Kościół pachnie jeszcze kadzidłami. Jest tak cicho, że słyszymy brzęk przelatującej w bocznej nawie muchy. Każde chrząknięcie, każdy szelest zwielokratnia się echem i wraca do nas po chwili dużo głośniej. Napawamy się tą kolejną mistyczną chwilą, chłoniemy każdy moment, bojąc się głośniej poruszyć. Podziwiamy dwustuletnią rzeźbę Chrystusa, oglądamy zostawione w ławach przez wiernych kocyki, modlitewniki – każdy parafianin ma tu chyba swoje stałe miejsce.

Przez kościelne witraże widać ogromny księżyc. Wstajemy dopiero po godzinie, nie chcąc przerywać mistyki chwili. Idziemy do klasztoru, do naszej surowej komnaty, w której 150 lat temu siostry cysterki zasypiały, śniąc o wolnej Polsce. Sen nie chce przyjść, magia tego miejsca uderza we wszystkie zmysły. Słychać każde skrzypnięcie podłogi. W końcu udaje się nam zasnąć.
Budzimy się dość wcześnie – umówiliśmy się z księdzem, że ruszymy rano. Ksiądz też znowu wyjeżdża – przy pożegnaniu zapominam oddać mu klucze. Orientujemy się dopiero po kilku kilometrach – czeka na nas, jeszcze nie wyjechał.
Dotyk Czarnobyla
Jedziemy na południowy wschód, w zasadzie bez celu, zatopieni w myślach. Jesteśmy bez śniadania – decydujemy się zjeść w pierwszym napotkanym mieście. Po godzinie wjeżdżamy do miejscowości Brahiń. Znów czuję na plecach klepnięcie – zatrzymujemy się. Kasia zauważyła coś dziwnego, chyba znak radiacji – mówi żeby się wrócić.
Nie chce mi się wierzyć w tę radiację, ale ok, cofamy się. I rzeczywiście – oczom naszym ukazuje się ni to pomnik, ni monument, z dużym, znanym z katastroficznych filmów żółtym znakiem radiacji. Po chwili, przeczytawszy opis i dopytawszy miejscowych, już wiemy o co chodzi. Znaleźliśmy się w najdalej na południowy wschód wysuniętej osadzie Białorusi, w linii prostej nieco ponad 50 kilometrów od Czarnobyla.
Do Brahinia przesiedlono mieszkańców kilkunastu wiosek, które znalazły się w bezpośrednim sąsiedztwie elektrowni atomowej. Pomnik powstał by właśnie upamiętnić nazwy tych wiosek oraz oddać hołd jednemu z ratowników – umarł kilka tygodni po katastrofie, napromieniowany śmiertelną dawką. Po szybkim posiłku w kolejnym okropnym barze ruszamy dalej.
Decydujemy się przejechać do Rzeczycy – sporego miasta położonego nad Dnieprem. Co ciekawe – miasto leży tylko nad jednym brzegu rzeki. Na wysokiej skarpie można podziwiać widoki na ogromne rozlewiska. My szybko ruszamy dalej – dochodzi godzina 16. Tego dnia chcemy dotrzeć do Mińska. Jako że nie mamy rezerwacji, musimy dotrzeć do białoruskiej stolicy w miarę wcześnie, a zostało nam jeszcze 300 kilometrów. Obciążoną Afryką może to zająć kilka godzin.
Rezygnujemy z bocznych dróg i tniemy głównymi. Są one w świetnym stanie, na dodatek prawie puste, lecz przeraźliwie nudne. Cztery godziny, które – wliczając tankowanie – zajmuje nam jazda do Mińska to najgorszy odcinek całej podróży. Monotonny krajobraz i długie, kilkunastokilometrowe proste. Żadnych skrzyżowań, bardzo mało miejscowości – taka droga wydaje się nie mieć końca.
Wreszcie, jakieś 50 kilometrów przed Mińskiem, na drodze zaczynają się pojawiać ciężarówki. Widzimy też roboty drogowe – później dowiadujemy się, że budują autostradę. Przyzwyczajeni do polskiego tempa robót przeżywamy kolejny szok: otóż mimo późnej pory i święta prace toczą się pełną parą na całym, 50-kilometrowym odcinku!
Na każdym kilometrze, aż do samego wjazdu do Mińska, widać uwijających się w pocie czoła w odblaskowych kamizelkach robotników, inżynierów w kaskach, pochylonych nad planami, dymiące maszyny, walce wyrównujące asfalt – w tym tempie sieć polskich autostrad zostałaby pewnie zbudowana w ciągu roku.
Mińsk również stanowi dla nas miłą niespodziankę. Spodziewamy się postsowieckiego molocha pełnego betonowych blokowisk, zawalonego rozklekotanymi wołgami i dymiącymi zaporożcami, tymczasem wjeżdżamy do kolorowej, schludnej i czystej stolicy, przypominającej wiele miast europejskich.

Na światłach zwracamy uwagę na stojące wokół nas samochody – na pierwszy rzut oka lepsze niż w Warszawie. Żadnej łady czy moskwicza – same SUV-y i dobre rodzinne auta średniej klasy. Zwraca natomiast uwagę brak motocykli czy nawet skuterów.
Jadąc w stronę, w którą prowadzą nas przypadkowo napotkane znaki trafiamy do ogromnego hotelu. Miejsc niestety nie ma, chociaż… zaraz, został jeszcze apartament prezydencki. A co to znaczy prezydencki? To znaczy lux. Górna półka. Trzy pokoje, dwa telewizory, dwie łazienki. Uśmiechamy się z Kasią – zapłacimy pewnie tyle, ile za pokój w warszawskim Bristolu. Z ciekawości pytam o cenę. Pani patrzy w swój kajecik: jedna noc dla dwóch osób… to będzie razem… 400 tysięcy rubli – czyli niecałe 200 zł. Upewniam się – tak dokładnie tyle.
Nie zastanawiamy się długo – szybki prysznic i ruszamy na podbój Mińska. Już bez bocznych kufrów musimy przejechać do centrum – tam umówiliśmy się z Tanią, poznaną przy Świtezi motocyklistką.

Mińsk jest bardzo kolorowy – Tania wyjaśni nam później, że to również zasługa specjalnych dekoracji, przygotowanych z okazji 9 maja, nadchodzącego Dnia Zwycięstwa. Białorusini, podobnie zresztą jak Rosjanie i Ukraińcy, obchodzą je bardzo uroczyście. Na całej Białorusi pełno jest zresztą pomników, sławiących obrońców ojczyzny z II Wojny Światowej.
Parkujemy motocykl na dużym placu i ruszamy z Tanią na spacer. Mińska starówka jest bardzo mała, wręcz miniaturowa. Była w całości zrekonstruowana – całe miasto zostało zresztą przez Niemców zburzone w stopniu podobnym do Warszawy, czyli w 90%. Starówka pełna jest roześmianych młodych ludzi, brakuje jednak turystów. Zatrzymujemy się w klimatycznej knajpce na brzegu małego jeziorka – i tu kolejne problemy. Pomimo dość wysokich cen, jedzenie jest okropne, a nasza kelnerka, mimo tego, że bardzo się stara, po prostu nie została do swojej pracy przeszkolona. Po godzinie żegnamy się Z Tanią i jedziemy z powrotem do hotelu.
Przygody nad Wilejką
Kolejne okropne śniadanie – i jedziemy na zwiedzanie Mińska. Ja chcę zobaczyć pałac prezydencki, ale szczególnego wrażenie nie robi. Tyle że szczelnie ogrodzony, ale nasz też jest przecież ogrodzony. Wokół pałacu pełno jest uprawiających jogging młodych i ładnych kobiet – zastanawiamy się co one tu robią. Co chwilę mija nas jakiś wojskowy w średnim wieku, obowiązkowo z grubą teczką, obowiązkowo bardzo się spieszący. Sroga mina każdego z nich świadczy, że zaraz będzie opracowywać plan uderzenia na Europę Zachodnią. Bardzo nas to śmieszy.

Pod pałacem prezydenckim kładę się na ziemi, by zrobić kilka dobrych kadrów z żabiej perspektywy. Od razu otaczają mnie tajniacy – zdjęć robić nie wolno! I proszę stąd odjechać! Cóż, może wyglądałem jak snajper? Przy naszym motocyklu też kręci się jeden, wydawało się nam że zapisuje numery. Na wszelki wypadek zgrywam szybko zawartość karty na netbooka.
Szybko opuszczamy Mińsk. To znaczy chcemy to zrobić szybko – źle odczytuję znaki i na obwodnicy robimy pełne okrążenie. Jest okropny upał, stojąc co chwilę na światłach zastanawiamy się, czy nie zostać jeszcze jeden dzień, decydujemy się ostatecznie szybko wyjechać. Zaraz za Mińskiem znowu czuję klepnięcie – Kasia zobaczyła na parkingu różowe auto.
Bardzo ciekawa i wywazona relacja. Tez sie zastanawiam od roku nad wyprawa na Bialorus i teraz juz nie mam watpliwosci. Nawet moja shadowa sobie poradzi a najbardziej obawialem sie stanu drog. Pozdrawiam.
Generalnie moje odczucia były podobne (pojechaliśmy w sierpniu). Nie zgodze się tylko z opinią na temat białoruskiej milicji. Nas kilka razu zatrzymywano, miałem wrażenie że tylko dlatego, że jesteśmy Polakami. Czepiali się absolutnie wszystkiego, byli aroganccy i miłego wrażenia nie pozostawili.
Do opisu Autora chciałbym dorzucić swoje trzy grosze na temat jakości benzyny. Polecam tankowanie na stacjach koncernów rosyjskich (np. Łukoil) a nie tych białoruskich. Zdarzyły mi się z tego powodu problemy – miałem wrażenie że liczba oktanów jest nie 95 a 92 lub mniej, silnik się dławił. Dla Hondy Africa Twin którą podróżował Autor to pewnie nie ma większego znaczenia, przy bardziej wymagających motocyklach na wtrysku może to jednak być problem.
Rzeczywiście drogi na Białorusi są bardzo dobre, o niebo lepsze niż nasze.Ruch mały a Białorusini jeżdżą zazwyczaj bardzo rozważnie w odróżnieniu od Rosjan.Niestety mają zwyczaj przewozić swoimi pojazdami najdziwniejsze rzeczy w najdziwniejszy sposób.Jeśli coś z samochodu zleci na asfalt z reguły głowy sobie tym nie zawracają więc trzeba uważać na leżące na drodze gdzie nie gdzie deski, cegły czy inne atrakcje.Poza tym to bardzo atrakcyjny dla motocyklowej turystyki kraj.Policja(Milicja) też mniej pazerna od ukraińskiej.
Ciekawe spostrzeżenia, pomimo że bylismy w tych samych miejscach.
Obszernie opisałem mja podróż dookoła Białorusi z namiotem (używanym) pod adresem http://www.droga.fiuu.eu
Zapraszam do lektury i pozdrawiam ;-)
Takie artykuły aż miło się czyta. Falna relacja.