Pomysł był prosty – ruszamy motocyklem na Przystanek Woodstock okrężną drogą… wzdłuż granic naszego kraju. Z rozwalonym kolanem na niedomagającej TDM-ci objeżdżamy Polskę by znów pojawić się w Kostrzynie.
Tekst: Tomasz „Bachor” Basiński , Sylwia Nowak, zdjęcia: Sylwia Nowak
Przygotowania, planowanie i przeliczanie kasy. W sumie pomysł narodził się rok wcześniej w październiku, więc czasu było wiele ale jak to w życiu bywa w ostatniej chwili zadziała złośliwość rzeczy martwych. Czyli ostatni przegląd wykazuje potrzebę regulacji gaźników oraz uszkodzenie nakrętki zębatki przedniej.
Jako że ze względów życiowych wyprawa miała być niskobudżetowa, to naprawy trzeba było wykonać we własnym zakresie. Wiec tu się wytoczyło tam się pokręciło i zadziałało – moto gotowe. Niestety 10 dni przed wyjazdem nieszczęśliwie skręcam kolano na zlocie w Inowrocławiu. Chwila zawahania. Co ważniejsze marzenia czy zdrowie. Wbrew wszelkiej logice stwierdzam że skoro ze zlotu wróciłem jadąc 200 km ze skręconym na świeżo kolanem oraz przy wsparciu mojej ukochanej Sylwii to… dam radę.
D-Day i czeski off-road
18 lipca „D-day” – ruszamy uzbrojeni we wszystko, co niezbędne oraz niskobudżetowy interkom kablowy i stabilizator kolana. Według planu ma być w miarę blisko granicy – przeprawy promowe nie mogą nas ominąć. Ruszamy na południe – kierunek Bogatynia.
Jako że rok wcześniej byliśmy dość blisko, a nie wjechaliśmy, postanawiamy zobaczyć zamek w czeskim Frydlandzie. Wiem – miało być po Polsce ale kto nam zabroni? Niestety – gdy docieramy jest już zamknięte. Szybki spacer dookoła i lecimy dalej na Szklarską Porębę. Droga fantastyczna no i czeski off-road – nie tylko my mamy remonty w lecie.
Czas na relaks w Szklarskiej Porębie. Mamy towarzystwo z Litwy. Ewidentnie pędzimy troszkę na wariata, ale to efekt pierwszego dnia. W pamięci pozostają słowa sąsiada z kempingu „Motocyklista to dziwny człowiek. Potrafi jechać kilkaset kilometrów po to żeby zrobić zdjęcie swojego motocykla”.
Następnego dnia okazuje się że jesteśmy rozbici tuż obok wodospadu Kamieńczyk, więc zobaczyć trzeba. Spacer przypomina mi o awarii kolana. Czas wskoczyć na moto i gnać na twierdzę Kłodzko. Pojawia się też kolejna usterka. Moto nie odpala na zimno. Więc w ramach codziennej porannej zaprawy i przez całą wyprawę będziemy odpalać TDM-cię na pych.
Twierdza Kłodzko zdobyta. Budowla imponująca, a widoki jeszcze lepsze. Dzięki uprzejmości pani parkingowej nie musieliśmy się martwic o nasze graty i motocykl. Lecimy dalej w dół. Działa pierwsze prawo mechaniki – jeżeli coś może się popsuć, prędzej czy później na pewno się zepsuje.
Zajeżdżamy do słynnej knajpy motocyklowej w Kletnie. Totalna porażka. Nasz motocykl jest uszkodzony, a tutaj brak wody do picia, zero jakiejkolwiek pomocy, jakiegokolwiek info czy też pokierowania na warsztat, a do tego dwie szklanki wody za 6 zł… Poradziliśmy sobie jak zwykle sami. Skończyło się na 300 km i noclegu na łączce ze ślicznym widoczkiem.
Jako że przed wyjazdem jako cele poboczne wyznaczyliśmy sobie twierdzę Kłodzko i obóz Auschwitz, przyszedł czas na ten drugi. W strasznym upale mieliśmy bite 6 godzin lekcji historii, którą każdy powinien przejść, by nigdy już się nie powtórzyła.
Bardzo trafne podsumowanie, podpisuję się pod tym rękami i nogami ;)