Historia, na którą się właśnie natknęliście, traktuje o charakterach ludzi, trudach letniej, trwającej miesiąc podróży po pięknej, zaskakującej i nieprzewidywalnej Turcji. Przed wami siódma część moich przygód…
Autor tekstu i zdjęć: CeloFan
Jeżeli spotykacie się z moją wyprawą dopiero przy tej części, wklejam od razu linki do poprzednich, czyli: pierwszej
drugiej
trzeciej
czwartej
piątej
oraz szóstej
Jesteście na bieżąco? Ruszamy po kolejne przygody!
Dzień 15 i 16
Göreme, to miejsce, gdzie wszyscy żyją z takich jak ja. Z turystów.
Nie pamiętam który raz odwiedzam to miejsce. Bywałem tu z namiotem, czasem bez.
Z początku, jak wszyscy, zachłysnąłem się zadziwiającymi formami skał, mnogością atrakcji i nawet niektórymi hotelami, których pokoje są nietypowe, bo wykute w skałach. Są muzea, stanowiska archeologiczne i skalne kościoły. O tym wszystkim można przeczytać na pierwszej z brzegu stronie internetowej. Jazda konna, szaleństwo kładami, skuterami, w tym elektrycznymi. Można wynająć kierowcę i przejechać się na miejscu pasażera starym, amerykańskim wozem. Można nawet zrobić sobie zdjęcie na wielbłądzie albo pojeździć konno. Można wykupić też codziennie inną wycieczkę i przez kilka dni oglądać zawsze coś innego.
Są też oczywiście balony. To wizytówka i znak rozpoznawczym Kapadocji. Gdzie się nie obejrzeć, agencja balonowa, a skoro świt zaczyna się codzienny rytuał. Nocą przyjeżdża autobus po każdego awiatora i zabiera go albo od razu na startowisko, albo w wersji premium na poczęstunek z kawą, a później na startowisko. Patrząc przez pryzmat nowego miejsca i wszystkich tych świetności, człowiek zachłystuje się widokami, możliwościami, ale też zadaje sobie pytania o siły sprawcze, jakie ukształtowały dolinę, w której położone jest Göreme.
Wracam i będę tu wracał, ale dziś inaczej patrzę na cały ten splendor.
Kiedy kurz zafascynowania opadnie, dostrzega się szczegóły. Skały, po których widok tak chętnie się przyjeżdża, przesłonięte są dachami budynków hotelowych, bojlerami, antenami satelitarnymi, rynnami, drutami. W weekendy, na ulicach ruch samochodowy jak w stolicy.
Wokół restauracje, kawiarnie, sklepy z pamiątkami, markety, wypożyczalnie, agencje turystyczne, hotele, otele, apartamenty. Tłum turystów. Między nimi wałęsają się stadami zakolczykowane psy, a koty wygrzebują resztki ze śmietników. Niektóre budynki popadają w ruinę i straszą jak porzucony pampers. Leży, ale każdy udaje, że go nie ma.
W tym roku doszły remonty. Kładzie się nowe chodniki, buduje nowe hotele. Wiatr przegania pył, który osiada na powiewających pamiątkach, wdziera się do oczu, przykrywa restauracyjne stoliki i dania na nich.
Nie ma już miejsca dla rodowitych mieszkańców. Pieniądze rozepchały się łokciami.
Pozostaje wejść albo wjechać na jedno z pobliskich wzgórz i stamtąd, przymrużywszy oczy, podziwiać panoramę, jakiej nigdzie się nie zobaczy. Chyba że poświęci się sen i skoro świt poleci balonem. Z balonu z wysokości prawie kilometra, nie trzeba mrużyć oczu. Jest obłędnie fantastycznie, nierealnie wręcz.
Ktoś zapyta, co tu robię w takim razie?
Któregoś razu, zeźlił mnie impertynencki styl bycia właściciela jednego z dwóch pól namiotowych w Göreme i poszedłem spać do otelu. Gerdis Evi Hotel, stoi w małej uliczce sto metrów dalej. Tam poznałem Yasina. Yasin to równiacha i można z nim konie kraść. Na dodatek mówi płynnie po angielsku, ale w taki sposób, że sporo rozumiem. Da się pogadać.
Ten otel, to takie miejsce gdzie wypoczywam. Mógłbym nie ruszać się stamtąd na krok. Nie wiem skąd się to wzięło, ale zawsze, będąc w Turcji, tam też jadę, żeby posiedzieć, porozmyślać, biernie pobyć sam ze sobą i zatęsknić za drogą.
W jednym miejscu wysiedzę najwyżej trzy dni, z czego ten ostatni już przebieram nogami do motocykla. Tym razem trafiłem do Goreme w piątek i Yasin nie miał dla mnie wolnej, nawet psiej budy. Jak już wspomniałem, wszelkich łóżek na wynajem tu w bród, więc zamontowałem się dwa hotele dalej. Jest cicho i przyjemnie, można pić poranną kawę na tarasie, ale to nie to samo. Choć czas spędziłem jak zwykle, czyli Absolutnie Nic Nie Robiąc, to nie to samo. No z wyjątkiem kolacji. Na kolację wychodzę w ten kiermasz turystycznych rozmaitości.
Znalazłem dobrą jadłodajnię. Chodzę tam na kolację. Restauracja jest zawsze prawie pusta, można wejść na piętro, gdzie nie ma kurzu, dobrze zjeść, wypić lodowatą lemoniadę i to wszystko przy dobrej, starej muzyce pokroju ścieżki dźwiękowej z filmu „Pulp Fiction”.
Nazywa się „The Hangout”. Nie jest ani tradycyjna, ani nie ma atrakcyjnie – tradycyjnie poprzebieranych, napuszonych i zmanierowanych wielością klientów, kelnerów. Kuchnia jest na dole, ale kucharz przychodzi na górę na papierosa i pogadać. Zawsze się interesuje, czy to co ugotował smakuje. A jakże. Przy tym nikt nie jest nachalny, czy pretensjonalny i nie obserwuje, kiedy wyrwać pusty talerz i podsunąć rachunek, bo jesteś sam jeden, zajmujesz stolik dla czworo, a kolejka grup przed wejściem. Z niczym nie trzeba się spieszyć. Można zapalić sziszę i siedzieć do nocy. Lubię to leniwcowe nieliczenie czasu.
Tymczasem, niespiesznie kontemplując wieczorne życie Goreme, idę do swojego cichego pokoju w otelu, żeby przygotować część bagażu do drogi.
Dziś też pokręciłem się wokół motocykla. Dolałem nieco wody destylowanej do chłodnicy, sprawdziłem olej, przyjrzałem się zawieszeniu, odpowietrzyłem lagi. Wymieniłem też wykefirowaną reklamówkę w którą wulkanizator zapakował dętkę, a dętkę wypłukałem.
Nie wiem, czy obelisk kiedykolwiek był tak brudny w drodze. Wygląda, jakby przed chwilą wyłowiono go z mułu rzecznego. Kanapa zszarzała od wszędobylskiego pyłu.
Jutro kurz opadnie. Znów będziemy się wietrzyć.
Dzień 17
Pies doraźnie naprawił obeliska.
Jestem po drugim strzyżeniu. Ledwo kilkanaście kilometrów odjechałem od Göreme, obelisk znów pokazał czerwoną kontrolkę ciśnienia oleju. Chyba ciśnienia, bo ilość jest odpowiednia. Znów rozgrzany, na postoju, przechylony na bocznej podpórce. Jednak to nie był przypadek za pierwszym razem. Coś niedomaga od czasu, jak przeskakiwał z kamienia na kamień…
Przed postojem, minąłem zabudowania techniczne i nadpobudliwego psa. Stanąłem kilkaset metrów dalej, a ten za mną i ujada. I tak się zbliżał wcale się nie spiesząc, a ja tu myślę co z tą kontrolką zrobić. Nie ma wyjścia. Musze odjechać dalej, bo się skonfrontujemy z czworonogiem. A po co, skoro pies porządny i robi do czego go przyuczyli.
I pojechałem. Jak pojechałem, tak kontrolka już nie migotała, rozrząd już nie dzwonił, więc kłopot odroczony.
Wyjechałem z Göreme i od razu wpadłem na domy przylepione do skał i skały jak to w Kapadocji.
A później zobaczyłem Demirkazık. Nie wiedziałem co to za szczyt. Dopiero teraz wyszukałem w sieci. W każdym razie zatrzymałem się i długo patrzyłem, jak pierzyna z chmur podnosi się z wolna i rozpada w promieniach słońca, obnażając potężną górę. Później jeszcze pół dnia oglądałem majestat Demirkazık, objeżdżając ją od północy na południe. Niemal zawsze była na widoku.
***
Goreme – Adana. Google pokazuje 260 kilometrów i 3 godziny. Zmanipulowałem trasę po swojemu. GPS pokazał 243 kilometry. Droga krótsza, a cztery razy dłużej nią jechałem.
Nie tylko dlatego, że zdjęcia po drodze robię i że włóczę się niespiesznie. Większość tej drogi, to różnego rodzaju terenowe urozmaicenia. Szutry, żwirowe szutry, kamienne szutry, trochę dróg w budowie, takich już zasypanych grysem a jeszcze bez asfaltu. Na końcu, objechałem mikro drogami wielki zalew. Południowa strona wyglądała, jakby miało się jechać na skraju między wodą a lądem. Nic z tego. Wprawdzie droga jest zupełnie wąska i często dziurawa i ma zakręty, ale wody widać niewiele. Za to wieś turecką można popodglądać. Ujeździłem się za wszystkie czasy.
***
Jeszcze jedna pamiątka.
Jedziemy razem już od kilkunastu kilometrów. Wyprzedziłem biały samochód, bo na miałkim gruncie kurzył, że nic nie widać i nie da się oddychać. Teraz on próbuje mnie dogonić. Wokół las iglasty, rozgrzany tak, że pachnie żywicą. Stare, wysokie drzewa zacieniają szeroką na kilka metrów drogę bez asfaltu. Skały, las, droga, mostki bez barier. Przy jednym takim mostku zatrzymałem się. Kiedy zatrzymuję się, zawsze słychać cykady. Są bezlitośnie hałaśliwe, ale kojarzą się z ciepłymi krajami. Wydaje się, że mają swoją zasadę. Kiedy lekki wiatr zawieje, robi się ciszej. Kiedy powietrze stoi, hałasują.
Biały samochód zatrzymał się sto metrów dalej, przy cieku wodnym, gdzie można napić się krystalicznie czystej wody górskiej. Wysiadł z niego mężczyzna w średnim wieku i podszedł do potoku, szumiącego w niewielkim wąwozie. Tego, nad którym mostek zbudowano. Widząc, że skończyłem robić zdjęcia, kiwnął na mnie. Podszedłem. Machamy sobie na przywitanie. Gestem dłoni, pokazuje potok, a potem kręci tą samą dłonią, jakby ryba płynęła. Znak jest oczywisty. Dla pewności jednak, podniósł mały kamyk i rzucił. Kamyk plusnął do wody z wysokości kilku metrów, a woda ożyła. Dziesiątki ryb pierzchły we wszystkie strony, żeby za chwilę zawrócić do kamyka.
Pokiwałem głową. Mężczyzna uśmiechnął się i odchodząc, znów macha zachęcająco, żebym szedł za nim. Tak doszliśmy do białego samochodu. Z auta wyjął wielką kiść małych, zielonych winogron. Wręcza mi je. Choć się opieram, nalega i pokazuje, żebym je umył w źródlanej wodzie, zanim zjem.
Są zimne. W taki zaduch i upał, nie sposób oprzeć się tym delikatesom. Woda też jest zimna i przynosi ulgę dłoniom, cały dzień trzymanym w rękawicach.
Mężczyzna upewniwszy się, że smakują, podniósł dłoń na pożegnanie, wsiadł do auta i odjechał.
Zimna słodycz, mokrych od wody owoców, od teraz, przywiedzie na myśl tę rozmowę bez słów i bezimiennego mężczyznę ze starego, białego samochodu.
***
Z wysoka rozciąga się panorama gór, w dolinach pola uprawne, zielone łąki, drogi przecinające i góry i pola. Weje wiatr, ale mimo wysokości jest gorący jak z piekarnika. Nieważne czy się zapnę, czy jadę rozpięty, jest tak samo gorąco.
Droga swoim tu zwyczajem często zakręca o 180 stopni i wiedzie na szczyt. Teraz po lewej mam zieloną dolinę a po prawej… śmierć. Czarne, osmolone pnie drzew, jak okiem sięgnąć.
Bezlistne kikuty sterczą tam gdzie rosły, ale teraz są tylko świadectwem pożogi, która strawiła hektary lasów. Tam gdzie ogień nie dostał się przez drogę, jego żar, spopielił, albo wysuszył na wiór wszystko co żyło, zieleniło się i kwitło.
Nie ma ściółki. Pomiędzy pniami bieleją głazy, które nie poddały się pożodze. Las śmierci ciągnie się kilometrami, a wraz z nim zapach spalenizny.
***
Zakotwiczyłem w mieście Adana.
Myślę sobie naiwnie: Wezmę i kupię filtr oleju. Pewno od tych dramatycznych wstrząsów szlam jakiś podniósł się z zapomnianych otchłani silnika i zapchał filtr a coś mi świta, że jak filtr zapchany, to bajpas się robi i olej go omija. Dlatego… A zresztą. To i tak tylko moje mongolskie teorie.
Pomysł. Przewrócę obelisk na jeden bok, na drugi i jeden filtr wymienię a drugi wyczyszczę i będzie z głowy. Trzeciego nie ruszę, bo trzeba by zbiornik zdejmować.
Jak się człowiek słabo zna na mechanice motocyklowej, to jak się chwyci pomysłu od czapy, jak zacznie rozmyślać nad słusznością i wierzyć w te swoje bajania, to automatycznie taka wrzutka staje się jedyną słusznością na świecie. Cóż z tego, że nieprawdziwa. Liczy się działanie.
***
– Czy jest jeden pokój dla jednej osoby? – pytam recepcjonistę.
Kiedyś pracowałem w hotelu. Od razu widać, że to facet, który zjadł zęby na sprawach niezałatwialnych. Wie wszystko i wszystko załatwi w mieście.
Jak tylko potwierdził, że pokój jest, drugie pytanie.
– Czy wiesz gdzie jest sklep motocyklowy?
– Czego potrzebujesz?
– Filtr oleju.
– Oczywiście, że wiem – odpowiedział, a uśmiech rozpromienił jego nieco zmęczoną twarz.
No to jestem w domu. Adana to wielkie miasto. W takim mieście musi być gdzieś filtr oleju do obeliska. Yunus, bo tak ma na imię mój człowiek w Adanie, wie gdzie.
Ledwo mnie przekonał, żebym zostawił bagaż w pokoju. Tak mi się spieszyć zaczęło do tego sklepu.
Droga prosta, więc nawet się nie zgubiłem. Za rzeką, za pierwszym wiaduktem, za wielkim meczetem w lewo na rondzie i pierwsza w prawo, aż zobaczysz wnękę – przypominam sobie słowa Yunusa.
Mimo późnej pory, w sklepie jak w ulu. Pogadałem ile umiałem. Ustaliliśmy, że filtr jest, ale… za krótki.
c.d.n.