Zneutralizowanie człowieka, bez np. trwałego – bądź też chwilowego (nie ma różnicy w sumie) odłączenia jego głowy od reszty ciała, nie jest wcale sprawą prostą. Wiedzieliśmy, że twardy przestępca z odznaką CBŚ, poukładany zarówno z bandytami, jak i z politykami, będzie dla nas bardzo trudnym orzechem do zgryzienia. Dlatego też postanowiliśmy zadziałać trzyetapowo, aby mieć pewność osiągniętego sukcesu, choć i to mogło okazać się niewystarczające…
W poprzednim odcinku:
Prawo drogi – motocyklowa powieść sensacyjna. Odcinek 25: Łamanie trójetapowe
Mi przypadł etap pierwszy, polegający na fizycznym złamaniu Jurskiego, przy jednoczesnym nadwyrężeniu jego psychiki. Jurski sam o sobie myśli, że jest osobą nietykalną, której nie można zagrozić. Fakt, spędził noc w areszcie, ale przecież nic mu się nie stało, nikt krzywdy mu nie zrobił. Ja natomiast zamierzałem zrobić mu krzywdę. Zamierzałem sprawić, aby jego poczucie bezpieczeństwa zostało zagrożone, aby poczuł, że nigdzie nie jest bezpieczny, a do tego by miał trudności z przemieszczaniem się. Tak, to trudne zadanie, ale wziąłem je na siebie.
Oczywiście nie jest tak, że zostałem sam. Ustaliliśmy, że wszyscy będziemy pomagać sobie nawzajem w przygotowaniu poszczególnych etapów, natomiast wykończeniem ich zajmie się przypisana osoba, odpowiedzialna za dane działanie.
Najtrudniejsze jednak okazało się odroczenie akcji z prochami, na którą uparł się Jurski. Męczył mnie o to wydzwaniając do mnie codziennie i grożąc w różny sposób. Musiałem wymyślić bajeczkę, w którą uwierzy, a która da nam czas na przygotowanie naszej akcji. Po wykonaniu pierwszego etapu, wierzyłem, że nie będzie już miał ani siły, ani jaj żeby mnie o to ścigać. Sprzedałem mu więc historyjkę o tym, że do Wagabundy, do Twardego, po prochy przyjeżdżają jakieś szyszki ze wschodu, że będą wszyscy, że wtedy też Twardy zażyczył sobie ode mnie towar, który osobiście mam przywieźć do klubu, a będzie to za jakieś trzy tygodnie. W końcu to łyknął, gdy podałem mu nazwiska drabów, z którymi handlował Twardy. Widniały w kartotece CBŚ, to go uspokoiło i uśpiło jego czujność. Mieliśmy maksymalnie trzy tygodnie na przeprowadzenie mojej akcji. Dużo, niedużo…
Siwy zatem został zatrudniony przeze mnie do umieszczenia kamer w okolicy mieszkania Jurskiego, które znajdowało się w zupełnie nieprestiżowej (mieszkańcy tego rejonu uważają zupełnie inaczej) części Wilanowa, rozlanej wokół wielkiej wyciskarki do cytrusów, czyli Świątyni Opaczności. Chłopak uwinął się z tym w trzy wieczory. Mieliśmy podgląd na drzwi wejściowe do mieszkania, do klatki, a także z dachu budynku naprzeciw okien widzieliśmy co dokładnie dzieje się we wnętrzu mieszkania. Na podstawie obrazów z kamer prowadziliśmy obserwację. Przez dwa tygodnie spisywaliśmy na zmianę co, gdzie, kiedy i o której, starając się poznać domowy rytm Jurskiego. To miało odegrać kluczową rolę również podczas etapu drugiego, dlatego też głównie Twardy ślęczał przed ekranem, z długopisem w jednym ręku i szklanką ulubionej whisky w drugim.
Okazało się, że Jurski nie pracuje w niedziele, ale zdarza mu się wychodzić do roboty w soboty. Jego samochód miał nasz gps, więc wiedzieliśmy dokładnie kiedy jedzie do biura i kiedy z niego wraca. Dodatkowo Siwy ogarnął podsłuch na jego telefonach. Mieliśmy jego numery, a włamanie się do operatora i przechwycenie nagrywek telefonicznych rozmów Jurskiego dla Siwego okazało się dziecinnie proste. Dowiedzieliśmy się, że Jurski ma kochankę, uczulenie na grzyby, po których ma sraczkę, nie lubi swojego psa – nazywa go ścierwem, i nie rozmawia o swoich brudnych interesach przez żaden ze swoich dwóch telefonów… Ustaliliśmy, że najlepszym dniem na atak będzie niedziela wieczorem, koło 22, gdy to wychodzi ze Benkiem (bo tak miał na imię ten przyjazny kundelek) na spacer i zajarać ostatnią fajeczkę przed snem.
Plan był prosty. Podejść jak gdyby nigdy nic, obezwładnić, zabierając mu broń, z którą się nie rozstawał – nosił małego Remingtona R51 przy kostce oraz Glocka 17 L z przedłużaną lufą przy pasku od spodni, a potem zrobić swoje i oddalić się z miejsca zdarzenia, kierując podejrzenia w zupełnie inną stronę… Ok, łatwiej powiedzieć niż zrobić.
W niedzielę rano miałem ostrego nerwa. Wiedziałem, że to ode mnie zależy powodzenie całej misji, zdawałem sobie sprawę, że porywam się na uzbrojonego funkcjonariusza policji, wiedziałem, że jeżeli w wyniku czynnej napaści nastąpi skutek w postaci ciężkiego uszczerbku na zdrowiu funkcjonariusza publicznego sprawca podlega karze pozbawienia wolności do lat 12… A ja nie zamierzałem być delikatny. Wmówiłem sobie, że właśnie po to trenowałem przez tyle lat, żeby być szybkim, precyzyjnym, a przede wszystkim skutecznym. Że to jest dzień próby, kulminacja moich wszystkich zawodów, ostateczny sprawdzian. Mogłem oczywiście odurzyć go chloroformem, a potem zrobić z nim co chciałem, ale… mój wewnętrzny wojownik, mój honor, by na to nie pozwolił. Musiał mieć choć jedną drobną szansę na wyjście z tej opresji. Nie chciałem sam przed sobą być myśliwym ze sztucerem wyposażonym w noktowizor, który czai się na zwierzynę na szczycie łowieckiej ambony. Nienawidziłem tych grubych kut@sów polujących bez żadnego zagrożenia dla siebie na bezbronne zwierzęta. Nie chciałem tak postrzegać samego siebie…
Zgoliłem włosy na głowie do zera, ale zapuściłem bujną brodę, czego nigdy jeszcze nie robiłem. Zdziwiłem się, jak szybko rośnie mi zarost, który do tej pory codziennie rano usuwany był maszynką wyposażoną w minimum trzy ostrza. Wiadomo, że do akcji wkroczę w kominie, ale w razie gdyby podczas szarpaniny kominiarka mi spadła, miałem nadzieję, że w ten sposób nie zostanę rozpoznany. Przecież z Jurskim mam kontakt jedynie telefoniczny ostatnio.
W Łodzi, na bazarze kupiłem czarny dres i czarne adiki. Podróby jakieś, nie do namierzenia. Wszędzie tego było pełno. Kamuflaż, który miałem wykorzystać po robocie zapewnić miał Siwy, który miał talent i manualny i elektroniczny. Idealnie się do tego zadania nadawał.
Twardy siedział przed monitorem w swoim biurze i obserwował co dzieje się w jego domu. Ja, w kapturze, w okularach przeciwsłonecznych, kucałem w krzakach ogródka, z którego miałem widok na klatkę bloku Jurskiego. Swojego telefonu nie wziąłem ze sobą, po to by w czasie akcji logował się do zupełnie innego masztu, zdejmując ze mnie podejrzenia. Wymyśliliśmy też sprytną rzecz, która całkowicie powinna odsunąć podejrzenia ode mnie… Kontakt z chłopakami zapewnił mi ciekawy patent Siwego. Zwykły smartfon, ale bez karty sim, który logował się do wifi mieszkania, w którego ogródku kucałem. Siwy ściągnął jakiś szyfrowany komunikator cyfrowy i mogliśmy ze sobą pisać. Czekałem na hasło dane przez Twardego. Wtedy też w okolicy miał znaleźć się Siwy w zajumanym chwilę wcześniej, nieprzypadkowym aucie…
– Ubiera się, chyba będzie wychodził.
Wyświetliła się wiadomość od Twardego.
– Wychodzi z Benkiem. Szykuj się.
Adrenalina buzowała w moich żyłach tak, że myślałem, że zaraz eksploduję. Trzęsącą się ręką założyłem komin na głowę. – To tylko pobicie, to tylko pobicie… Powtarzałem sobie pod nosem. To rzecz, którą zrobiłem nieraz, która sprawiała mi często dziką przyjemność, którą po prostu lubiłem. Pobić człowieka, który robi komuś krzywdę. Wspaniała rzecz. Wymierzanie kary. Sprawiedliwość…
Gdy otworzyły się drzwi klatki, wyszedł z nich Jurski, zapalając jednocześnie fajka. Benek napiął smycz, chcąc ulżyć swojemu pęcherzowi, jednak Jurski zdecydowanym ruchem pociągnął parciany pasek łączący go z pieskiem i ten natychmiast znalazł się przy jego nodze. Ale mnie to wqrwiło… Wyczekałem moment, gdy Jurski wybrał stronę, w którą chce się udać. Co ciekawe każdy ma swoje przyzwyczajenia i schematy, które powtarza codziennie, często nie zdając sobie nawet z nich sprawy. Jurski, podczas wieczornego spaceru, zawsze robi jedno kółko wokół bloku, skręcając w prawo z klatki. Nigdy w przeciwną stronę. Tak było i dziś.
Sprawnie wygramoliłem się z krzaków, poprawiłem komin i założyłem skórzane rękawiczki. Wypsikałem się dziś rano jakimiś tanimi, damskimi perfumami, a przed akcją, zanim wlazłem w te cholerne krzaki, wypaliłem na siłę ze trzy obrzydliwe, ale cholernie drogie papierosy, o charakterystycznym zapachu. Mój bazarowy dres śmierdział tym gównem totalnie. Wszystko po to, by nie przypominać samego siebie.
Do Jurskiego podszedłem od tyłu. Miałem szczęście, na ulicy w tym momencie nie było nikogo. Gdzieś na oddalonym w sporej odległości skrzyżowaniu majaczył jedynie kształt człowieka przecinającego naszą ulicę. Dotknąłem prawą ręką jego lewego ramienia, a on nie zatrzymując się, przez to ramię odwrócił się w moją stronę. Dostał lewy sierpowy. Cios okazał się tak mocny, że złożył go od razu na ziemię. Sięgnąłem pod jego kurtkę i namacałem glocka. Wyszarpnąłem go zdecydowanym ruchem z kabury, jedną ręką pozbywając się magazynka, który upadł na chodnik. Zanim magazyn dotknął ziemi, glock już leciał w pobliskie krzaki. Benek zdziwiony stał w dalszej odległości od swojego leżącego pana, który już nie trzymał parcianej smyczy w ręku. Piesek przyglądał się obojętnym wzrokiem rozwojowi wypadków.
Jurski, z trudem zachowując resztki przytomności, sięgał do prawej kostki po remingtona. Zawył z bólu, gdy mój adidas przeniósł ciężar mojego ciała na jego nogę.
– Ty skur@$%@%ynu, z@jebie cię! Nie wiesz kim jestem… nie wiesz kim jestem, nie wiesz…
Choć ponoć nie bije się leżącego, nie zamierzałem przejmować się takimi konwenansami. Moje lewe kolano zadziałało jak kowadło, gdy złapana oburącz głowa Jurskiego wbiła jego nos w kłykieć przyśrodkowy mojej kości udowej. Właściwie było po wszystkim. Wyjąłem remingtona, rozładowałem go i cisnąłem w krzaki. Teraz jednak czekała mnie jeszcze ważna rzecz, która miałem nadzieję, że szybko ocuci moją ofiarę. Postanowiłem wyłamać mu kolano tak, żeby już nigdy nie chodził normalnie. Całkowita rekonstrukcja kolana tak uszkodzonego nie była możliwa dla współczesnej medycyny.
Nigdy tego nie robiłem, ale założyłem, że da się to wykonać stosunkowo łatwo. Położyłem swoje prawe kolano na jego lewej nodze, złapałem go za piętę i przenosząc cały ciężar mojego ponadstukilogramowego ciała, zapierając się kolanem, szarpnąłem nogę oburącz do siebie. Głośny chrzęst, a potem luz w kończynie potwierdził, że osiągnąłem sukces. Jurski przebudził się wyjąc z bólu. Czas ku temu był idealny. W tej właśnie chwili z bulgotem silnika V12 i piskiem 20-calowych opon na fikuśnych felgach podjechał brązowy maybach, którego drzwi od strony pasażera otworzyły się. Za kierownicą siedział zamaskowany kierowca w czarnym jak węgiel dresie. Na głowie miał kominiarkę.
Złapałem Benka na ręce, odpinając jednocześnie zniszczoną i zaniedbaną obrożę. Podszedłem do Jurskiego, klepiąc go po twarzy, aby spojrzał na mnie. Gdy otworzył oczy, jęcząc coś o wyroku śmierci, zrobiłem nad jego głową znak krzyża. Patrzył tępym, nic nie rozumiejącym wzrokiem, jak wsiadam do samochodu należącego do praskiej kurii diecezjalnej…
Czytaj dalej:
Prawo drogi – motocyklowa powieść sensacyjna. Odcinek 27: Niebieskie oczy Ali | motovoyager
Trafiłem przez przypadek na ostatni odcinek, potem zacząłem od początku i powieść wciągnęła mnie na maksa. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy… kiedy można się spodziewać kolejnego odcinka?
Już niedługo… :)