Potężny i majestatyczny Harley-Davidson Road Glide nie spodoba się plecaczkom ani tym, którzy „lubią zap…”. To sprzęt dla kogoś, kto lubi brać w posiadanie każdą drogę, oczekuje zaufanego partnera i ma sporą krzepę.
Zdjęcia do testu: Marcelina Woźnicka
Przesiadka na Harleya z jakiegokolwiek innego motocykla zawsze ma w sobie coś niezwykłego. Gdybym musiał się czepiać powiedziałbym, że Road Glide jest ciężki, dziwacznie wystylizowany, trzęsie się i pali jak smok. Mimo tych i kilku innych pomniejszych wad chciałbym w swoim garażu widzieć jeśli nie Road Glide, to jeden z baggerów z Milwaukee.
Trudno mi wyjaśnić fenomen tego zjawiska, ale rozsmakowanym w krwistej wołowinie konstruktorom nieco archaicznych sprzętów spod znaku belki i tarczy udało się tchnąć w niespecjalne technologicznie motocykle coś ultrawyjątkowego. I jak to Amerykanie – od razu z tego „czegoś” zrobili filozofię, strategię marketingową, wycenili to, sprzedali na giełdzie i wyprodukowali milion gadżetów.
Na nic jednak byłby cały ten marketingowy szum, gdyby motocykle Harley-Davidson faktycznie nie dawały tego unikalnego poczucia podróżowania królewskim rydwanem. Poczucia dosiadania maszyny z osobowością, która jest twoim partnerem, nie narzędziem jak większość szacownej konkurencji.
Luksus made in USA
Gdy zasiadam w obszernej kanapie Road Glide od razu staje się jasne, że czeka mnie sporo pracy. Prawie 400 kg wymaga ode mnie niezłej muskulatury, zwłaszcza kiedy trzeba, choćby minimalnie, cofnąć pod górkę. Oj, jak przydałby się tutaj znany z Electry, wsteczny bieg. Co ciekawe – jego ikonka jest na obrotomierzu, bo Road Glide dzieli kokpit z Electrą.
Określenia „zasiadam w kanapie” zamiast „na kanapie” używam świadomie – miękkiemu i szerokiemu siedzisku znacznie bliżej do wygodnej kanapy w klubie gentelmana niż do ławki w piwnym ogródku. Pozycja za kierownicą jest bardzo wygodna, choć wymaga samodyscypliny, by utrzymać plecy w pionie.
Road Glide korzysta z dobrodziejstwa systemu bezkluczykowego – by odpalić silnik wystarczy mieć przy sobie okrągły transponder. System ten nie obejmuje niestety kufrów, które zabezpieczać przed amatorami cudzej własności trzeba małym kluczykiem. Jako żywo przypomina on kluczyk do dziecięcych szkatułek – raczej nie zostawiłbym w kufrze zabezpieczonym takim zamkiem nic cennego.
Same kufry robią natomiast jak najlepsze wrażenie. Choć o schowaniu tam kasku można zapomnieć, bez problemu zmieści się tam duży laptop, lustrzanka z zestawem obiektywów czy ekwipunek na tygodniowy wyjazd. Wyjazd solo – dodam – bo pasażer Road Glidem pojedzie wyłącznie za karę.
Oprócz całkiem pojemnych (w sumie 64 litry) kufrów do dyspozycji kierowcy są dwa schowki w przedniej owiewce. Jeden płaski, gdzie wejdą choćby dokumenty i kwitki z autostrady, drugi, głębszy, wyposażony w port USB, pomieści smartfona, portfel i parę innych drobiazgów. Warto pamiętać, że oba schowki nie posiadają zamknięcia – trzeba je opróżniać przed oddaleniem się od motocykla.
Road Glide, jak na amerykański luksus przystało, wyposażono w system multimedialny ze sporym (6,5 cala) dotykowym wyświetlaczem, głośnikami stereo i elementami sterującymi umieszczonymi przy manetkach. Wykorzystanie głośników polecam jednak tylko do prędkości 60 km/h. Po przekroczeniu tej prędkości słychać wyłącznie jazgot.
Próba odtwarzania muzyki z pendrive ujawnia irytującą wadę systemu – dźwięk urywa się co chwilę, przywodząc na myśl pierwsze samochodowe odtwarzacze CD, które gubiły ścieżki na byle nierówności. No nic, będę słuchał radia. Sterowanie systemem trudno uznać za intuicyjne – trzeba się go po prostu nauczyć, a nawet wtedy operowanie nim w trakcie jazdy jest dość ryzykowne.
Standardowym wyposażeniem Road Glide jest nawigacja satelitarna. Jako gorący zwolennik papierowych map nie testuję jej działania zbyt wnikliwie – widzę, że zamiast „Częstochowa” podpowiada mi „Czstochowa”, a próba wpisania numeru ulicy kończy się wyjściem do głównego menu. Aby nauczyć się korzystać z tego dobrodziejstwa musiałbym spędzić godzinę na zgłębianiu instrukcji.
Nawigacja zaskakuje mnie jednak pozytywnie kiedy poziom paliwa w baku osiąga rezerwę. System pyta, czy w związku z niedoborem ma pokierować mnie do najbliższej stacji. Wielki plus! Wodzu prowadź! Prowadź tym bardziej, że rezerwa pojawia się przy zasięgu około 60 km, który w praktyce jest sporo niższy – komputer szacujący zużycie paliwa to chyba największy optymista, jakiego znam.
…cóż można by rzec ? ano Harley od zarania był i jest maszyną której niemal obligatoryjnie już wybacza się, albo wręcz trzeba wybaczać błędy i wpadki w przeciwieństwie do całej reszty innych marek nawet najbardziej sytuowanych,- i niech tak pozostanie, w końcu jest największą z legend świata motocyklowego. Mowa o tym co podoba mi się u Amerykanów najbardziej -mianowicie : swoisty konserwatyzm, jak blisko wiek temu wynaleźli zapalniczkę ZIPPO tak po dziś dzień produkują ją niezmiennie z ogromnym powodzeniem podczas gdy inni upchaliby w niej pozytywki, latareczki oraz inne elektroniczne podobne gówna, jak w podobnym okresie stworzyli okulary RayBan Aviator tak po dziś dzień robią i sprzedają je z podobnym powodzeniem, inni powciskali by już poliwęglany, plastiki, kamerki itp.itd. – i można by tak w nieskończoność… . Chodzi o to że rzeczy dobre to rzeczy proste mające z założenia służyć temu do czego zostały stworzone, nie zaś przekombinowane i „ulepszone” do granic możliwości nie wiedzieć po co i dlaczego. Z Harleyem jest podobnie, choć wymogi rynku i ekologii powoli nieubłaganie wkradają się do firmy z Milwakue wymuszając pewne odstępstwa od tego o czym pow. ,to jednak na dzień dzisiejszy jest to w dalszym ciągu jeszcze konstrukcja mająca na celu takie nie inne poruszanie się, z taką nie inną szybkością, możliwością hamowania czy wyprzedzania ponieważ taka jest mentalność jej konstruktorów a tej nie da rady zmienić od tak, w przeciągu dziesięciolecia czy dekady :) … .