Historia, którą właśnie zaczęliście czytać, traktuje o charakterach, trudach podróży po wspaniałej, zachwycającej, ale też pełnej kontrastów Turcji, w której spędziłem niespełna miesiąc, latem 2021 roku… Przed wami czwarta część moich przygód.
Autor tekstu i zdjęć: CeloFan
Jeżeli spotykacie się z moją wyprawą dopiero przy trzeciej części, wklejam od razu pierwszą
drugą
oraz trzecią…
Nadrobiliście zaległości? Tak? To ruszamy z czwartą odsłoną mojej przygody!
Czasem w podróży trzeba być jak ninja…
Jesteś zamknięty w czterech szczelnych ścianach, nad głową szaleje niekontrolowalny strumień zimnej wody. Ty w japonkach ćwiczysz błędnik myjąc stopę i czujesz, że tracisz równowagę. W ostatnim akcie desperacji podpierasz się najmniejszym palcem wolnej ręki o śliską ścianę i… Udało się! Jednak robiąc to, czujesz, jak coś dotyka pleców. To odpadająca uszczelka drzwi dotknęła cię i musisz jeszcze raz umyć miejsce nieautoryzowanego kontaktu. Wszak nie wiadomo, jakimi organizmami jest zasiedlony taki kawał gumy…
Wody nie wolno odkręcać maksymalnie, z dwóch powodów. Ekologia po pierwsze. Po drugie, jeśli nie zdąży zlecieć, możesz zacząć brodzić. Japonki mają około 2 cm bezpiecznego brodzenia. Jak już robi się niebezpiecznie głęboko, jest szansa, że włosy poprzednich gości Otelu wydostaną się z zapchanego odpływu i możesz być pewien, że zaczną dryfować prosto do ciebie jak jakiś U-Bot.
Najtrudniej jest z mydłem. Kiedy się wyrwie na wolność, od razu ślizgiem ląduje w najbardziej zagrzybionym kącie kabiny. Jak podniesiesz, bo masz jedno, to nigdy nie wiadomo jak długo je płukać. Czy tylko do zniknięcia plam i grudek z jego gładkiej powierzchni, czy może jeszcze dłużej dla pewności? Ile dłużej?
***
Otel położony jest niemal w centrum miasta Bayburt. Z Trabzon, najkrótszą drogą, to raptem 140 kilometrów asfaltem. Wybrałem dłuższy szlak przez góry, bo nie chcę jechać główną drogą. Żeby nie było za łatwo, niektóre szczyty to dwutysięczniki, a chmury wiszą tuż nad głową. No i część drogi na mapie, zaznaczona jest przerywaną kreską. To oznacza brak asfaltu.
Wahałem się i łamałem, bo wiem już, jak może sponiewierać burza i siekący na spółę z wichrem deszcz. Szczególnie w górach. A że bojaźliwy bywam, kiedy trzeba wyjść z tak zwanej strefy komfortu, to sobie po drodze, jeszcze asfaltowej, rozmyślałem: A może by tak w Trabzon zostać, ludzi pofotografować i pieszo pochodzić. Może by motor umyć. Rękawice nie wyschły jeszcze po wczorajszym praniu. Prognozy liche. Burze zapowiadają. A to zatankuję jeszcze do pełna na te 160 kilometrów.
I tak wlokłem się, aż do miasta Of, gdzie miała zacząć się przygoda. W Of skręciłem gdzie trzeba, a tu asfalt jak na Transalpinie, zakręty, zieleń lasów liściastych, ich żywiczny zapach, a wszystko to wśród skał.
No dobrze, to pojadę, dokąd mi się zechce. Póki nie pada. I tak sobie zajęczym sposobem kilometr po kilometrze przeskakiwałem. Coś około południa, wjeżdżam do zagłębia kiczu i rozrywki. Stragany, muzyka, turyści, samochody, hotele, knajpy, wszystko. Jakoś meczet tam ustał o dziwo. Ominąłem to całe dobro drogą wśród straganów i kilka zakrętów wyżej pochłonęła mnie chmura. Minąłem znak oznajmiający remonty. Dojechałem do spychacza i ciężarówki a jeszcze dalej kamienie w poprzek drogi. Później jeszcze jedno ostrzeżenie i w końcu spokój. To znaczy, jak już wjechałem, to przestałem mieć wątpliwości czy jechać dalej, czy nie jechać.
Asfalt dawno się skończył. Telepię się agrafkami po 180 stopni pod górę. Widoki jak z pocztówki. Przepaści, osuwiska, zwalone auta w dole. Przestrzeń nieskończona, zieleń lasów, łąki kolorowe od kwiecia i ptaki niosące trele po niebie. To podpowiadała mi wyobraźnia. Przecież jadę w chmurze. Widoczność na kilkanaście metrów, może trochę więcej. Przede mną kawałek drogi z kamienia i ziemi, po prawej chyba skały a po lewej chyba przepaść, choć dość szeroko.
Najlepsze jest to, że taka chmura jest miła. Owszem jest w niej zimno i siąpi permanentnie. Tyle że te małe krople, wolno przemieszczają się w swojej przestrzeni. Mimo że wszędzie mokro, że czuć tę wilgoć nawet w głowie, można jechać z otwartym kaskiem. Ot coś jak mgła. Kiedy GPS pokazał 2460 m n.p.m., zaczął się zjazd.
Liczyłem, że choć na chwilę otworzy się chmura i pokaże co tam w dole, ale widziałem tylko wioski – duchy, krowy w bezruchu, psy i strumień beznamiętnie toczący swoje wody, mimo tak czarodziejskich widoków.
***
Tego się nie spodziewałem. Kiedy już wjechałem na asfalt, kiedy pomyślałem ze śmiechem o tej swojej strefie komfortu, na zawietrznej rozhulał się prawdziwy wicher. Zatrzymałem się, żeby zrobić kilka zdjęć i widziałem, jak rozrywa i porywa czapę chmury, z której właśnie wyjechałem. Jakby ktoś ciągnął za watę cukrową. Widziałem i poczułem. Rękawicę chwyciłem w ostatniej chwili, a motocykl trzymałem butem, nadepnąwszy na poszerzenie stopki bocznej. Nie chcę myśleć nawet, co się działo, tam skąd właśnie zjechałem.
A! Spotkałem modela. Przejeżdżam, a ten czmycha. Zatrzymałem się zaciekawiony, to on też. I się gapi. Stój! Krzyczę w duchu. Pozował, aż mu się znudziło. Dziki to zwierz, ale wyglądał na zadowolonego z sesji. Szkoda, że orzechy schowałem głęboko w bagażu.
Wymyśliłem sobie, że zatrzymam się na stacji benzynowej, żeby napić się i może coś zjeść. Kiedy się zatrzymałem, to co tak wiało, zamieniło się w burzę burz z gradobiciem. Niechcący, oszukałem termikę. Chyba by mi kask pękł gdybym w tej chwili jechał.
Na stacji spędziłem miło jakąś godzinkę. Wprawdzie o rozmowie nie było mowy, ale zaproszono mnie na herbatę. Pomruczeliśmy trochę, każdy po swojemu. Ciastko też się znalazło i to od samego szefa. Zostało około 30 kilometrów do miasta. Tam pokręciłem się w koło, szukając miejsca na noc, aż trafiłem na Otel dla ninji. Mam tu teraz 16 stopni i niepewność jutra, jeśli o słońce idzie.
c.d.n.