Podobno, żeby być prawdziwym góralem, trzeba mieszkać w prawdziwych górach. Ci, którzy w nich nie zamieszkują, w oczach tych prawdziwych są zwykłymi ceprami. Czy żeby być prawdziwym motocyklowym podróżnikiem należy objechać na prawdziwym motocyklu te jedyne, słuszne góry? Postanowiłem się tego dowiedzieć. Ale… nie byłym sobą, gdybym zrobił to w taki sposób jak wszyscy. Trzeba to było zrobić inaczej, pod prąd. Tak, żeby góry mieć cały czas po lewej stronie. Dlaczego w ten sposób? Chciałem, by były bliżej mego serca. To pewnie najlepsze wytłumaczenie.
Skąd pomysł na taki kierunek trasy? Większość opisów i filmów z przejazdów słowacką częścią Tatr zaczyna się na Łysej Polanie, a kończy gdzieś w okolicach Chochołowa. Czyli ze wschodu na zachód. Dusza motocyklisty nakazała mi odwrócić tę trasę i dodać do niej kilka atrakcji. Tak, ażeby z czystej redaktorskiej ciekawości zobaczyć, co się wtedy stanie. Co ciekawe w połowie trasy dowiedziałem się, dlaczego warto, według polskich motocyklistów, podążać w tę prawilną stronę. Ale nie uprzedzajmy faktów. Jeżeli też chcecie znać odpowiedź na to pytanie, musicie uważnie przeczytać tekst…
Być w Wadowicach i nie zobaczyć Papieża?
W poszukiwaniu nietuzinkowych miejsc, w moim tegorocznym cyklu podróży, niemalże już tradycją się stało, że podczas dojazdu do punktu docelowego chcę zobaczyć coś
przy okazji. Tym razem ułożyłem trasę z Warszawy w taki sposób, aby moim pierwszym punktem postojowym stały się Wadowice. Dlaczego Wadowice? Powodem był wadowicki przysmak cukierniczy, z którego słynie miasto. Nigdy wcześniej nie miałem okazji spróbować tutejszej kremówki. Te, które jadłem do tej pory, podobno odbiegały smakiem od oryginalnego produktu, serwowanego tylko w tym mieście. A że przyznaję, jestem miłośnikiem ciast tego typu, nie mogłem sobie odmówić skosztowania miejscowego specjału.
Zaparkowałem motocykl na pełnym turystów rynku i udałem się wąską uliczką, wzdłuż domu Karola Wojtyły, do cukierni na tyłach zabudowań. Zamówiłem oczywiście kremówkę papieską oraz czarną kawę. Ciasto francuskie, którym obłożony był krem, było delikatne i średnio kruche. Ze względu na to, że nie przepadam za zbytnio wysuszonym ciastem francuskim, to trafiło idealnie w moje podniebienie. Kremówka wewnątrz wypełniona była masą budyniową. Na szczęście, nie czuć jej było mąką albo o zgrozo (jak to ma często miejsce w sklepowych półproduktach) margaryną. W regionach, z których pochodzę, ciasto tego typu występuje jako napoleonka, tutaj kremówka. Mogę jednak potwierdzić, że jeżeli pochodzi z rzemieślniczej manufaktury, w obu przypadkach jest równie dobra. Ale być w tym miejscu i jej nie spróbować… Po prostu nie wypadało…
To się nazywa wiocha
Następnie postanowiłem przenocować u bram Podhala. Tego wieczoru znalazłem nocleg w Zawoi, najdłuższej wsi w Polsce. Miejscowość ta ma około osiemnaście kilometrów długości i skupia na swoim terenie 7500 mieszkańców. Wąską dróżką, biegnącą przez las, dojechałem do agroturystyki, w której miałem zarezerwowany nocleg. W ofercie było napisane, że na terenie obiektu znajduje się sauna oraz ruska bania. I częściowo była to prawda. Częściowo, ponieważ jakiś czas temu zarówno bania, jak i sauna fragmentarycznie spłonęły. Z miejscowych atrakcji pozostał rwący potok, który nie dał mi usnąć przez pół nocy. Chciałem naturę, to miałem. Miejsca tego nie będę ani reklamował, ani nikomu polecał. Pomimo, że było tanie, to naprawdę spałem w porządniejszych obiektach, za podobne pieniądze. Zdecydowanie należałoby popracować nad podniesieniem standardu kompleksu. Doczekałem do rana, by skierować się w jedynym właściwym kierunku… Krętą i malowniczą drogą, wzdłuż Babiej Góry, udałem się przez Jabłonkę do słowackiego Namiestowa.
Mogłem pojechać bezpośrednio w góry, lecz zależało mi na zobaczeniu tej miejscowości. Namiestów to miasto przemysłowe, w środkowej Słowacji, leżące w Kraju Żylinskim. Usytuowane jest nad sztucznym Jeziorem Orawskim. Z przystani, znajdującej się w turystycznej części zabudowań, widać małą wyspę, która jest pozostałością po zalanym niegdyś terenie. Na niej umiejscowiony jest były kościół, który przekształcony został w muzeum. Jeżeli ktoś szuka miejsca na biwak – dookoła znajdują się kampingi oraz pole namiotowe. Pomimo, że był to środek sezonu urlopowego i pogoda w miarę dopisywała, obiekty stały puste. Ja również długo tam nie pozostałem i udałem się w stronę słowackich Tatr.
V-Strom? Jak prawdziwy czołg
Zwykło się mawiać, że za widoki po słowackiej stronie gór odpowiadają dwie trasy. Pierwsza z nich stała właśnie przede mną otworem. Ktoś na forum podróżniczym napisał mi, że łatwo na nią trafić. – Wystarczy obok wypożyczalni czołgów skręcić w lewo… Kompletnie tego nie rozumiałem. Do chwili, aż na horyzoncie pojawił się pojazd gąsiennicowy.
Do tej pory miałem mniemanie, że mój V-Strom 1050 to kawał sprzętu. Jednak po konfrontacji z maszynami z wypożyczalni, odrobinę zmieniłem zdanie. Swoją drogą, ciekawy pomysł na biznes, taka wypożyczalnia. Wolę jednak dwa koła, niż gąsienice. Tak więc szybko wróciłem na swój jednoślad, by podążyć trasą, o której krążą legendy. Tym razem dosiadłem w Warszawie motocykl Suzuki V-Strom 1050. Nie był to jednak model XT, na którym jeździłem podczas tegorocznej majówki. Sprzęt różnił się wyposażeniem od tego, który miałem już okazję testować. V-Strom 1050 posiada, w odróżnieniu od XT-ka, aluminiowe koła oraz inny system oświetlenia. Motocykle segmentu ADV od Suzuki to według mnie najlepsi kompani tej stajni na dalekie podróże, toteż nigdy nie protestuję, gdy mam okazje sprawdzić kolejną wariację, tych jakże dopracowanych przez lata modeli. A jak już są wyposażone w kufry boczne… Świat robi się dla mnie mały.
Trasa nr 584
Z miejscowości Zubrzec, aż po Liptowski Mikulasz, prowadzi legendarna, słowacka trasa nr 584. Jej największym atutem jest środkowy odcinek, gdzie staje się ona bardzo widokowa oraz kręta. Z tego względu przyciąga wielu miłośników jednośladów. Wszyscy oni zmierzali jednak w przeciwnym kierunku niż ja. Na jednym z punktów widokowych spotkałem motocyklistów z Piaseczna pod Warszawą. To był ich drugi wypad dookoła Tatr. Tym razem w mniejszym gronie, tak by móc zobaczyć wszystko dokładniej i na spokojnie. Podczas krótkiej rozmowy dowiedziałem się od nich, że jadą z kierunku wschodniego na zachód, ponieważ trasa częściej prowadzi pod górkę, aniżeli z górki. Z tego powodu czują się oni bezpieczniej na tatrzańskich serpentynach. Mogą w ten sposób więcej wykrzesać ze swoich rumaków. Wcześniej nie zwróciłem na to większej uwagi. Nie doskwierał mi fakt ciągłego zjeżdżania w dół i mniejsza liczba napotkanych podjazdów. Pewnie gdybym miał to pokonać motocyklem o mniejszej mocy lub na rowerze, szybciej zwróciłbym uwagę na ten fakt.
Każdy ma swoją Tatralandię
Trasa 584 ma swój finał w Liptowskim Mikulaszu. Miasto słynie z ośrodka rozrywki – parku wodnego Tatralandia. Do tej pory, w swoich podróżach, omijałem tego typu miejsca, więc myślę, że nikogo nie zdziwi, że i tym razem postąpiłem w podobny sposób. Postanowiłem jednak skorzystać z faktu, że na tym terenie występują dzikie źródła termalne i odwiedziłem jedno z nich.
Kalameny to niewielka wioska obok miejscowości Lucky. Do źródła termalnego nie prowadzi w tym miejscu żaden drogowskaz. Nie jest też ono zaznaczone, jako atrakcja na mapach Google. Większość przebywających tam osób, to stali bywalcy lub mieszkańcy okolicznych wsi. Dojazd szutrową drogą trochę mnie wprawił w zakłopotanie, ale pani z obsługi restauracji (do której jeszcze tego dnia raz zawitałem) zapewniała, że mam jechać cały czas prosto. Posłuchałem się więc grzecznie. W pewnym momencie dojechałem do budki bileterów. Było to lekkim zaskoczeniem, ponieważ szukałem dzikiego źródła, a tu w środku szczerego pola stoi budka i każą zapłacić 1,5 euro za wjazd. Zapłaciłem i podjechałem na mały parking. Według informacji na bilecie opłata pobierana jest w sezonie letnim za parkowanie w tym miejscu do godziny 18 i nakłada ją pobliski Urząd Kraju (odpowiednik Urzędu Gminy).
Źródło termalne, do którego dotarłem, nie było pochodzenia naturalnego. To odwiert wykonany przed kilkudziesięcioma laty. Niestety ze względu na to, że okazał się zbyt mało wydajny na skomercjalizowanie, został pozostawiony w takim stanie. Przez lata nie był znany nikomu, poza tubylcami. Dziś jest już trochę inaczej. Miejsce, jak widać chociażby po bilecie parkingowym oraz drobnej infrastrukturze, która w ostatnich latach się tu pojawiła, zaczyna być coraz to bardziej znane wśród turystów. Woda tryskająca z rury włożonej w odwiert utrzymuje przez cały rok stałą temperaturę 38 stopni Celsjusza. Można więc skorzystać z bardzo przyjemnego relaksu na łonie natury. Obok źródła umiejscowiona jest przestrzeń biwakowa, na której dałoby się rozłożyć namiot i rozpalić ognisko.
Oczywiście ja musiałem skorzystać z kąpieli. Po tym wylegiwaniu się w naturalnym jacuzzi dopadł mnie głód. To chyba najwyższy czas na kulinarny punkt mojej wycieczki.
Słowacja bez Kofoli jest jak żołnierz bez karabinu
Pytając we wsi Kalameny, o drogę dojazdową do źródeł termalnych, zatrzymałem się w gospodzie na końcu miejscowości. Już wtedy widziałem kilku gości raczących się sporej wielkości porcjami żeberek. Utkwiły mi one na tyle w głowie, że opuszczając źródło termalne miałem już tylko jedną myśl w głowie… Wrócić tam i ich skosztować. Pani w restauracji poznała mnie i z uśmiechem na ustach zapytała, czy bez problemu trafiłem do celu i oczywiście co zamawiam do jedzenia. Odpowiedź mogła być tylko jedna! Rebra 0,5 kg i Kofola do popicia. Pomimo, że liczyłem na słowackie haluszki z bryndzą, ucieszyłem się, że tym razem poznam smak nowego dania. Długo nie czekając, dostałem podaną na drewnianej desce półkilową porcję marynowanych, a następnie pieczonych żeber wieprzowych. Do tego chrzan i musztarda oraz ogórki, które wyglądały jak kiszone, ale zrobione były na słodko, poprzez moczenie w jakiejś (zapewne octowej) zalewie. Mięso samo odchodziło od kości. Do tego było czuć smak ziołowej marynaty. Do przegryzania otrzymałem tradycyjny chleb z kminkiem. Słowackie niebo w gębie za 8,5 euro.
Wyjeżdżając z Kalamenów zajechałem jeszcze pod Wodospad Lucansky w pobliskiej miejscowości Lucky. Kaskada ma 13 metrów wysokości i nigdy nie zamarza, ponieważ spływa nią woda z pobliskich źródeł termalnych. Miejsce to jest pomnikiem przyrody. Teren dookoła został ładnie zagospodarowany, a u spływu wybudowano basen kąpielowy, z którego korzystają spragnieni ochłody odwiedzający.
Sprawdzeni kompani w podróży
Od początku tego sezonu testuję na wyjazdach odzież firmy Seca. Ale nie tylko kombinezony i rękawice, które opisywałem już wcześniej wchodzą w skład zestawu, jaki otrzymałem do sprawdzenia. Bohaterem drugiego planu są elementy garderoby, o których też trochę warto wspomnieć. Na pierwszy rzut oka kompletnie się nie wyróżniają i nie przykuły zapewne waszej uwagi. Skromnie wyglądające, turystyczne buty SECA Outsider II, które otrzymałem na ten sezon do testu, z produkcji zostały wycofane już jakiś czas temu i nie widnieją na oficjalnej stronie producenta. Ostatnie informacje prasowe na ich temat pochodzą z 2016 roku. No cóż, może Seca planuje powrót outsiderów?
Jeżeli tak, to mam parę uwag i kilka pochwał dotyczących tego produktu. Buty zostały wykonane z jednolitej skóry. Jest to atut, gdy w grę chodzą chłodniejsze dni. Gorzej, gdy termometry wskazują temperaturę powyżej 30 stopni. Wówczas wentylacja nie istnieje. Po konserwacji balsamem, bardzo długo nie przemakają, co sprawdziłem niejednokrotnie w tym sezonie i myślę, że jest to ich największa zaleta. Do tego mają wygodną podeszwę, więc ułatwiają chodzenie, bez konieczności zmiany obuwia. Sprawdziłem dostępność na rynku i kilka sklepów oferuje jeszcze ten produkt za 399 zł. Pytanie otwarte, w jakim segmencie cenowym miałby się znaleźć remake tego obuwia? Miałoby to zapewne duży wpływ na powodzenie takiego powrotu na rynek. Jeżeli cena oscylowałaby w podobnych granicach, zapewne znajdą uznanie wśród wczesnowiosennych i jesiennych amatorów jazdy na motocyklu.
Widoki zapewni ci trasa 537
Gdy przygotowywałem się do tego tripu, jeden z moich znajomych w taki sposób odpisał mi na pytanie odnośnie dobrych widoków w słowackich Tatrach – Widoki zapewni Ci trasa 537. To właśnie ona stała się kolejnym celem mojej podróży. Zdawałem sobie sprawę, że to jeszcze nie był koniec dnia. Pogoda mnie rozpieszczała i chciałem wykorzystać ją do cna. Spakowany na kufrze namiot wręcz domagał się użycia. Podczas wizyty w gospodzie znalazłem na mapie pole namiotowe, które wyglądało na położone w dosyć ciekawym miejscu, a do tego znajdowało się po drodze. Czego chcieć więcej…? Udałem się w stronę miasta Tatry Wysokie.
Trasa 537 to idealne miejsce by wgryźć się i to dość dosłownie w słowacką część Tatr. Poczuć ich bliskość. Z tego względu nie każdy poleca ją na delektowanie się widokami. Jeżeli lubimy patrzeć na szczyty z oddali, powinniśmy wybrać jedną z tras za popradzką autostradą. Ja lubię być w centrum wydarzeń, toteż górska, kręta droga była tą jedyną, na którą mogłem się skierować. Zalesione obszary, miejscami prześwitywały, by ukazać mi piękno surowego klimatu tego miejsca. Jechałem zafascynowany, nie spiesząc się nigdzie specjalnie. Było też kilka punktów widokowych, ale ten z przysłaniającym Kasprowy Wierch Krivaniem zdobył moje serce. Zresztą zobaczcie sami, czy można się oprzeć takiemu widokowi?
Tatrzańskie Rio
Słońce miało się już ku zachodowi, a ja dotarłem do Rio Camp w Starej Leśnej. Kamping znajduje się tuż obok Tatrzańskiej Łomnicy. Pole jest tak usytuowane, że o zmierzchu można podziwiać przepiękny widok słońca chowającego się za szczyty gór. Jeżeli ktoś szuka pola namiotowego w Tatrach, to to miejsce mogę polecić z czystym sumieniem. Dobry sanitariat, dostęp do baru, bardzo ciekawe położenie geograficzne to atuty, które czynią to miejsce dobrą bazę noclegową, bądź nawet wypadową w góry.
Do tego wszystkiego, zarówno tutaj, jak i na całym odcinku mojej podróży, nie było odczuwalne nadmierne przeludnienie. Słowa: tłok, korek, ruch nie istnieją po tej stronie Tatr. Jest to bardzo ciekawe zjawisko, obrazujące, jak różne mogą być te same góry po dwóch stronach granicy. Znam zgiełk Zakopanego, korki w których utonąłem już od Białego Dunajca. Znam falę różnokolorowych reklam, bilbordów, naganiaczy, chcących byśmy u nich zostawili swoje dutki. Tak niestety wygląda Zakopane. Tak wyglądają nasze Tatry.
Z tego względu od dłuższego czasu omijam ten teren szerokim łukiem. Piękne krajobrazy roztaczające się wokół Morskiego Oka pozostaną już tylko wspomnieniem… Dziś, po podróży słowacką stroną, odkryłem te góry na nowo, co więcej, odkryłem, że nie znam ich piękna wcale. Sądzę, że do tej pory patrzyłem tylko przez pryzmat komercji, która je zjada kamień po kamieniu. A żeby je docenić wystarczy przejechać taki kawałek drogi, jaki ja przejechałem i wówczas odkrywamy ich piękno na nowo.