Nastawiliśmy się na jazdę i widoki. Nie zwiedzaliśmy zamków, kościołów czy muzeów. Odpuściliśmy też kąpiele w Atlantyku i Morzu Śródziemnym. Jednak na pogranicze francusko-hiszpańskie na pewno jeszcze wrócimy. Na dłużej i też motocyklem.
Tekst: Paweł Kubiś
Zdjęcia: Kasia Kałużyńska, Paweł Kubiś
Wyruszamy w piątek 18 maja wcześnie rano, bo jedziemy do miejscowości Gemmenich w Belgii, gdzie zlot z okazji 10-lecia organizuje klub motocyklowy Blue Knights Netherlands II. Dystans 896 kilometrów pokonujemy nadzwyczaj szybko i spokojnie. Zlot kończy się w niedzielę i w zasadzie od tego momentu wybieramy się z Kasią w nieznane.
Planujemy dojechać do miasteczka Saintes, jakieś 120 km przed Bordeaux. Przelot przez Belgię idzie gładko. Drogi są puste, jakby kraj wymarł. Na granicy z Francją małe zaskoczenie – Francuzi prowadzą wnikliwe kontrole.
Gnamy na Reims, a następnie – Paryż. Prędkość dopuszczalną na francuskich autostradach przekraczamy o 10 km i jedziemy 140 km/h. Nie przeszkadza to pewnemu motocykliście dość szybko wyprzedzić nas… Burgmanem 400.
Paryż omijamy bezpłatną drogą N104. Następnie przez Orlean, Tours i Poitiers docieramy do miasteczka Saintes, gdzie wcześniej przez internet zarezerwowałem dla nas nocleg. Za trzyosobowy pokój dla nas dwojga, z łazienką i śniadaniem płacimy 30 euro (100 zł).
Niebezpieczna granica
Z Saintes przez Bordeaux i Bayonne docieramy do granicy z Hiszpanią. Co ważne – od Bordeaux do Bayonne droga jest bezpłatna. Za Bayonne w sumie płacimy trzy razy za krótkie odcinki drogi po 1-2 euro.
Na granicy – kontrola hiszpańska. Pogranicznicy są uzbrojeni po zęby, część w kominiarkach. Robi to spore wrażenie, ale w końcu wjeżdżamy do kraju Basków.
Kierujemy się do Irun, a następnie do Hondarribia, gdzie stajemy twarzą w twarz z Oceanem Atlantyckim.
Maj to w Hiszpanii martwy sezon. Plaża świeci pustkami, a znaczna większość hoteli i pensjonatów jest po prostu pozamykana. Sprawdzamy temperaturę wody, bierzemy kilka muszelek na pamiątkę i rozpoczynamy eksplorację Pirenejów.
Pireneje
Pireneje rozciągają się pomiędzy Atlantykiem na zachodzie i Morzem Śródziemnym na wschodzie na długości 450 km. Ich szerokość waha się od 50 do 150 km. Łańcuch tworzy naturalną granicę francusko-hiszpańską. Przebiega także przez Andorę. Najwyższe szczyty, powstałe w orogenezie alpejskiej, zbudowane są z granitów i osiągają wysokość 3 404 m n.p.m. – na Pico de Aneto w hiszpańskiej prowincji Huesca. Centralna część gór zbudowana jest z wapiennych skał osadowych. Na szczególną uwagę zasługuje krasowa Dolina Ordesy i cyrk polodowcowy Gavarnie. Najwyższy szczyt wapiennych Pirenejów – Monte Perdido osiąga wysokość 3 355 m n.p.m.
Na początek drogą nr N121A wspinamy się w góry po hiszpańskiej stronie, by skręcić w drogę nr 4 w kierunku Etxalar. Granicę przekraczamy na przełęczy Puerto de Lizarette (507 m n.p.m.). Wjeżdżamy do Francji. Nie ma tu żadnej kontroli ani nawet posterunku granicznego. Mijamy za to sklep spożywczy. Droga jest wąska i bardzo, bardzo kręta. Im wyżej się pniemy, tym gęstsze chmury przesłaniają widoczność. Zostaje ograniczona do 30 – 40 metrów. Na drodze pojawiają się stada kóz i owiec. Wzdłuż rzeki Sare docieramy do miasteczka Cherchebruit, potem przez Ainhoa do Dancharia i znowu jesteśmy w Hiszpanii.
Drogą N121B docieramy do Elizondo, gdzie próbujemy szukać noclegu, jednak bez powodzenia. Postanawiamy raz jeszcze pojechać do Francji i tam coś znaleźć. Trafiamy na miły hotelik Juantonera w miasteczku Saint-Etienne, dokąd trafiamy przez przełęcz Puerto de Izpegui (672 m n.p.m.). Za dwuosobowy pokój z łazienką i TV płacimy 45 euro. Motocykl stoi w ogródku restauracji gratis.
Jazda w chmurach
Wyruszamy jak zazwyczaj około godz. 10. Boczną drogą nr 15 jedziemy do Saint-Jean. Następnie bocznym duktem przez przełęcz Col d’Haltza (782 m n.p.m.) docieramy do miasteczka Larrau.
Tu słowo wyjaśnienia – przy nazewnictwie przełęczy używamy dwóch języków: puerto z hiszpańskiego i col z francuskiego – w zależności w jakim państwie jesteśmy lub z której strony nadjeżdżamy. Pchamy się na odcinek drogi przez przełęcz Col d’Erroymend, który według naszego atlasu jest zamknięty w okresie od listopada do maja. Udaje nam się wjechać na przełęcz (1350 m n.p.m.) w gęstych chmurach. Wrażenie jest niesamowite.
Następnie dojeżdżamy do Port de Larrau na wysokości 1585 m n.p.m., gdzie przebiega granica francusko – hiszpańska. Nie dziwi nas już nawet to, że nie spotykamy żywego ducha. Po przejechaniu jakichś 100 metrów wyjeżdżamy z chmur i trafiamy na piękną słoneczną pogodę. Strona francuska jest spowita białymi chmurami, które po prześlizgnięciu się przez szczyty na stronę hiszpańską po prostu znikają.
Kierujemy się na Portilio de Lazar a następnie do Isaba, skąd drogą bez numeru udajemy się na kolejny teoretycznie zamknięty odcinek drogi. Znajduje się tam schronisko Belagua. Jadąc wzdłuż rzeki o tej samej nazwie mijamy stada koni i krów, które chodzą po drodze wzdłuż i w poprzek. Podjazd do Belagua jest niezwykle stromy.
Jedziemy wzdłuż pogranicza w kierunku przełęczy Col de la Pierre Saint – Martin. Niezwykłym zjawiskiem jest, że Francja tonie w chmurach a Hiszpania w słońcu. Pasmo Pirenejów stanowi naturalny mur oddzielający dwa fronty atmosferyczne. Stojąc na krawędzi skał odnosi się wrażenie, że można wskoczyć w białą toń jak w bitą śmietanę. Trafiamy także na pierwszy podczas tej wyprawy śnieg, a właściwie jego resztki. A do grona zwierząt napotkanych na drodze doliczamy osły. Nie mają najmniejszego zamiaru zejść z drogi, ale są nad wyraz sympatyczne.
Strome podjazdy 17%
Podjazdy na przełęcze o kącie pochylenia nawierzchni 17% nie należą w Pirenejach do rzadkości. Często przewyższają stromizny, które trzeba pokonywać na alpejskich drogach.
Gościnna Francja
Granica za przełęczą jest widoczna, ale obywa się bez kontroli, mimo że stało tam parę radiowozów hiszpańskiej policji. Zjeżdżamy w dół mijając narciarski kurort. Zamiast boczną drogę na skróty jedziemy trochę naokoło przez Arette, Issor, Escot oraz Accous i Urdos, którędy docieramy do tunelu granicznego prowadzącego do Hiszpanii. Tunnel du Somport ma jakieś 9 kilometrów długości i przejazd nim jest bezpłatny.
Ponownie tego dnia jesteśmy w Hiszpanii. Planujemy znaleźć nocleg w Jaca albo w Biescas. Niestety, wystraszają nas ceny na poziomie 80 euro (270 zł) albo po prostu brakuje miejsc.
Tego dnia obrażamy się na Hiszpanię i po raz trzeci wjeżdżamy do Francji pokonując przy okazji drogę teoretycznie zamkniętą w okresie od listopada do maja. W końcu trafiamy do miasteczka Laruns, gdzie w centrum przy rondzie bierzemy dwuosobowy pokój z łazienką i TV za 50 euro (170 zł). Naszego LT-ka odstawiam do garażu.
Rano próbuję kupić coś na śniadanie. Niestety w Laruns Francuzi żyją nieco innym rytmem niż my w Polsce i wszystko, nie licząc kawiarenek, jest pozamykane do godz. 10:00.
Jedziemy w kierunku przełęczy Col d’Aubisque (1709 m n.p.m.). Droga jest wspaniała, a widoki nieopisane. Na szczycie przełęczy – zaledwie dwa zaparkowane auta i parę osób. Jest dość wcześnie i panuje niczym nie zmącony spokój.
Koniec drogi, śnieg i głazy
Udajemy się w kierunku Argeles-Gazost, by przez Luz Saint Sauveur i Gedre dotrzeć do osady Gavarnie. Stąd widać szlak na przełęcz Puerto de Bujaruelo (2270 m n.p.m).
Na otaczających nas górach leży śnieg. Nie ma drzew ani krzewów. Wokół nas tylko trawa i kamienie.
Robi się chłodniej. Kręta droga prowadzi stromo pod górę. W pewnej chwili coś brązowo-szarego przebiega przed naszym motocyklem. Właśnie wjechaliśmy na teren opanowany przez świstaki. Zwierzątka są płochliwe i w trakcie podjazdu nie udaje nam się żadnego złapać w obiektyw.
Dojeżdżamy do znaku postawionego na środku drogi, informującego o tym, że dalsza droga jest zamknięta. Wokół biało, ale postanawiamy jeszcze kawałek podjechać. Zatrzymuję się przed śniegiem, który zalega na całej szerokości drogi. Podchodzimy kawałek pieszo, aby sprawdzić co jest dalej za zakrętem. Okazuje się, że Hiszpanie w poprzek drogi ustawili głazy uniemożliwiając dalszy przejazd. Pozostała wąska szczelina, ale bardziej na rower a nie na LT-ka. Postanawiam podjechać tam motocyklem. Udaje mi się przejazd po śniegu, chociaż są to chwile dość nerwowe.
Przekonuję Kasię, że uda nam się pojechać dalej, zwłaszcza, że do ostatniego widocznego zakrętu po hiszpańskiej stronie droga jest asfaltowa. Nasze wątpliwości rozwiewają turyści z Francji – droga jest, ale zawalona głazami a na sporym odcinku ma szerokość 30 cm. Twierdzą, że nie ma szans przejechać motocyklem. Poza tym jest tam park narodowy i nie można tam w ogóle jeździć. Zachwycamy się widokami i rozpoczynamy odwrót.
Wycofujemy się do Luz Saint Sauveur, gdzie skręcamy na Sainte-Marie-de-Campan. Dzięki temu zaliczamy przełęcze Col du Tourmalet (2114 m n.p.m.) oraz Col d’Aspin (1489 m n.p.m.). Trafiamy także na stado lam, które przyzwyczajone do obecności karmiących je ludzi dają się spokojnie fotografować.
Nieprzejezdne odcinki
Po minięciu Bagneres-de-Luchon mamy jakieś 8 kilometrów do Hiszpanii, gdzie planujemy przenocować. Niestety na 6 kilometrów przed granicą widzimy znak informujący, że droga jest zamknięta. Tym razem postanawiam się nie poddawać. Omijamy znak i pniemy się pod górę. Znakomitą większość trasy udaje się pokonać, gdy zza któregoś z zakrętów wyłania się plac budowy.
Naszą radość bardzo szybko studzi widok hiszpańskiej blokady drogi. Rozstawiono w poprzek betonowe bloczki i rozsypano gruz. Na szczęście po lewej stronie był niewielki przesmyk. Naprowadzany przez Kasię i starszego pana z Francji przeciskam się LT-kiem przerysowując lewy kufer. Straty niewielkie w porównaniu z sukcesem przekroczenia w nietypowy sposób granicy i oddaleniu wizji sarkastycznej radości francuskich robotników.
W żaden sposób nie utrudniają nam przejazdu między maszynami a przecież sami ustawiali blokadę dwa kilometry dalej, którą my jednak sforsowaliśmy. Rozmawiamy trochę z trzema francuskimi starszymi panami na rowerach. Znają tylko francuski, a my angielski i polski. Jakaś nić porozumienia chyba została nawiązana, bo rozstaliśmy się w przyjaźni.
W międzyczasie od strony Francji nadjeżdżają dwa motocykle. Koledzy z Niemiec mieli łatwiej, bo jeden motocykl prześlizgnął się bez żadnych problemów, a w drugim wystarczyło odpiąć kufry.
Andora
Postanawiamy tego dnia maksymalnie zbliżyć się do granicy Hiszpanii z Andorą. Tak więc przez Vielha, Esterri d’Aneu docieramy do miasteczka Sort. Tam zatrzymujemy się na niewielkie zakupy. Droga prowadzi wzdłuż Pallaresa. Winkle i odpowiednio wyprofilowane zakręty są tak cudowne, że w Sort pod sklepem wyraźnie czujemy zapach przypalonej gumy.
Tego dnia podróż kończymy w mieście La Seu, jakieś 10 kilometrów przed Andorą. Trafiamy do hotelu, w którym recepcjonistką jest Polka. Miło załatwiać wszystkie formalności po polsku. Dostajemy dwuosobowy pokój z łazienką i TV.
Rano gnamy w kierunku Andory. Na przejściu granicznym kolejki. Andorskie służby sprawdzają głównie ciężarówki. My przejeżdżamy bez kontroli. Andora jest bardzo małym i górzystym państewkiem. Znaki drogowe pokazują odległość do stolicy – Andorra la Vella – 10 kilometrów. Cały czas poruszamy się jakby po mieście. Wszędzie mnóstwo sklepów i stacji paliw. Na krótkim odcinku można zatankować benzynę większości znanych koncernów naftowych.
Andora to prawdziwy raj dla motocyklistów. Nie ze względu na drogi, bo te są ciasne i zatłoczone. Ale tylu sklepów motocyklowych nie ma chyba w całej Polsce. Nie sprawdzaliśmy cen u dealerów, ale nie widzieliśmy chyba tylko przedstawicielstwa Rometa.
Andora
To niewielkie księstwo bez dostępu do morza, otoczone górską scenerią Pirenejów graniczy od północy z Francją a od południa z Hiszpanią. Jest rajem podatkowym i celnym. Państwo nakłada minimalną akcyzę na paliwo, alkohol i tytoń. Liberalna polityka fiskalna wspomaga rozwój bankowości i skłania zagraniczne firmy do zakładania tam swoich siedzib.
W połowie lat siedemdziesiątych Andora liczyła zaledwie 22 tysiące mieszkańców – niemal w całości Andorczyków. Przemiany gospodarcze i gwałtowny rozwój turystyki spowodował znaczny napływ imigrantów. Obecnie stanowią 2/3 mieszkańców – głównie Hiszpanie, Portugalczycy i Francuzi. Rdzenni Andorczycy są mniejszością we własnym kraju. Językiem urzędowym jest kataloński, choć w powszechnym użyciu jest hiszpański i francuski.
Głównym zajęciem mieszkańców jest obsługa ruchu turystycznego, handel i praca w szybko rozwijającym się sektorze finansowym. Tradycyjne zajęcia jak rękodzielnictwo, czy rolnictwo odgrywają już coraz mniejszą rolę.
Morze Śródziemne
Z Andory wjeżdżamy do Francji. Kontrola wyjazdowa praktycznie nie istnieje. Zaliczamy jeszcze przełęcz Pas de la Casa (2091 m n.p.m.) i kierujemy się na Perpignan. Po drodze decydujemy się na przejazd 5-kilometrowym tunelem de Puymorens. Opłata za motocykl wynosi 4,70 euro (16 zł).
Przez Mont-Louis i Prades dojeżdżamy do Perpignan skąd kierujemy się do Canet na spotkanie z Morzem Śródziemnym. Jest gorąco a my ubrani w nasze tekstylia idziemy na plażę. W mniemaniu plażowiczów wyglądamy nieco dziwacznie, ale niestety, nie możemy skorzystać z kąpieli, bo za chwilę jedziemy dalej.
Wjeżdżamy na autostradę i kierujemy się na Montpellier a następnie na Nimes. Planujemy zatrzymać się na noc w mieście Vienne pod Lyonem.
Posiadany adres i wydruk zdjęcia wejścia do hostelu ułatwia nam jego odnalezienie. Mamy szczęście, gdyż znajduje się przy wjeździe do miasta. Jest godzina 19:58 gdy wchodzimy do środka. Panie z obsługi kończą pracę o godz. 20:00, ale szczęśliwie zostajemy jeszcze obsłużeni. Dostajemy 8-osobowy pokój za 19 euro, w którym jesteśmy sami. Telewizora nie ma, łazienka na korytarzu. Jeszcze tylko udajemy się do sklepu po zakupy a potem – odpoczynek.
Ciężki był ten dzień. W pewnym momencie termometr na motocyklu pokazywał +34oC.
Kanonada z niebios
W piątek po śniadaniu wyjeżdżamy w kierunku Lyonu. Klucz od pokoju wrzucamy do skrzynki pocztowej – zgodnie z instrukcją, którą otrzymujemy poprzedniego dnia od pań z obsługi.
Lyon omijamy i jedziemy na Bourg. Niestety, mylę zjazdy i zaczynamy nieplanowaną podróż w kierunku Genewy. Straciliśmy jakieś 50 kilometrów, ale potem już bez przeszkód docieramy do granicy francusko – niemieckiej. W znanym niemieckim kurorcie Baden Baden meldujemy się około godz. 18:00. Odstawiamy motocykl na cały jeden dzień. Bierzemy prysznic i regenerujemy siły.
Niedziela jest ostatnim dniem podróży. W okolicach Drezna dostajemy tęgie lanie od deszczu. Czterokrotnie atakują nas fale ulewy, które na szczęście są krótkie. Granicę przekraczamy w Świecku i tu wjeżdżamy w klasyczną burzę. Leje, błyska i grzmi jak na wojnie.
We Wronkach meldujemy się o godz. 16:30 po przejechaniu 943 kilometrów w dziewięć godzin. Zależało nam na czasie.
W ciągu 10 dni podróży w Pireneje motocyklem BMW K 1200 LT przejechaliśmy ponad 4 000 km i odwiedziliśmy 5 krajów: Niemcy, Belgię, Francję, Hiszpanię i Andorę.
Wspaniała wyprawa i piękna maszyna ;) ! życzę mnóstwo tak cudownych przygód ;)
super wyprawa..zazdroszcze bardzo.. w tym roku równiez planujemy zakup lt 1200 zeby od wiosny zaczać jeżdzic,,,powodzenia i przyczepności
W sobote kupuje LT moze kiedys zaplanujemy wspulna wyprawe.pozdrawiam
Nie sadze, zeby autorzy artykulu mieli ochote na „wspulna” jazde z Toba ;)