Historia, na którą się właśnie natknęliście, traktuje o charakterach ludzi, trudach letniej, trwającej miesiąc podróży po pięknej, zaskakującej i nieprzewidywalnej Turcji. Przed wami ósma część moich przygód…
Autor tekstu i zdjęć: CeloFan
Jeżeli spotykacie się z moją wyprawą dopiero przy tej części, wklejam od razu linki do poprzednich, czyli: pierwszej
drugiej
trzeciej
czwartej
piątej
szóstej
siódmej
oraz ósmej
Jesteście na bieżąco? Ruszamy po kolejne przygody!
Dzień 20
Krótka historia jednego zdjęcia. Dawno temu, w pracy, jeździłem Daewoo Nubirą. Była bordowa i bardzo ja lubiłem. Manualna skrzynia biegów, dwulitrowy silnik i klimatyzacja na przycisk. Któregoś dnia, dostałem takie zadanie, żeby w krótkim czasie dostarczyć coś ważnego, daleko od Warszawy. Nie trzeba było mi powtarzać dwa razy.
Pędziłem przed siebie, używając wszystkich koni Nubiry, aż trafiłem na policjanta, co mnie radarem namierzył i oczywiście zatrzymał. No to tłumaczę, że misja, że ważne rzeczy, że świat się zawali, jak nie zdążę, że gardłowa sprawa. Policjant, typ tolerancyjny, zrozumiał powagę sytuacji i powiedział tylko – Już szybciutko wypisujemy…
Dziś też dopadł mnie System, tylko że byłem na dwóch kołach. Po raz pierwszy od około ćwierć miliona kilometrów przejechanych motocyklem dostałem mandat i to zagraniczny! Na początku byłem zły na siebie, że straciłem czujność na rzecz beztroskiego kręcenia manetką. Jednak każda akcja, musi w konsekwencji, doprowadzić do reakcji.
***
Z otelu w Anamur, o trafnej, jeśli chodzi o stan sanitarny, nazwie „Tayfun”, wyjechałem prosto na główne drogi. To dlatego, że znalazłem się w pułapce. Mogłem wrócić w góry tą samą drogą, którą przyjechałem do Anamur i później szukać po omacku, albo wjechać na ekspresówkę, przejechać przez Antalyę i dopiero za miastem odbić na północ. Nie wracam się, choćby nie wiem co. Tak szukałem, tak jeździłem palcem po wyświetlaczu GPS, że wpadało mi w oko Oludeniz. Kto ma styczność z paralotniarstwem, ten wie, co jest w Oludeniz. Kto nie miał do czynienia, to wspomnę tylko, że to mekka dla pilotów paralotniowych, nie tylko tureckich. Jeszcze czynnie latając, bardzo chciałem tam pojechać.
Choć moja paralotnia nie zobaczy już słońca, a ja już nie latam, to skoro jestem zaledwie o 470 kilometrów od miasta, zobaczę na własne oczy paralotniowy raj. Tak mnie ten pomysł zmotywował, że pierwszy przystanek zrobiłem dopiero po 260 kilometrach w mieście Alantya. Właściwie to mnie głód zatrzymał i kończące się paliwo w motocyklu.
Swoją drogą, mimo wszystko, potwierdziłem tylko, że tego właśnie nie lubię w szybkich asfaltówkach. Trzeba jechać i nie ma się gdzie zatrzymać, a jeśli jest, to stacja benzynowa, albo coś jak zajazd. Wszystko przeważnie w miejscach tak niefotogenicznych, że ani razu aparatu nie wyjąłem. A nie, raz. W Alanii, zobaczyłem, jak chłopak jedzie skuterem, a na jego kolanach dyszy od upału biały, pękaty przez nadwagę bulterier. Zatrąbiłem, pokazałem kciuk podziwu i wyprzedziłem tę parkę na taką odległość, żeby zdążyć wyjąć aparat i zrobić zdjęcie, kiedy będą przejeżdżać. Wszystko się udało, tylko… moi modele skręcili skrzyżowanie wcześniej.
Anamur, Alanya, Side, Antalya. To tylko kilka z większych miast przez które przejechałem. Jak Oludeniz jest mekką paralotniarzy, tak miasta te, są szlagierem wśród biur podróży i ich klientów.
Najbardziej widać to w Alanya, bo jedzie się przy samym brzegu morza. Już z daleka rzuca się w oczy przepych i luksus wielopiętrowych apartamentowców, postawionych blisko siebie, a jednak będącymi każdy swoistą enklawą, chronioną ogrodzeniami różnego rodzaju. Ciekawe zgromadzenie mrówkowców TYLKO dla ludzi pragnących słońca i niezapomnianych chwil w luksusie klimatyzowanego apartamentu. Złocone zdobienia, szkło, baseny, bary dla złaknionych relaksu i wypoczynku wczasowiczów. Nawet balkony ustawione są tak, żeby każdy oferował niezapomnianą panoramę przy porannej kawie. Żeby dostać się na plażę, trzeba przejść na drugą stronę ekspresówki. Morze Śródziemne kusi.
Wyobrażam sobie, że cały ten splendor, okazałość, zbytek, czeka na tych, co chcą zapomnieć na 10 dni o swoim największym utrapieniu życia – z jakiegoś powodu nie mogą mieć motocykla ;) Nie wyobrażałem sobie jednak skali tego zjawiska.
Jak już pisałem, kilkadziesiąt kilometrów od Oludeniz, System mnie zauważył. Sympatyczny policjant z drogówki może i przymknąłby oko, ale sposobem zachodnim, był zabezpieczony przed korupcyjnymi zapędami, małą kamerką na prawym ramieniu. Mandat wypisał, uroczyście podpisałem się na nim i odjechałem, obciążony karą, za niepodporządkowanie się regułom.
Pozostał kłopot do rozwiązania. Mandat trzeba zapłacić przed wyjazdem z Turcji, bo jak nie zapłacę, nie przejadę przez granicę.
Zatrzymałem się w Sonmez Hotel Ovacik. Jak to bywa w miejscach wybitnie turystycznych, właściciel hotelu wie wszystko o atrakcjach regionu. O locie paralotnią w tandemie też. Wypisał mój voucher, upewnił się co do godziny, zadzwonił gdzieś i już byłem umówiony. Jutro punkt jedenasta, ktoś po mnie przyjedzie i zabierze na startowisko.
Chcąc jak najszybciej załatwić sprawę mandatu, zapytałem, jak mogę to zrobić, żeby pozbyć się kłopotu. I tu nastąpiła reakcja, o której wspomniałem na początku. Właściciel otelu, okazał się bardzo obrotnym człowiekiem. Podzwonił, porozmawiał i wyszło na to, że najpewniej będzie, jak mandat zapłacę w urzędzie skarbowym. A zaraz potem, powiedział coś takiego:
– Właściwie to daj mi pieniądze, a ja wyślę swojego pracownika i on to załatwi. Będziesz miał więcej czasu dla siebie. Z powodów lingwistycznych, pewną ulgą przyjąłem uprzejmą propozycję.
I tak się stało. Musiałem tylko pójść do bankomatu, który bezdusznie pobrał prowizję wartą dwóch dobrych obiadów. Teraz wiem, że mandat, to koszt jaki poniosłem, żeby przekonać się o uprzejmości i bezinteresowności ludzi, których tu napotkałem.
Dziś zostaję w Oludeniz. Tak jak wczasowicze w Alanyi, mam swój apartament, choć ma tylko z 6 metrów kwadratowych i jest wypełniony jednym, wielkim łóżkiem. Też mam basen pod nosem, chociaż jest w kształcie nerki i nie jest wielkości tych olimpijskich. Mam to samo co wszędzie słońce, mam restauracyjkę pod nosem i fotele rattanowe. Są śniadania, jest bar z muzyką i parking. Są swojscy ludzie, jest kot co pije wodę z basenu, kulawy pies, któremu wszystko obojętne i wielki jak maoryski wojownik, kucharz. Wszystko to samo, tylko mniejsze. No… oprócz kucharza.
Dzień 21
Onur. Z takim imieniem wybrałem piłeczkę z torby. Trudno było trafić w torbę ręką, bo niewielka, a kierowca busa pędził pod górę po zakrętach niczym Juha Kankkunen. Oczami wyobraźni widziałem raz jedną stronę busa, a raz drugą, przelatującą nad przepaścią, jak na kreskówkach, przy tym generował całkiem niezłe przeciążenie. Co więcej, byliśmy wyprzedzani przez inne busy, choć to zdawało się nieprawdopodobne, a z busami jadącymi w dół, mijaliśmy się na centymetry. Świetna zabawa. Nie przeszkadzało to człowiekowi z torebką, bo zaparł się zadkiem o przesuwane drzwi, a wolną ręką o jeden z foteli. W ten sposób, wszyscy chętni na lot w tandemie, mają wylosować swojego pilota. Mnie zostały dwie piłeczki, więc wyjąłem obie. Onur i ktoś na R… zapomniałem. Jak powiedziałem głośno Onur, rękę podniósł niemały facet z kucykiem, rzadkim wąsem i taką samą brodą.
– Razem ważymy pewnie ze dwieście kilo. Paralotnia-tandem ma nośność jakieś sto pięćdziesiąt. Będzie szybko — pomyślałem.
Wyjechaliśmy nad linię drzew i wszyscy zbiórka z nosami przy szybie. To, co dla mnie jeszcze niedawno było codziennością, z perspektywy busa i jego pasażerów, stanowi nie lada atrakcję. Gołe szczyty gór, w dole lasy, miasteczka, morze. Tylko piloci byli bardziej zainteresowani rozmową, mając taki widok po kilka razy dziennie. Musielibyśmy chyba spaść w przepaść, żeby się zainteresowali.
Na szczycie tłum jarmarczny, ale wszystko dzieje się jak w doskonale zorganizowanej fabryce. Na moje oko, to około 5 – 7 startów na minutę, albo więcej. Jest kierownik startów i inni, pomagający przy podnoszeniu skrzydła. Piloci pomagają sobie wzajemnie, jeśli trzeba coś poprawić. Konkurencja jest, ale zdaje się zdrowa – tam na dole, kiedy turyści kupują bilet na lot. Na starcie, każdy jest wyłącznie pilotem.
Coś połyskuje na wybrukowanym startowisku obok mnie. Jestem już zapięty w uprząż, ale ciągnę Onura za sobą, żeby się schylić. To pierścionek z oczkiem. Wygląda na złoty i kosztowny. Kto wie, co to za kamień osadził w nim złotnik… Oddałem znalezisko Onurowi. Powiedział, że zgłosi go u siebie w biurze. Heh… Bajer to potęga…
Ja go nie chcę. Trudno byłoby mi znieść myśl, że mam byłą własność naiwnie zakochanej kobiety, która nadmiernie schudła dla wybranka i dowód tego samego uczucia jakiegoś typa do niej. To takie… osobiste, jakbym intymną bieliznę tej parki, nosił w kieszeni jak fetysz.
Zapięcie uprzęży to chwila, a że stok stromy, za kilka kroków jesteśmy w powietrzu. Wcisnąłem zadek głębiej w uprząż i pasażeruję. W samo południe termiki co kot napłakał. Codziennie za to wieje tu laminarny wiatr i lata się na tak zwanym żaglu. Z łatwością można regulować czas lotu, stąd taka precyzyjna informacja w folderach reklamowych. Pół godziny do czterdziestu minut. Niestety albo i stety, wszak ci ludzie z tego żyją, komercja daje znać o sobie wszędzie. Kierowca busa płaci przy budce za wjazd na górę za każdego pasażera. On sam też zarabia na jeżdżeniu. Jak już się jest na górze, wejście na startowisko przez bramki jak w metrze, na bilet. Zapewne płaci się też kierownikowi startu i ekipie pomagającej w razie potrzeby. Zapłaciłem pilotowi za materiał foto i video, które w locie zrobił, zmuszając mnie do wyginania się na różne sposoby i wiele razy musiałem pokazywać do kamery swój kciuk, albo wyciągać ręce. Ciekawe czy Onur wie, że w niektórych kulturach to bardzo obraźliwy znak, ten kciuk w górę.
Swojego aparatu ani telefonu nie wolno. Kamera pilota wypluwa z siebie takie pliki, że gdybym wiedział, zamiast kupić, wolałbym zapamiętać, a potem narysować sobie to, co zarejestrowała. Wcześniej popatrzeć się nie da. Pamiątka jakich wiele na straganach z kapeluszami, kołami do pływania i magnesami na lodówkę. Zarabiają też ludzie na dole, gdzie na plaży wśród opalających się turystów pomagają przy lądowaniu, żeby któregoś spalonego na heban placka nie utrącić.
Sam lot jest spokojny jak znużony leniwiec po nerwowym, półgodzinnym przekładaniu szponiastego łapska o kilka centymetrów dalej. Widoki za to są ekscytujące i być może warte zapamiętania z lotu ptaka.
Z perspektywy pilota, nawet byłego, jest to dziwaczne i ekscentryczne doznanie. Niby lecisz, ale nie masz wpływu na to, dokąd i jak wysoko. Za tobą, skandalicznie blisko, długowłosy facet z kucykiem, przypomina o sobie, dźgając cię wewnętrznymi częściami kolan. Gdyby nie uprząż, to by objął i tak trzymał. Opowiada przy tym do ucha, co gdzie jest i jak się nazywa. I tak nie zapamiętałem, chroniąc swoją psychikę przed zdewastowaniem. Trzeba nie lada wyobraźni, żeby zapomnieć o tych małych mankamentach i podziwiać okolicę, bez wizji siedzącego na plecach gołowąsa.
Odczarowałem sobie Oludeniz, choć kto nie miał styczności z lataniem, szczerze polecam. Za to jazdę busem pod górę bym powtórzył. To było coś…
c.d.n.