Przez całą drogę do Siwego zastanawiałem się, w co ja się wpakowałem. Jak to jest możliwe, żeby zaledwie po jednym spotkaniu gangusy prześwietliły mnie dokładniej niż rezonans magnetyczny. Ten z WOŚP ma się rozumieć, bo na NFZ musieliby czekać dwa lata. Swoją drogą ciekawa metoda zastraszania. Śledzili mnie, moją laskę i Siwego. Gdyby nie ten cholerny wyjazd… A co jeżeli spotkanie nad jeziorem nie było przypadkowe? Co jeżeli planowali to od dawna. Szukali młodego motocyklisty, zdolnego chemika, któremu łatwo wejść na baniak? Jeżeli tak, to przynajmniej z jednym się mylili. Nie trafili na pierwszego lepszego. No dobra, jak mnie policja zatrzymała, to serce podeszło mi tak mocno do gardła, że jego pulsowanie czułem w uszach.
W poprzednim odcinku:
Prawo drogi – interaktywna, motocyklowa powieść cykliczna. Odcinek 4: Jestem gangusem
Zjechałem z mostu turlając się po Powsińskiej jak ostatnia ofiara. Lepiej nie kusić losu, bo cholera wie, jak szerokie koneksje mają Wagabundziaki. Jedno mnie niepokoiło. Było to takie dziwne przeczucie, jakie miałem dwa, może trzy razy w życiu. Po raz pierwszy dopadło mnie jak byłem w liceum. Wracałem nad ranem z imprezy od kumpla. Byłem dwa bloki od domu, kiedy coś mi powiedziało – Nie idź tam! Uczucie było tak silne, że żołądek wykręcił mi się w supeł, zupełnie jakby całe ciało protestowało przed postawieniem kolejnego kroku. Nie, nie chodziło o zawartość alkoholu we krwi. Nie posłuchałem go, chcąc jak najszybciej zawinąć się w kołdrę na swoim barłogu. Zrobiłem to kilkadziesiąt minut później, jak tylko zmyłem krew z twarzy i upewniłem się, że nie muszę jechać szyć wargi. Zasrani dresiarze nie spali i nie spodobały im się moje glany.
Po raz drugi trafiło mnie na studiach. Byłem na innej imprezie u innego kumpla. Czarowałem jedną dziewczynę i kiedy wszystko szło już dobrze, znowu to poczułem. Niczym w Star Treku odpalił mi się czerwony alarm każący odwołać całą akcję. Byłem nieźle nakręcony, więc oczywiście olałem temat, mając przed sobą cudowną, cokolwiek wstawioną, porządną dziewiątkę w mojej dziesięciostopniowej skali zajebistości. Jej problem polegał na tym, że laska miała faceta i bardzo luźne podejście do słowa wierność. Moim problemem okazał się jej facet – ponad sto kilo gniewu i frustracji. Na tym etapie już trenowałem, więc kiedy tylko nie udało mi się wykręcić gadką, przeszliśmy do czynów. Nauczyłem się wtedy dwóch rzeczy. Po pierwsze, nigdy więcej nie ignorować czerwonego alarmu, po drugie… przecenianie własnych możliwości to niezła pułapka. Cytując klasyka tanio skóry nie sprzedałem, ale dla mnie impreza była już skończona, a afterparty przesiedziałem na SORze, czekając na szycie łuku brwiowego.
No więc gdzieś na wysokości Muzeum Techniki Wojskowej odpalił mi się kolejny raz w życiu czerwony alarm. Nie chodziło o wizytę u Siwego, ani nawet o moich nowych kolegów z Wagabunda MC. Chodziło o tego czarnego sedana, który non stop podążał moim śladem jeszcze od Grochowa. Początkowo nie zwracałem na niego uwagi, ale jechał za mną przed spotkaniem z psiarskimi, i teraz znów go zobaczyłem, zerkając dosyć nerwowo w lusterka. Miałem więc absolutną pewność, że coś jest nie tak.
Życie to sztuka wyborów, już wam o tym wspominałem. W tym konkretnym wypadku stanąłem przed prawdziwym dylematem. Przyspieszyć i próbować uciec… Na Drag Starze? Marne szanse. Jechać do Siwego? Tylko co, jeżeli samochód który mam na ogonie, pojedzie za mną? Wybrałem zatrzymanie się na stacji benzynowej by zobaczyć, co zrobi czarny sedan. Wydawało mi się to całkiem sensowne. Publiczne miejsce, kamery. Tylko gdzie na Powsińskiej jest jakaś stacja? Jedna była przy Sadybie, ale tę już minąłem. – Myśl baranie! – huczało mi w głowie. Jak na złość minąłem Orlen, ale oczywiście po drugiej stronie ulicy.
Powsińska przeszła w Wiertniczą, a ja jechałem już tak wolno, że jakaś sierota na skuterku mnie wyprzedziła pukając się w kask. Serce waliło mi jak bity w niemieckim techno. Czułem, że kurczowo zaciskam dłonie na manetkach. W końcu wpadłem na najgłupszy pomysł na świecie. Jednak będę uciekał.
Dojeżdżałem właśnie do świateł, z których widziałem już Miasteczko Wilanów. Ustawiłem się, żeby jechać prosto, a kiedy zobaczyłem czarnego sedana tuż za sobą, nie zwracając uwagi na czerwone światło, czy ruch uliczny, odkręciłem manetkę gazu i puściłem sprzęgło.
Wał kardana zawył, a tylne koło zabuksowało zanim złapało przyczepność. Wystrzeliłem do przodu niczym Małysz wychodzący z progu. Jechałem wprost w sznur samochodów skręcających w Wilanowską. Nie wiem, być może obudził się we mnie stunter, ale depnąłem tylny hamulec, skręciłem kierownicę i wprowadziłem maszynę w kontrolowany uślizg. Kiedy ustawiłem się równolegle do Alei Wilanowskiej, znowu dałem kopa.
Ignorując wściekłe klaksony samochodów pędziłem przed siebie, wyciskając siódme poty z mojego Draga. Dałem sobie ułamek sekundy, żeby zerknąć w tylne lusterko. Czarny sedan pędził za mną. Nie wiem co mi strzeliło do głowy, ale znowu tnąc czerwone światło skręciłem w Aleję Rzeczypospolitej i dalej mknąłem przed siebie. Nie jestem specjalnie religijny, ale w tamtej chwili modliłem się o kilka rzeczy na raz. Żeby nie położyć motocykla, żeby nikt mi nie wyszedł na ulicę, żeby mi żaden samochód nie wyjechał.
Bóg musiał być tego wieczora na nasłuchu, bo zdaje się, że odpowiedział. Nie dość, że sprawił by droga była pusta, to postawił mi na niej swój dom. Wielka jak tankowiec, przypominająca ogromną wyciskarkę do pomarańczy Świątynia Opatrzności Bożej rosła mi w oczach. Wyglądała jak statek kosmitów, którzy postanowili osiedlić się akurat w Wilanowie. Miała przed sobą ogromny plac i… barierki, przez które nie przejedzie żaden samochód. W tamtej chwili wydawało mi się to doskonałym pomysłem. Wjadę na chodnik przez przejście dla pieszych, minę barierki i śmignę na przełaj między bloki. Szalone pomysły mają jednak to do siebie, że czasem podlegają weryfikacji przez realia.
Wbiłem na chodnik, cudem unikając dziewczyny wyprowadzającej ujadającego szczura, który chyba był psem. Całe szczęście w ostatniej chwili szarpnęła smycz i zgarnęła zwierzaka niczym małe jojo z wyłupiastymi oczami, bo inaczej Fafik miałby paskudny odcisk bieżnika na czole. Cała sytuacja zatrzęsła mną. Miałem przecież tylko jedną szansę, żeby trafić między słupki znajdujące się od siebie w odległości jakiegoś półtora metra. To przecież wystarczająca ilość miejsca… powinna być.
Widocznie Bóg, do tej pory kibicujący mi – grającemu w jego przedstawieniu, tylko na chwilę odwrócił wzrok, chcąc zaparzyć sobie kawę, czy karząc jakiegoś niewiernego męża na drugiej części globu. To wystarczyło. Zahaczyłem o słupek prawą podłogą. Szarpnięcie zawinęło motocykl, a ja wystrzeliłem z siodła, niczym Kevin Costner z katapulty. Myślę, że jednak Wszechmogący znów się mną zainteresował, bo wylądowałem szczęśliwie na trawniku. Przeturlałem się i padłem na plecy. Wszystko mnie bolało, ale chyba byłem cały. Wiem, że kiedy adrenalina wali nam na baniak, to nie czujemy tak wiele, jak powinniśmy. Ja jednak chciałem uciekać. Jeszcze leżąc zerwałem kask z głowy i spróbowałem się podnieść.
Będąc w szoku dopiero po chwili zobaczyłem dwóch mężczyzn biegnących w moim kierunku od strony zatrzymanego na ulicy czarnego sedana i krzyczących coś, czego nie byłem w stanie zrozumieć. Zanim wstałem, pierwszy z nich dopadł mnie, złapał za fraki i szarpnięciem podniósł do góry. Był niewiele niższy ode nie. Łysy, z szeroką szczęką i zaciętym spojrzeniem. Miał na sobie czarną bluzę z napisem Everlast, dresowe spodnie i sportowe buty. Drugi również wyglądał jakby od lat dziewięćdziesiątych w roli zakładnika przetrzymywano go na siłowni.
Cały czas krzyczeli, jeden przez drugiego, ale nie do docierało do mnie to co mówią. Jednak mój spanikowany mózg precyzyjnie zarejestrował, że ciągną mnie w kierunku samochodu. Zacząłem opierać się, lecz obaj trzymali mnie pod ramiona, tak że wszelkie próby wyszarpnięcia się spełzały na niczym. Nie wiedziałem kim byli. Nie wiedziałem czego chcieli. Miałem za to cholernie złe przeczucia. Był to moment, w którym instynkt przetrwania podszedł do racjonalnego Jędrzejka w mojej głowie, kopem zwalił go ze stołka, usiadł za sterami i powiedział – Teraz moja kolej! Popa na to!
Potulnie słuchając go podkuliłem nogi i spiąłem mięśnie tak, by znaleźć punkt oparcia. Zrobiłem to w ten sposób, aby wyprowadzić ciało tak, żeby kolejnym szarpnięciem wyrwać rękę – najpierw z uścisku gościa po prawej. Natychmiast też zrobiłem krok do przodu, drugiemu delikwentowi podstawiłem nogę i rotując biodra sprowadziłem go na ziemię. Padł jak kłoda. W tym samym momencie, ten który jeszcze stał, wyskoczył do mnie z łapami. Instynkt kazał mi czysto mechanicznie zrobić przeskok, dzięki któremu byłem w stanie skręcić biodra i posłać łysolowi potężnego midla prosto na żebra. Zgiął się wpół, co było idealną okazją do tego, by niczym Danny Larusso wyskoczyć i zamieniając nogi posłać mu kolano na twarz. Kolano mnie zabolało, lecz przeciwnik poleciał na ziemię bez ducha.
W tym samym momencie poczułem dwie rzeczy. Po pierwsze, po tym jakże spektakularnym zrywie ciało zaczęło odmawiać mi już posłuszeństwa. Właśnie przeżyłem niemały szok, miałem wypadek, a teraz lałem się z dwoma typami, co najdziwniejsze radząc sobie całkiem nieźle. Brakowało mi już tchu, a nogi zaczynały robić się jak z waty. Może to i dobrze, że drugi drab dopadł mnie od tyłu, złapał wpół i cisnął na ziemię niczym zapaśnik.
Spotkanie z betonem nie należało do przyjemnych, lecz moment, w którym uwalił się na mnie łysy drab, okazał się gorszy. Chyba coś chrupnęło mi w żebrach. Czułem, że przechodzi do pozycji bocznej, że szuka mojej ręki i próbuje wpleść w nią swoją nogę. Omoplata była świetną techniką parterową służącą do unieruchomienia przeciwnika, ale ja nie byłem w ciemię bity. Przekręciłem się na plecach, wymanewrowałem go i już po chwili miałem jego stopę pod pachą. Oleg Taktarov byłby ze mnie dumny. Pociągnąłem, czując jak chrupie jego kostka i staw kolanowy. Facet był w takim stanie, że nie potrafił wydusić z siebie ani słowa, ale ryk bólu wyszedł mu całkiem nieźle.
Ten drugi jednak potrafił. W trakcie, kiedy ja bawiłem się w małego jiujitseiro z jednym bandytą, jego kolega zdołał dźwignąć się na nogi. Stał teraz nade mną z miną wściekłego byka. Z jego złamanego nosa i rozciętych ust sączyła się krew, a w oczach płonął gniew. To jednak nie jego fizjonomia kazała mi odpuścić, a pistolet, którego lufa patrzyła prosto w moje oczy, oraz legitymacja, którą z rozpędu pokazywał mi do góry nogami:
– Puść go, k#rwa! CBŚ!
Prawo drogi – interaktywna, motocyklowa powieść cykliczna. Odcinek 6: Odwrócony
Robi się coraz ciekawiej i coraz grubiej :). Oby tak dalej!