Są motocykliści, którzy nie odstawiają motocykli na zimowanie i cieszą się tą zajawką cały rok. Zdecydowanie od zawsze staram się żyć według tej maksymy. W związku z tym doświadczam wielu ciekawych i mniej ciekawych przygód. Chciałbym podzielić się z wami jedną z nich…
Tekst i zdjęcia: Michał Figurski
Zbliżał się koniec pandemicznego sezonu 2020 i chciałem, aby ostatnia wycieczka zdecydowanie okazała się najlepszą w tym chorym sezonie. Mieszkam we Francji, to muszę na wstępie zaznaczyć, aby ktoś nie pomyślał, że do krainy śniegu i lodu jechałem tysiące kilometrów, z Polski. Zatem… wyruszyłem z Courpiere, to małe miasteczko na skraju parku krajobrazowego Livradois Forez w regionie Auvergne. Jechałem na zaproszenie kolegi, który poprosił mnie o pomoc w domowych remontach. Ot, po prostu pretekst, pretekst do motocyklowego wyjazdu dobry jak każdy inny… Droga na południe prowadziła mnie przez przepiękną drogę Comb de Laval,
legendarne odcinki Grand Alp,
czy Kanion Verdon. W sezonie można podziwiać tu przepiękne widoki,
ale pogoda zdecydowanie mnie nie rozpieszczała. Dopiero po kilku godzinach na Comb de Laval na chwilkę przestało padać. Przestał padać zimny, nieprzyjemny deszcz, co chyba powinienem podkreślić.
Zakończenie tej drogi to Col de la Machine i tutaj spotkał mnie pierwszy śnieg. Niezbyt się tym zmartwiłem, raczej nawet ucieszyło mnie to – będzie ciekawie – pomyślałem. Obrałem kierunek na Grenobl, przez park Vercors, rewelacyjną drogą d 106. Z Grenoble już tylko wyżej i wyżej, a śniegu coraz więcej.
Uśmiech nie schodził mi z twarzy, ale na szczęście kierowcy jadący z naprzeciwka nie mogli go widzieć przez chusty, kominiarki i kask. Na szczęście, bo mogliby pomyśleć, że nie jestem w pełni świadomy tego, co robię i gdzie jadę. A może jestem po wpływem jakiejś ciekawej substancji?
Ale sami przyznajcie – Alpy, zima i… motocykl. Nie jakiś zwykły, a moja wspaniała i wierna Tereska. Po prostu lepiej być nie może. Col de Lautaret 2057 m n.p.m., tutaj wjechałem na drogę Grand Alp wybierając kierunek Briancon. Pierwszy raz, podczas tego wyjazdu, dodarłem na przełęcz Vars.
Po prostu musiałem na nią wjechać, choć planowałem nocować u kolegi, przed przełęczą. Wszystko to w związku z panującymi obostrzeniami pandemicznymi. We Francji mieliśmy wtedy godzinę policyjną od 20 do 6 rano z zakazem przemieszczania się. Dopiero później dowiedziałem się, od napotkanego funkcjonariusza, że godzina policyjna nie przeszkadza w rozbijaniu namiotu, jeżeli rozbiję go przed 20 i zostanę w nim do 6 rano. Zatem tym razem zaliczyłem przełęcz i zawróciłem do Saint Clement sur Durance.
Rano powrót na przełęcz Vars, potem Barcelonette, Kanion Verdon. Wieczorem dotarłem do celu, do miejscowości Bandol, położonej nad Morzem Śródziemnym – zupełna zmiana klimatu, choć było wyjątkowo zimno jak na grudzień – około 10 stopni Celsjusza na plusie. Kilka dni popracowaliśmy – prace remontowo budowlane we wspaniałych, historycznych okolicznościach prowansalskiej przyrody.
Jednak na św. Mikołaja postanowiliśmy poczekać w Alpach, a przełęcz Vars wydawała nam się idealnym do tego miejscem. Na 2108 m n.p.m. śniegu pod dostatkiem toteż renifery nie powinny mieć kłopotów z dotarciem do nas. Kumpel ma tekże XTZ 750 Super Tenere i podobny zapał do podejmowania ciekawych wyzwań jak ja. W planowane miejsce noclegu dojechaliśmy wieczorem, ale legalnie, tuż przed godziną policyjną. Na przełęczy warunki idealne – silny, wychładzający wiatr, temperatura około -10 stopni Celsjusza, ale odczuwalna dużo, dużo niższa.
Namioty rozbijaliśmy przy reflektorach naszych motocykli, co nie umknęło uwadze Hiszpana, nocującego tutaj w swoim camperze. Powitał nas ciepło zimnymi napojami rozgrzewającymi. Nie piję alkoholu, czym wprawiłem Hiszpana w zdziwienie. Napił się jednak, ku swojej uciesze, z Sebastianem.
W nocy wiatr rozhulał się na dobre. Myślałem, że jestem idealnie przygotowany do mojej zimowej przygody, jednak życie delikatnie zweryfikowało mój optymizm. Na samym wstępie mata sampompująca odmówiła współpracy. Puścił zawór i zabrakło czynnika izolującego mnie od zimnej matki Ziemi. Śpiwór, w jaki się wyposażyłem, to budżetowy model kupiony w sklepie internetowym, który zapewnić miał komfort spania przy -7 stopniach Clesjusza. Sprawdził się nieźle. Przy takich temperaturach śpię z powerbankiem w śpiworze, bo inaczej nie ma szansy naładować telefonu, czy aparatu. Rano czekały mnie dwie niespodzianki. Pierwsza z nich to kable, które doskonale poplątały się ze sznurkami śpiwora, na dłuższą chwilę więżąc mnie w jego środku. Druga to śnieg, który wiatr nocą tak podwiewał pod tropik, że ten przedostawał się przez otwory wentylacyjne namiotu i kupą zalegał na moim śpiworze. Pompowana karimata bez powietrza nawet jakoś działała, gdy się nie wierciłem, ale podczas przekręcania się na bok czułem przenikliwe zimno.
W namiocie, może dzięki zalegającemu w jego środku śniegowi, nie było w ogóle wilgoci, co często się zdarza podczas zimowych noclegów. Komfort jako taki był, ale zdecydowanie mogłoby być lepiej… Aby było już całkiem dobrze kawka w zaparzarce, która rozgrzewa i stawia na nogi.
Spory wiatr utrudniał nam pakowanie się do zesztywniałych z zimna toreb. A potem już było tylko… trudniej. Zjazd z przełęczy dostarczył wielu emocji i mimo niskiej temperatury było mi bardzoooo gorąco. Kilkakrotnie byłem w Alpach zimą i mimo wszystko zwykle asfalt, nawet wysokogórskich dróg, był czarny co najwyżej mokry. Założyłem więc szosowe opony, bo kostki na zimnym i mokrym asfalcie kompletnie mi nie leżą, za to sprawiają, że często leży motocykl. Tym razem było zupełnie inaczej i właśnie kostka byłaby dobrym pomysłem.
W nocy rozjeżdżony śnieg zamarzł i dodatkowo pokrył się warstwą świeżego puchu. 20 km pokonane w dół, do miejscowości Guillestre było, mimo niskiej temperatury, najgorętszym odcinkiem drogi, jaki chyba kiedykolwiek przejechałem.
Kilkukrotnie zbierałem motocykl ze śniegu. Były to nie pierwsze i nie ostatnie podnoszenia motocykla w tych warunkach i przyznam, że jakoś strasznie tego nie przeżyłem… Od Guillestre było już spokojniej i nad morze wróciliśmy bez większych przygód. Te spotkały mnie dopiero podczas powrotu do domu, ale o tym może następnym razem…
c.d.n.
Brawo Michal fajny artykuł.
Super, chociaż nie wiem czy dałbym się namówić ty Morsie 😆