Zeszłoroczny wyjazd na wrześniową imprezę Moto Guzzi w Mandello del Lario nad jeziorem Como okupiłem utratą kilku kilogramów, wypoconych w siodle V85 TT na skutek nieustających upałów. Wtedy to właśnie podjąłem decyzję, aby wyjazd do mekki guzzistów w 2024 roku przełożyć na końcówkę września, czyli na okres, w którym w ostatnich latach temperatury spadały do rozsądnych mniej więcej 20°C. Jednak i tym razem nie było idealnie, bo pogoda zmienną jest – jak kobieta. Ale od początku i po kolei…
Tekst i zdjęcia: Michał Mruk
Dzień pierwszy – 27.09, Warszawa-Praga (666 km)
Z Tomkiem, z którym już nieraz robiłem tripa z ziemi polskiej do włoskiej i z powrotem, postanowiliśmy wyruszyć do pierwszego punktu – czeskiej Pragi – już w piątek, tak aby uniknąć weekendowych korków. W tym roku obaj przesiedliśmy się z motocykli typu adventure (ja z Moto Guzzi V85 TT, a Tomek ze Stelvio 1200) i byliśmy naprawdę ciekawi, czy wybór „Mandellaków” był słuszny. Byłem dobrej myśli, ponieważ większość swojego motocyklowego życia spędziłem na nakedach. Jestem więc przyzwyczajony do naporu wiatru i trochę za nim tęskniłem w V85 TT, szczególnie z szybą Touring, za którą latem brakowało mi powietrza. Najbardziej byłem ciekawy, jak pozycja na Moto Guzzi V100 Mandello sprawdzi się w długiej trasie.
Pierwszy dzień to 674 km, głównie drogami ekspresowymi, z prędkościami dostosowanymi do panujących warunków drogowych. Pogoda dopisywała, było kilkanaście stopni i sucho. Dopiero na czeskiej autostradzie, tuż przed Pragą, trochę pokropiło. Jednak w porównaniu do tego, co czekało nas później, mogę powiedzieć, że dojechaliśmy „suchym kołem”. Nocleg mieliśmy klepnięty w znanym Tomkowi hotelu Adeba w centrum Pragi. Mają tam garaż, w którym za dodatkową i niestety słoną opłatą porzuciliśmy Gutki. Stamtąd wiadomo – z buta na piwko tu i tam…
Dzień drugi – 28.09, Praga-okolice Monachium (402 km)
Spokojny poranny spacerek na „lepszą” kawę (ta w hotelu była średniej jakości), szybkie pakowanko i heja do przodu. Mamy do przejechania tylko 400 km, z czego większość to autostrady. Niestety tuż za Pragą zaczyna lać, więc postój na stacji i wciskamy się w przeciwdeszczówki. Ogólnie nie tragedia, jednak przy takiej wilgotności temperatura, oscylująca wokół 10 stopni, trochę daje się we znaki. Na szczęście Tomek ma handbary, a ja fabryczne grzane manetki. Przed Pilznem robi się już ciekawiej, są pagórki (takie jak dzień wcześniej od Bolkowa do Trutnowa), jednak pogoda nie pozwala na cieszenie się w pełni mijanymi krajobrazami.
W okolicy Monachium jest trochę lepiej, ale wciąż nie sucho. Nocujemy, będąc wcześniej ugoszczeni i wożeni po knajpach, u kumpla Tomka w Höhenkirchen-Siegertsbrunn. Pierwszy raz jestem w głębi Bawarii. Ciekawostką są umieszczane w centralnych miejscach miasteczek słupy ze „sprawnościami”. Drugą ciekawostką jest to, że w knajpach piwo piją wszyscy, bez żadnej różnicy, czy przyjechali wozem, czy nie. Oczywiście, jak w większości europejskich krajów, limit na drogach to 0,5 promila, ale wypijając 2-3 piwa zdecydowanie można go przekroczyć. We Włoszech żaden ze znanych mi kolegów motocyklowych nie odważy się wypić więcej niż jedno i wsiąść na motocykl.
Dzień trzeci – 29.09, Monachium-Lucerna (364 km)
Ruszamy wcześnie, bo dziś już dzień tylko częściowo autostradowy. Wjeżdżamy w poważne góry, więc czas zaczyna płynąć innym tempem, kilometrów przybywa mniej. Przez Memmingen, aż do granicy z Austrią, lecimy cały czas autostradą, dopiero od granicy zjeżdżamy na boczne drogi i tak, mijając kolejna granice, aż do celu. Trasa wiedzie doskonale utrzymanymi drogami krajowymi z minimalnym natężeniem ruchu i pięknymi widoczkami. Pogoda się wyklarowała i jest przyjemnie.
W Lucernie czeka na nas nocleg w samym centrum, gdzie mieszkanko w starej (nieogrzewanej!) kamienicy wynajmuje mój kuzyn. Docieramy tam przed zmrokiem i po krótkiej przerwie na przebranie się w cywilne ciuchy ruszamy „na miasto”. Zanim się ściemni, zdążymy przejść się po najsławniejszym zabytku Lucerny, czyli moście Kapellbrücke i pokręcić się trochę po centrum.
Dzień czwarty – 30.09, Lucerna-Mandello del Lario (278 km)
Dzień, na który czekam z bijącym mocniej sercem już od lat 20. Dziś po raz kolejny będę w Mandello, które jest moim miejscem na Ziemi. Ale zanim tam dotrzemy, będziemy w innych lokalizacjach, w które też chce się wracać.
Drogą przez Kagiswil i Meiringen wjeżdżamy na słynną przełęcz Sustenpass (2260 m n.p.m.), z zapierającymi widokami i śniegiem na poboczach. Pogoda jeszcze dopisuje, jest słonko, chce się napierać dalej. A dalej przełęcz, na którą chciałem wrócić. W zeszłym roku przejechałem z Lucerny do Mandello przez Przełęcz Świętego Gotarda (2106 m n.p.m.). Prowadzą przez nią dwie drogi – stara, w dużej części brukowana, doskonała dla miłośników motocykli adventure, oraz nowa, z idealnym asfaltem i szerokimi łukami. Tamtejsze agrafki są tak wyprofilowane i szerokie, że nawet osoby, które na co dzień jeżdżą prostymi mazowieckimi drogami, nie czują tam zbyt dużej dawki adrenaliny. Mają za to czas, by podziwiać krajobrazy.
W tym roku niestety diabeł nakrył wszystko ogonem, a raczej był to anioł. Mgła zalegająca na przełączy jest tak gęsta, że ledwo dostrzegam światło jadącego przodem Tomka, co i raz nerwowo zerkając w lusterka, czy jakiś pojazd jadący za mną nie próbuje zaparkować w moim tyłku. Na szczęście obyło się bez ofiar, zjeżdżając trochę w dół odzyskujemy widoczność. Okolice jeziora Lugano są piękne, ale przy granicy trafiamy na korki, w które za nic nie chciałbym wjechać samochodem. Już za granicą szwajcarsko-włoską ulga, wszyscy jadą ciut szybciej, a nawet dwa ciuty…
Docieramy do Menaggio, tu już czuję się jak w domu. Krótko czekamy na prom do Varenny. Objeżdżałem już jezioro Como i naprawdę, kiedy ma się mniej czasu, to opłaca się skorzystać z promu – również finansowo, opłata za przeprawę jest niewiele wyższa niż cena piwa w portowym barze. Na szczęście jezioro jest spokojne i motocykle na bocznych podstawkach stoją stabilnie. Mimo to, obsługa prosi mnie, abym usiadł na motocyklu, bo tak jest bezpieczniej.
Z pięknej Varenny, drogą wzdłuż jeziora, docieramy do Mandello del Lario. Miejsca, gdzie narodził się mój świat. Na początek pod „Cancello Rosso”, czyli starą bramę do fabryki Moto Guzzi. Tam czeka na nas koleżanka, która posiada z mężem, poza domem, mały apartamencik prawie w centrum. Mamy tam zapewnione dwa noclegi. Życie jest piękne, szczególnie w pięknym miejscu, po zejściu z pięknego motocykla!
Dzień piąty – 01.10, Mandello del Lario
Jedyny dzień zaplanowanej przerwy spędzamy – jeszcze przy dobrej pogodzie – snując się tu i tam, spotykając z tym i tamtym, pijąc to i tamto. Co tu opowiadać… odpoczynek w mieście mojej motocyklowej miłości!
Dzień szósty – 02.10, Mandello del Lario-Ritten (297 km)
Poranek, zgodnie z zapowiedziami, wita nas pochmurnym niebem i mżawką. No ale cóż zrobić, po szybkim śniadaniu i jeszcze szybszym pakowaniu – na koń i jazda! Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów to dobrze mi znana trasa w stronę Bergamo. Z ładnymi widokami, gdzie wysokie góry powoli ustępują niższym, które z kolei przechodzą w teren pagórkowaty, przed Bergamo wypłaszczający się prawie zupełnie. Tam zjeżdżamy na autostradę Mediolan-Wenecja. Zazwyczaj w Italii unikam autostrad, bo są prawie tak drogie jak autostrada Kulczyka. Tym razem jednak wzięliśmy pod uwagę kilka czynników:
- niepewną pogodę
- duże natężenie ruchu i mnogość miejscowości na „krajówce”
- typ motocykla, który doskonale czuje się na szybkich trasach
Postanawiamy więc pomieszać trochę jazdę autostradową z odcinkami widokowymi. Pogoda na szczęście się trochę wyklarowała i tuż za Brescią zjeżdżamy w stronę Salo, czyli jeziora Garda. Niestety, ze względu na nisko wiszące chmury, nie możemy cieszyć wzroku wspaniałymi widokami gór, ale rekompensują nam to mijane po drodze wille, pałace z ulokowanymi w nich hotelami i urocze, małe miejscowości, mijane w drodze do Riva del Garda, znajdującej się na północnym krańcu wielkiego jeziora. Stamtąd „barani skok” i jesteśmy w Mori, gdzie wracamy na autostradę.
Teraz, już przy ładnej pogodzie, nawijamy kolejne kilometry, aż do Bolzano, czyli stolicy regionu Górna Adyga. Ze względów historycznych dominuje tu język niemiecki. Co prawda Mussolini próbował to zmienić, ale to jego w końcu zmienili… Dla takich italofilów jak ja, jest to dziwny region, zaskakujący takimi widokami, jak na przykład podwójne oznakowanie samochodów policyjnych (na jednym aucie napisy Polizia i Polizei).
W Bolzano krótka narada i, nie chcąc nocować w centrum, wybieramy Naturhotel Wieserhof w Ritten, odległym o kilkanaście górskich kilometrów. Cudną trasę przejeżdżamy sprawnie i znajdujemy się na miejscu. Widok z tarasu, na którym pijemy regionalne piwo Forst z Merano (włosko-austriacki produkt, który cenię od lat wielu), zapiera dech w piersiach. Na hotelowym parkingu przygotowano namiot dla klienteli podróżującej motocyklami, co jest miłym dodatkiem do wszystkich innych zalet tego obiektu. I tak, razem z zachodzącym słońcem, i my zachodzimy do pokoju na zasłużony odpoczynek.
Dzień siódmy – 03.10, Ritten-Monachium (300 km)
Po naprawdę sytym śniadaniu (niemającym nic wspólnego ze słabymi śniadaniami oferowanymi w hotelach w Czechach i Austrii, a kosztującym np. dodatkowe 7 euro) ruszamy w stronę przełęczy Brennero, którą już nie raz przejeżdżaliśmy bocznymi drogami. Tym razem, ze względu na zapowiadane opady, lecimy autostradą (przejazd dodatkowo płatny poza winietką, 11 euro). Wybór chyba słuszny, bo na samej przełęczy mgła, ale droga z normalną widocznością, więc w miarę sprawnie docieramy do Innsbrucka.
Następnie zjeżdżamy z autostrady i kierujemy się na Wiesing i jezioro Achensee, a dalej Walchensee, częściowo płatną drogą prywatną (?!?). Na szczęście nie pada, jest tylko chłodno, około 10 stopni. Droga sucha, z pięknymi łukami i asfaltem (częściowo poruszamy się Deutsche Alpenstrasse, czyli niemiecką drogą widokową biegnącą przez Alpy). Tak ładujemy baterie przed następnymi dniami, które dadzą nam popalić, ale o tym za chwil kilka. Na nocleg wracamy do kolegi Tomka, gdzie możemy w spokoju przygotować się na całkowite załamanie pogody, które umili nam następne dwa dni.
Dzień ósmy – 04.10, Monachium-Trutnov (559 km)
Od rana pada, ale nikt nie obiecywał, że będzie przyjemnie, a poza tym, żona w domu czeka, więc na koń. Po przeciśnięciu się przez codzienne korki na obwodnicy Monachium, kierujemy się na Ratyzbonę i Pragę. Cały czas albo leje, albo pada, albo kropi, a temperatura nie przekracza 10 stopni. Koło Pragi mamy już trochę dosyć tego całego motocyklizmu, ale jednak postanawiamy napierać dalej. Wymarzyliśmy sobie nocleg w Trutnovie (hotel w browarze, można rezerwować przez Booking), ponieważ byliśmy już tam motocyklami kilka lat temu. Docieramy tam ostatkiem silnej woli. Końcówkę dnia można podsumować ceną – ok 5 zł za pół litra wspaniałego złocistego napoju prosto z kadzi.
Dzień dziewiąty – 05.10, Trutnov-Warszawa (487 km)
Ten dzień śmiało możemy określić drugim dniem jazdy przez krainę deszczowców. Od Trutnova aż do okolic Łodzi jest mokro i zimno. Dopiero gdy wjeżdżamy na autostradę A2 temperatura wzrasta do 13 stopni, chmury zmieniają kolor na biały, a świat od razu robi się weselszy. Do Warszawy docieramy już podsuszeni przez owiewający nas wiatr.
Podsumowanie
Przez te kilka dni zrobiliśmy 3466 km (z czego ponad 1000 km w deszczu). Ponieważ mamy takie same motocykle, czyli Moto Guzzi V100 Mandello, to, pomimo różnic w naszych gabarytach, zużycie paliwa wyniosło tyle samo. Średnio z całej trasy 5,4 l/100 km, a mierząc odcinkowo – na autostradzie do 6 l, na bocznych drogach udawało się zejść do 4,8 l. Motocykl sprawdził się doskonale, w stosunku do V85 TT nie czułem żadnego dyskomfortu i nie brakowało mi wygody.
Silnik to potęga, nie tyle samą mocą, co elastycznością. Nie będę się dalej rozpisywał, V100 Mandello był już doskonale opisany w serwisie Motovoyager.pl i zainteresowanym polecam wrócić do artykułu i filmu na YouTube. Żadnych problemów technicznych ani incydentów na drodze, choć na wszystko byłem przygotowany. Jak niektórzy z was może kojarzą (naczelny odsyłał do mnie przy okazji porównywania ubezpieczeń), zajmuję się zawodowo ubezpieczeniami Moto Pakiet, które dają szeroką ochronę w każdej sytuacji.
Problemem okazała się tylko pogoda, która trochę nas zaskoczyła. Dlatego nie przejechaliśmy niektórych tras, jakie na początku planowaliśmy. Jadąc motocyklem przez wysokie góry trzeba brać pod uwagę, że dni, kiedy panują tam wspaniałe warunki pogodowe, jest jednak mniej.
Cieszę się, że mając za sobą wiele tras do Mandello i z powrotem, przygotowałem się odpowiednio i zabrałem, poza dobrą odzieżą z membranami, przeciwdeszczówkę oraz trzy pary rękawiczek (z czego dwie z Gore-Texem). Głowę ochraniał mi świeżo zakupiony AGV Tourmodular, który jest bardziej turystyczną wersją Sportmodulara. Było cicho i wygodnie.
Z wyjazdu wróciliśmy zmęczeni, ale szczęśliwi, z całą masą motocyklowych wspomnień. A pogoda? No cóż… zawsze mogło być gorzej!
That looks like too much fun dam it. I wish Canada had so many landscapes and cool old cities like that. We’re to
spread out. Thanks for sharing your trip with us back in Canada. I will be sharing this with my brother in law who has a motor bike. Also my friend Paul. They will enjoy reading this as well.