Historia, którą tu opowiadam jest o charakterach, trudach podróży i o drogach zadziwiająco pięknej Turcji, gdzie spędziłem niespełna miesiąc, latem 2021 roku… Przed wami trzecia część moich przygód.
Autor tekstu i zdjęć: CeloFan
Jeżeli spotykacie się z moją wyprawą dopiero przy trzeciej części, wklejam od razu pierwszą:
i drugą…
Jesteście już na bieżąco? Tak? To jedziemy dalej!
Dzień 7
Napisałem się, napisałem, a później… poszedłem spać. Oczywiście nic nie zostało z tego pisania. W skrócie, czekam na ochłodzenie, bo obeliskowi już się ulewa z układu chłodzenia. Czekam, ale nie w miejscu. Ze Stambułu, mikro drogami, przejechałem do Eskisehir.
Mikrodrogi
Przyzwyczajony jestem do jeżdżenia po Turcji głównymi drogami. Nie, żebym przepadał za tym, jak GPS pokazuje następny zakręt za 300 km. To po prostu duży kraj i odległości między różnymi miejscami są znaczne. Wczoraj jednak przekonałem się, że te ledwo widoczne kreski na mapie mają o wiele więcej drogi w drodze niż główne arterie. I tak, ostatnie 35 kilometrów spędziłem oganiając się od kamieni, jak od much.
Nie były to zwykłe kamienie. Nieskończona jeszcze nawierzchnia, pokryta była czymś jak lepik zmieszany ze żwirem. Czarne to i śliskie tak, że tańczyłem jak baletmistrz próbując utrzymać równowagę, jadąc szybciej niż 20 km/h. Do tego, opony podrywały lepkie kamienie i sypały na mnie i motocykl.
Myślę – pojadę bokiem, przy skałach – jak wjechałem, tak od razu wyjechałem, bo to jak mąka było, a wyjeżdżając, już witałem się z czarną mazią na drodze, bo oczywiście przednie koło uśliznęło się w tym momencie. Nie mam pojęcia dlaczego nie upadłem. Może dlatego, że zamknąłem oczy?
Dzień 8
Dziś znów wyznaczyłem trasę po mikrodrogach i znów się nie zawiodłem. Najpierw wiatr boczny wiał tak silnie, że praktycznie siedziałem na rancie kanapy. Wiał tak, że wzniecił chmurę pyłu na obrzeżach miasta, a na otwartej przestrzeni wszystkie drzewa zrobiły zbiórkę gałęzi w jedną stronę.
Kiedy wjechałem między wzgórza zrobiło się spokojniej i… „ochłodziło” się na tyle, że przestałem zaglądać obeliskowi do zbiorniczka wyrównawczego płynu chłodzącego. Robiłem to z przyzwyczajenia. I tak nie było po co, bo wczoraj wylał wszystko pod otelem.
Sprzedawca na stacji benzynowej nie chciał sprzedać mi wody destylowanej. W zamian za to oferował wodę z lodówki. Wszystko to w dobrej wierze oczywiście. Jak zobaczył, że biorę taką i taką, to aż poszedł za mną. Wtedy wszystko się wyjaśniło. Ja się opiłem tej dla ludzi, a w motocykl wlałem trochę destylowanej.
Z Eskisehir dojechałem do Zonguldak, nad morzem Czarnym. Normalną drogą to około 360 km i 4,5 godziny jazdy. Wolałem pojechać jak najbliżej wybrzeża. Dystansu może nie skróciłem, ale jechałem 8 godzin, z czego ostatnie 100 km szybką, ale pokręconą ekspresówką.
Jadąc mikrodrogami można zobaczyć żółwia czającego się, żeby przemknąć na drugą stronę asfaltu. Można zobaczyć wesele we wsi, stare, działające wciąż kopalnie węgla i umorusanych górników. Wyschnięte rzeki, stada owiec i kóz pilnowane przez groźnie wyglądające psy. Stare, rozpadające się zabudowania, być może kiedyś zasiedlone przez górników i dziwną, drewnianą budowlę w skale. Można też zobaczyć jednego motocyklistę i kilka razy nie wyrobić się na zakręcie. Na takich drogach najrzadziej zobaczy się samochody.
Jeszcze napiszę co mnie przywiało do Zonguldak. Pomyślałem, że nad morzem będzie chłodniej. No dobrze, mniej gorąco. Na północy Turcji zawsze jest mniej gorąco, bo tam góry zatrzymują masy nagrzanego powietrza, nadciągającego z południa. Wybrałem na GPS chybił-trafił miejscowość i pojechałem. Miejscowość ta okazała się dużym miastem portowym. Nici z cichego pokoiku z widokiem na morze, z szumu fal i ciepłego piasku pod stopami.
To właśnie Zonguldak:
Dzień 9
Motocykl stał na pustej ulicy całą noc i założyłem mu taką bardzo głośno wyjącą blokadę na koło. Jestem na 7. piętrze bez klimatyzacji, więc okno otwarte. Słyszę pisk alarmu. Wychylam się a tu żywego ducha w okolicy. Chowam głowę i znów to samo. Alarm wyje swoje piskliwe RATUNKU! Nieśmiało nawet pomyślałem, że ktoś chciałby połasić się na staroć i sprawdza łączność z właścicielem, albo czeka, aż bateria się skończy w blokadzie koła.
Ranek
Wdusiłem w siebie trochę śniadania i od razu na motocykl. Pierwsza w lewo i przejście dla pieszych z sygnalizacją, a sygnalizacja wyje jak opętana. To ten alarm słyszałem właśnie.
Od rana pada. Stabilnie kropi raczej. Nie ma sensu zakładać przeciwdeszczówek.
5km dalej:
Ulewa. Zakładam przeciwdeszczówki na mokre ciuchy motocyklowe.
30 km dalej:
Muszę zdjąć przeciwdeszczówki. I tak jestem mokry. Co za różnica czy od deszczu czy z braku przewiewu…
Morze Czarne
Od Zonguldag do Synop wiedzie malownicza i kręta droga, ze słabym asfaltem. Zaczyna się nieciekawie, bo przejeżdżam tory i znów tory i obok kopalni się jedzie i wśród różnych przemysłowych budynków. Później można się zgubić, bo tu niezliczony gąszcz dróg i to tych mikro. Nie zgubiłem się, ale widziałem kierowcę kampera tłukącego swój domowóz po dziurach. On zgubił się na pewno. Może ostatnie 100 km przez Synop jest wyasfaltowane jak trzeba, ale nie ma już takich widoków. A pomiędzy… To trzeba samemu zobaczyć. Droga raz wiedzie w górę, to znów opada do poziomu morza. Czasem oddala się od przepaści albo brzegu, ale nie na długo. Trudno się nie zatrzymać dla takich widoków. Dlatego też tak zabarłożyłem, że do Synop wjechałem po ciemku. Poza tym, niech zdjęcia trochę za mnie poopowiadają.
Dzień 10
Deszcze, burze i znów deszcze. I jeszcze długo deszcze. Z Synop przejechałem do Trabzon w nadziei, że tu nie będzie padać. Będzie. Sprawdziłem prognozy.
c.d.n.