilę byłem zły na siebie, że tędy pojechałem. Ale… przecież mam dużo czasu, a jak się ma dużo czasu, to nie trzeba patrzeć na zegarek, osiągi i zasięgi. Jak sobie to uświadomiłem, to… przestało mi się spieszyć. Banał? Może. Tyle, że w podróży nastawienie do zastanej rzeczywistości jest dość ważne. Od tego zależy przecież samopoczucie. A jest coś ważniejszego od samopoczucia w podróży?
Na Węgrzech spotkałem motocyklistę-rodaka. Wypiliśmy kawę na stacji, pogadaliśmy. Trochę kilometrów przejechaliśmy razem. Przed granicą z Rumunią nasze drogi rozjechały się. Kiedy zostałem sam, horyzont zapłonął, wiatr chciał porwać motocykl, a pioruny waliły we wszystko wokół. Trudno było utrzymać motocykl na swoim pasie.
W Rumunii z kolei, jakby nic się nie stało. Gorąco, parno, słonecznie. Pewno ze 30 stopni w cieniu. Znalazłem sobie hotel. Motocykl porzuciłem przed wejściem. Wieczorem dogoniła mnie burza z Węgier i mały włos, a obelisk [tak autor nazywa swój motocykl – przyp. red.] odjechałby beze mnie. Tak wiało.
Lubię kiedy natura pokazuje, jak nieważny jest człowiek i jego próby okiełznania nieokiełznanego. No może nie, że lubię. Boję się, bo motocykl to nie klatka Faradaja. Jak walnie piorun, to zamieniamy się w popiół i diament i to jest koniec podróży. Jednak jest w tym chaosie coś pociągającego. Boję się trochę, ale lubię.
Dzień 3
Zaczęło się jak zwykle. Obiecałem sobie wczesne wstawanie i na tym się skończyło. Blisko jadę, to nie będę się nadwyrężał.
Rumunia nigdy nie zawodzi. Z miasta Oradea, gdzie nocowałem, do ulubionego Casa IRIS Petresti, niedaleko Sebes, jest około 250 kilometrów. To oczywiście najkrótsza i nudnawa droga, szczególnie w poniedziałki, kiedy ruch duży. W porozumieniu z Google Maps, przymusiłem swój GPS, żeby raczej unikał TIR-ów i pośpiechu. I tak z 250 zrobiło się 320 kilometrów i zamiast monotonnych 4 godzin, ciekawe 8. Moje autostrady były szutrowe, a skróty, jak to bywa, wydłużały drogę.
Raz nawet zawróciłem. Na szlaku z kamieni i błota, w lesie parującym jeszcze po wczorajszych ulewach, drut kolczasty w poprzek, a na nim stara butelka po napoju. Wyraźny znak mówiący całym sobą: Nie wjeżdżaj!
W pierwszej chwili pożałowałem, bo do asfaltu zostało niecałe 3 kilometry. Do tego przypomniałem sobie zjazdy, po których będę musiał się wtarabanić z powrotem, gliniaste kałuże i luźne kamienie, po których tu dotarłem. Mimo to zagrodzona ścieżka to pewne ostrzeżenie. Zaraz z pamięci wykopałem konia rasy huculskiej i karucę, który to zestaw transportował obelisk przez błoto kilka kilometrów, a ja dreptałem za nim pokonany. To było też w Rumunii. Tutaj koni nie ma. Tylko gęsty las i ptaki były świadkami mojego siłowania się z materią, kiedy odwracałem motocykl o 180 stopni.
Napisałem, że Rumunia nigdy nie zawodzi. I to prawda. Jednego dnia jechałem po szutrowej autostradzie, przez wioski z asfaltem na szerokość połowy samochodu, duktem wśród łąk, lasem po żwirze i kamieniach, szlakiem z koleinami jak rowy i asfaltem o nawierzchni tak doskonałej i z tyloma zakrętami, że nie do zliczenia.
Jestem na samym początku Transalpiny. Nie sposób jutro tamtędy nie przejechać.
Dzień 4
W sierpniu, pobudka o 5 rumuńskiego czasu, nie daje gwarancji zobaczenia wschodzącego słońca na Transalpinie. Trzeba wstać wcześniej, albo szybciej się zbierać, albo zacząć od drugiej strony.
Poza rankiem, dzień spędziłem w „suszarce do włosów”. Non stop około 40 stopni. Trzeba dużo pić. Płaskie południe Rumunii i proste drogi, nużą jak brazylijski serial, aż do granicy z Bułgarią. Tutaj przeprawiłem się promem przez Dunaj, żeby na koniec wylądować w Bułgarii, w mieście Wielkie Tyrnowo.
c.d.n.
Świetnie opisane, zwłaszcza wstęp. Mam nadzieję, że Artur napisze kiedyś książkę o podróżach. Uwielbiam czytać jego opowieści.