TurystykaRelacje z wyjazdówZaskakująca Białoruś. Honda Africa Twin i tajniak nad jeziorem

Zaskakująca Białoruś. Honda Africa Twin i tajniak nad jeziorem [WYPRAWA]

-

Robimy się głodni – udaje się znaleźć miejsca w jedynej otwartej knajpie koło mirskiego zamku. Po raz pierwszy zderzamy się brutalnie z największą – naszym zdaniem – bolączką Białorusi: fatalną bazą gastronomiczną. Jak nam potem wytłumaczy Tania, ogromna większość restauracji nie została jeszcze sprywatyzowana. Jakość obsługi, wystrój wnętrz i sam nawet smak potraw pozostawiają wiele do życzenia – przez następne kilka dni ani razu nie będziemy zadowoleni z posiłku. Dla nas obojga, lubujących się w smakowaniu przeróżnych potraw, stanowi to ogromny mankament.

Zamek w Mirze przypomina Wawel

Po obiedzie, który trwa ponad półtorej godziny (połowy dań w karcie nie ma, a te które są okazują się niesmaczne) Kasia rusza na zwiedzanie zamku, a ja ucinam sobie drzemkę na trawie. Zamek jest ciekawy i – jak twierdzi po powrocie moja towarzyszka – przypomina Wawel. Wszak został zbudowany w XV wieku przez starostę brzeskiego.

Jest już połowa dnia i znowu mamy spore opóźnienie. Nasze misternie przygotowywane plany podróży, z wypisanymi hotelami i miejscami do zwiedzania – nadadzą się na inną okazję. Może to i lepiej – wiemy teraz, że dalej możemy jechać tam, dokąd się nam zachce. Tak i robimy – decydujemy się przemieszczać na wschód bez ściśle określonego celu i poszukać hotelu wtedy, gdy zacznie się ściemniać.

Bazy na Marsie

Krajobraz stopniowo się zmienia – bezkresne równiny łąk i pól, przecinanych lasami ustępują miejsca dziwnym wzniesieniom, przypominającym hałdy. Powoli zapada zmrok. Zaczynamy się niepokoić – w samym środku Białorusi, kraju głównie rolniczego, widoki zaczynają przypominać bazy na Marsie.

Brakuje jakichkolwiek drogowskazów, parkingu, nie ma nawet pieszych ani najmniejszych zabudowań. Dochodzę do wniosku że przypadkowo musieliśmy wjechać do strefy wojskowej. Niedobrze: pewnie zaraz nas zatrzymają i będą kłopoty. W oddali widzimy jeszcze szkielety jakiś gigantycznych urządzeń. Stopniowo wokół nas, po pustych drogach, mimo późnej pory, zaczyna jeździć coraz więcej samochodów.

Ki czort? Rozglądając się dookoła tracę koncentrację i nie zauważam, że zbliżamy się do skrzyżowania z sygnalizacją świetlną. O cholera, czerwone! Awaryjne hamowanie w ostatniej chwili chroni nas przed wjechaniem pod sznur pędzących ciężarówek. Uff, no to się zagapiłem! Skręcamy za nimi i po pewnym czasie docieramy do dużego miasta. To Soligorsk, bogaty ośrodek górniczy, a marsjański krajobraz to największe na świecie kopalnie soli. W mieście dość szybko znajdujemy porządny hotel i rozbawieni wcześniejszymi obawami idziemy spać.

Księżycowy krajobraz okolic Soligorska
Księżycowy krajobraz okolic Soligorska

Następnego dnia postanawiamy zwiedzić kopalnie – niektóre rozciągają się bezpośrednio pod miastem. Według recepcjonistki jest to możliwe, musimy jednak zdobyć odpowiednie pozwolenia. Kieruje nas do nieodległych budynków – tam jest coś w rodzaju muzeum, skąd rozpoczyna się zwiedzanie kopalni.

Kasia zostaje przy motocyklu, ja wchodzę do budynku, szukając kogoś z odpowiednią rangą. Zaglądam do pomieszczenia, gdzie sporej postury kobieta (zapewne przewodniczka) rozpoczyna po rosyjsku oprowadzanie wycieczki. Moją uwagę przykuwa jednak coś innego. Pomieszczenie jest bardzo wysokie, co najmniej na trzy metry, a na jednej ze ścian (10 metrów szerokiej) widzę ogromną fototapetę ze zdjęciem Aleksandra Łukaszenki w górniczym kasku, składającego w kopalni gospodarską wizytę.

„Prezydenta interesuje wszystko” – głosi ogromny podpis. Jestem tym widokiem wręcz zauroczony – na Białorusi w ogóle nie ma nachalnej propagandy i widok trzymetrowego Łukaszenki odbiera mi trzeźwe myślenie. Przewodniczka widząc moje wybałuszone oczy podchodzi pytając się, w czym może pomóc. Wybieram odpowiedź najgorszą z możliwych: zamiast powiedzieć że chcemy zwiedzić kopalnię – mówię, że jestem dziennikarzem z Polski: chciałbym napisać artykuł i zrobić kilka zdjęć.

Twarz przewodniczki tężeje z przerażenia. Początkowy uśmiech zastępuje sroga mina enkawudowskiej służbistki. Chwyta za wiszący na ścianie telefon i dosłownie stając na baczność referuje sprawę swojemu przełożonemu. Cholera, niedobrze. Po kilku minutach przełożony oddzwania – trzeba czekać. On z kolei musi uzyskać zgodę swojego przełożonego, jeszcze wyższego rangą. No dobrze, czekamy.

Tymczasem wokół naszego motocykla zaczynają się kręcić dwaj podejrzani osobnicy – oglądają go, próbują rozmawiać z Kasią. Po kolejnych minutach nadchodzi odpowiedź z centrali: nielzia, nie można. I koniec kropka – nie ma pozwolenia na zwiedzanie kopalni. Możemy jechać do Mińska i tam w ministerstwie starać się o pozwolenie. Odmowa jest tak stanowcza, że po jednej próbie tłumaczenia daję za wygraną – znam trochę postsowiecką mentalność i wiem, że tym razem nic nie wskóramy. Jestem na siebie bardzo zły – co mnie podkusiło z tym dziennikarzem?! Cóż, może się uda kiedy indziej.

Pomnik Lenina w centrum Soligorska
Pomnik Lenina w centrum Soligorska

Jeszcze sesja zdjęciowa przy olbrzymim pomniku Lenina (jest w każdym mieście przy głównej ulicy!) i wyjeżdżamy z Soligorska – trzeba coś zjeść, hotelowe śniadanie było okropne. Po dwóch godzinach bezskutecznych poszukiwań restauracji lub baru poddajemy się – w wiejskim sklepiku kupujemy trochę miejscowych produktów i zjeżdżamy do lasu, robiąc pierwszy podczas wyjazdu biwak przy ognisku.

Kolejny już raz zadziwia nas niezwykła czystość białoruskich lasów: ani razu przez całą podróż nie udało się nam znaleźć choćby papierka. Czyste są również białoruskie miasta, parkingi – to ogromny kontrast przy Ukrainie, Rosji, czy – niestety – nawet Polsce. Po godzinie ruszamy dalej – zamierzamy dziś dotrzeć na południe. Jedziemy właściwie bez planu – chcemy posnuć się trochę bocznymi drogami, poczuć klimat białoruskiej wsi, porozmawiać trochę z ludźmi.

Większość wiosek jest biedna, choć domki bardzo schludne. Wiele z nich pomalowanych jest w jednej , zielonej lub błękitnej tonacji – często w tym kolorze malowane są okiennice, co czasami przypomina nawet Grecję.

Na pryczach u cysterek

Wjeżdżamy do Mozyrza, sporego miasta położonego nad szeroką rzeką Prypeć. Zatrzymujemy się w centrum. Nad szerokim betonowym bulwarem spacerują młodzi ludzie, bawią się roześmiane dzieci (w miastach na każdym kroku są place zabaw) – atmosfera jest tak różna od tego, czego się spodziewaliśmy na podstawie prasowych opisów. Zwiedzamy jeszcze zbudowany w XVII w. przez Polaków barokowy kościół Bernardynów – od połowy XIX wieku funkcjonujący już jako sobór prawosławny – i ruszamy z miasta. Chcemy dotrzeć jeszcze dalej na południe.

Suszone rybki to popularna przekąska do piwa. Sprzedawane są często przy drodze

Miasto powoli się kończy, ustępując miejsca wiejskim przedmieściom. We wsi Kimbarówka czuję na ramieniu trzykrotne klepnięcie – Kasia chce, bym się zatrzymał. Ja mam już dość zwiedzania, chciałbym trochę pojeździć, ale cóż, pasażer swoje prawa ma. Zjeżdżamy z drogi w stronę kolejnego kościoła. Nuda. Powoli parkuję motocykl, zdejmuję kask – i nie wierzę własnym uszom.

Z kościoła dobiegają dźwięki śpiewanego po polsku „Baranku Boży!”. Trafiliśmy właśnie do polskiego kościoła, na odprawiana po polsku mszę. W kościele nie ma zbyt wielu wiernych – głównie zakutane w kolorowe chusty starsze kobiety – po mszy jednak wszystkie nas obstępują i widząc polskie numery motocykla koniecznie chcą porozmawiać. My też zresztą jesteśmy bardzo ciekawi skąd się tu wzięły. Okazuje się, że przypadkiem trafiliśmy do polskiej parafii – kościoła Wniebowzięcia NMP.

Postanawiamy zostać tu chwilę i porozmawiać z księdzem. Ksiądz Tadeusz Wołos okazuje się niezwykle bezpośrednim i sympatycznym człowiekiem. Od razu proponuje nam nocleg w przylegającym do kościoła budynku, który dawniej był częścią klasztoru cysterek i zaprasza na obiad. Długo się nie zastanawiamy – nocleg w klasztorze, na surowych pryczach w skromnie urządzonych komnatach jest bardzo kuszący. A gołąbki, którymi ksiądz częstuje nas na obiad, to najlepszy posiłek, jaki jedliśmy na Białorusi.

Ksiądz Tadeusz Wołos mieszka tam już 20 lat

Ksiądz Tadeusz Wołos mieszka tu już 20 lat. Po godzinie rozmowy przeprasza nas – musi wyjechać do jednego z parafian. Zostawia nam klucze od kościoła, klucze od klasztoru i życząc spokojnej nocy – ot tak po prostu wyjeżdża.

Na zewnątrz robi się powoli ciemno. Po krótkim spacerze decydujemy się dokładnie zwiedzić kościół. W oddali słychać tylko cykające świerszcze, zapadająca nad Prypecią cisza jest zjawiskowa. W takich warunkach szczęk otwieranej zasuwy brzmi w naszych uszach jak armatni wystrzał, powoduje wręcz fizyczny ból w uszach. Zapalamy wszystkie światła (kolejny wystrzał, spotęgowany jeszcze echem) – i wchodzimy do świątyni.

Spodobał Ci się artykuł? Podziel się nim!
Mariusz Ignatowicz
Mariusz Ignatowicz
Z wykształcenia arabista. Z zawodu – dziennikarz od ponad 20 lat. Był m.in. korespondentem „Rzeczpospolitej” i PAP w Sankt-Petersburgu, redaktorem naczelnym „Gazety Finansowej”, a także zastępcą redaktora naczelnego „Pulsu Biznesu”. Na motocyklu lubi podróżować indywidualnie. Interesuje się kulturą Bałkanów i tam często planuje swe motocyklowe podróże. Oprócz turystyki motocyklowej uwielbia nurkowanie. Zna cztery języki, w tym arabski.

6 KOMENTARZE

  1. Bardzo ciekawa i wywazona relacja. Tez sie zastanawiam od roku nad wyprawa na Bialorus i teraz juz nie mam watpliwosci. Nawet moja shadowa sobie poradzi a najbardziej obawialem sie stanu drog. Pozdrawiam.

  2. Generalnie moje odczucia były podobne (pojechaliśmy w sierpniu). Nie zgodze się tylko z opinią na temat białoruskiej milicji. Nas kilka razu zatrzymywano, miałem wrażenie że tylko dlatego, że jesteśmy Polakami. Czepiali się absolutnie wszystkiego, byli aroganccy i miłego wrażenia nie pozostawili.

  3. Do opisu Autora chciałbym dorzucić swoje trzy grosze na temat jakości benzyny. Polecam tankowanie na stacjach koncernów rosyjskich (np. Łukoil) a nie tych białoruskich. Zdarzyły mi się z tego powodu problemy – miałem wrażenie że liczba oktanów jest nie 95 a 92 lub mniej, silnik się dławił. Dla Hondy Africa Twin którą podróżował Autor to pewnie nie ma większego znaczenia, przy bardziej wymagających motocyklach na wtrysku może to jednak być problem.

  4. Rzeczywiście drogi na Białorusi są bardzo dobre, o niebo lepsze niż nasze.Ruch mały a Białorusini jeżdżą zazwyczaj bardzo rozważnie w odróżnieniu od Rosjan.Niestety mają zwyczaj przewozić swoimi pojazdami najdziwniejsze rzeczy w najdziwniejszy sposób.Jeśli coś z samochodu zleci na asfalt z reguły głowy sobie tym nie zawracają więc trzeba uważać na leżące na drodze gdzie nie gdzie deski, cegły czy inne atrakcje.Poza tym to bardzo atrakcyjny dla motocyklowej turystyki kraj.Policja(Milicja) też mniej pazerna od ukraińskiej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

POLECAMY

ZOBACZ RÓWNIEŻ