Nie należę do motocyklistów, którzy perfekcyjnie planują swoje podróże. Nie przepadam też za miejscami wszystkim doskonale znanymi. Toteż gdy powstawał zarys mojej wycieczki do Maroko, miejsca typu Merzuga Marrakesz w ogóle nie były brane pod uwagę…
Tekst i zdjęcia: Michał Figurski
Chciałem zobaczyć, jak żyją ludzie na prowincjach, jak wygląda codzienność małych miasteczek i życie zwykłych ludzi w kraju, który jest relatywnie blisko i dobrze znany, choć wciąż egzotyczny. Podsumowaniem miało być sprawdzenie czy prawietrzydziestoletnia, 240-kilogramowa Super Tenere będzie miała ochotę jechać po wydmach. Takie jedno z marzeń, jeszcze z czasów, gdy rajd Paryż Dakar można było zobaczyć jedynie w krótkich migawkach dwóch polskich kanałów telewizji. Jak na ironię dokładnie wtedy tworzyła się legenda Yamahy Tenere, która seryjnie zdobywała laury Dakaru.
Serwisowe przygotowania do podboju wydm
W przygotowaniu motocykla pomagał Tomek. Gość, który na Super Tenere zimą pojechał na Nordkapp. Początkowo miałem założyć tylko jego kufry. Przy zakładaniu stojaków okazało się, że mój oryginalny wydech nie mieści się. Więc przełożyliśmy również kompletny wydech łącznie z kolektorem. Przednie zawieszenie w tym motocyklu jest dość miękkie i nawet bez kufrów w terenie dość często kończył się jego zakres działania. Poszło także do podmianki.
Tomek wyposażył mnie w kilka pomocnych gadżetów, czyli duży powerbank, mini kompresor i wiele innych niezbędnych drobiazgów.
Nagle stałem się kompletnie bezbronny…
I nagle jestem w miejscu gdzie nie wiem kogo i jak prosić o pomoc. Mieli rozmawiać po francusku, a nikt mnie nie rozumie. Mieli być przyjaźni, a naćpali mnie i wywieźli na pustynię. Miała być zwykła tabaka, a kompletnie straciłem świadomość. Wszyscy wokół śmieją się, a ja nie wiem co się dzieje! Ale od początku…
W Tangerze zjechałem z promu wcześnie rano. Zgodnie z tym, co bardziej doświadczeni mi doradzali, kupiłem kartę sim. Sprzedawca zainstalował mi ją bez problemu. U tego samego sprzedawcy wymieniłem pieniądze, czyli euro na walutę marokańską – dirhamy.
Maroko? Polska lat 80.
Otaczał mnie przy tym z każdej strony klimat trochę jak w Polsce końca lat 80. Nielegalny handel, wymiana waluty w szarej strefie, niby egzotycznie, ale przecież jeszcze stosunkowo niedawno tak właśnie wyglądał nasz kraj.
Szybko jednak opuściłem Tanger. Nie mogłem się doczekać kiedy znajdę się na mrokańskich szutrach, gdy zobaczę pierwsze twarze prawdziwych Marokańczyków. Ale takich prawdziwych marokańskich Marokańczyków. Nie moich kumpli z pracy. Nie takich jak Said i jego brat Abdel, którzy zaprosili mnie na wesele marokańskie we Francji. Nie jak Memed, właściciel sklepu marokańskiego, u którego czasem kupowałem alko na kreskę, a on i tak małą, brązową kosteczkę dorzucał w gratisie.
Chciałem zobaczyć prawdziwych, zniszczonych i potarganych trudem życia Marokańczyków żyjących na marokańskiej prowincji. Z dala od zdobyczy współczesnej cywilizacji.
Ale najpierw okazała się bardzo potrzebna drobna akcja serwisowa…
Przygoda musi poczekać…
Początek przygody zaczął się średnio szczęśliwie. Zjechałem z asfaltu, postawiłem moto, w tym momencie stopka zapadła się w piachu i pękła. Szybko znalazłem warsztat samochodowy na jakichś przedmieściach. Tu też lata 80. w Polsce, serwis wszystko w jednym – mechanika, blacharstwo, lakiernictwo.
Najpierw ustaliliśmy cenę za spawanie czyli 6 euro. Szef wyciągnął butlę z gazem, zaczął spawać. Wokół pełno kolegów zainteresowanych turystą z Polski i jego motocyklem.
Bardzo łamanym francuskim, z domieszką Hiszpańskiego, pogadaliśmy jak starzy mechanicy o tym jakie to kiedyś robili motocykle, jakie mają silniki, zupełnie identyczne jak samochody…
Dobra marokańska kokaina?
Kiedy serwis dobiegał końca jeden z moich nowych znajomych zapytał, czy chcę spróbować tabaki. Pomyślałem – dlaczego nie, ni to alkohol, ni narkotyk, nos przeczyści i orzeźwi. Więc spokojnie mogę.
Nowy ziomal wysypał troszkę brązowego proszku na wierzch mojej dłoni. Jego koledzy patrzyli na tę czynność, a ich gesty wskazywały wyraźnie, że to zdecydowanie za mało. Dosypał więc jeszcze kilka grudek. Wprawiony w bojach wciągnąłem i ułamki sekund czekałem na orzeźwienie. Nagle, zamiast spodziewanej reakcji, zakręciło mi się w głowie i straciłem świadomość.
Motocyklem pod namiot, czyli grudniowy nocleg w Alpach na Przełęczy Vars 2108 m m.p.m.
Kręciło mi się coraz bardziej, ku uciesze wszystkich obecnych, a ja nie miałem zielonego pojęcia, co się dzieje. Z ust jednego z moich nowych kolegów padło krótkie pytanie, które mnie zmroziło:
– Sava kokein marok?
Czyli czy dobra jest marokańska kokaina? Przerażenie trwało chwilę. Poklepali mnie po ramieniu, a ja otworzyłem Red Bulla. Najpierw jednego, potem drugiego, następnie trzeciego… Później zrobili mi jeszcze porządną kawę. Okazało się, że nie było się czego bać, był to po prostu przyjacielski żart, a nie żaden atak na moje życie czy mienie. Zatem dałem sobie trochę czasu, żeby dojść do siebie.
Gdy zrobiło mi się wyraźnie lepiej nasmarowałem łańcuch i wziąłem się za studiowanie mapy, aby zdobyć jeszcze trochę czasu. Tak na wszelki wypadek.
Jaskółka prawdę ci powie
W tym czasie doschła szpachla na mojej świeżo pospawanej stopce. Blacharz zmienił się w lakiernika, czarnym sprayem polakierował wyszpachlowany podnóżek. Tymczasem ja w ukryciu, za garażem, skakałem na jednej nodze, robiłem jaskółkę. Skoro się to udało, stwierdziłem, że mogę wsiąść na moto.
Zapłaciłem, podziękowałem, robiłem dobrą minę do złej gry, bo chciałem już jak najszybciej wsiąść na moto i odjechać. Jeszcze tylko kolega zapytał czy nie chcę tabaki na drogę Podziękowałem, zapiąłem kufry, założyłem kask i bardzo powoli ruszyłem w kierunku gór Rav. Marokańska przygoda, choć się lekko opóźniła, wciąż na mnie tam gdzieś czekała…
Ciąg Dalszy Nastąpił…
Maroko motocyklem, czyli kolory pustyni i ludzka gościnność…