Z podróżami jest trochę jak z gotowaniem. Czasami wystarczy, że doda się do siebie kilka prostych składników, by wyszło z tego dobre danie. Dokładnie tak było z moją wycieczką w Beskid Niski. Połączenie surowego motocykla z prostym krajobrazem, w krainie, której wielu nie docenia, dało niesamowity smak przygody. Smak, którego skosztować można nie tylko będąc wytrawnym obieżyświatem, ale i rozpoczynając swoją przygodę z podróżami.
Definicja słowa „nic” w Beskidzie Niskim
Przed każdą moją podróżą staram się dowiedzieć jak najwięcej o krainie geograficznej, do której zmierzam. Z doświadczenia wiem, że nikt nie opowie mi więcej o fascynujących zakątkach, które warto zobaczyć, niż rodzimi mieszkańcy. Zrobiłem rozeznanie wśród swoich znajomych, którzy pochodzą z Beskidu, ale od jakiegoś czasu tam nie mieszkają. Dowiedziałem się od nich, że „tam nic nie ma”, że to „wiocha i Polska B”. Nie to chciałem od nich usłyszeć… No pięknie, pomyślałem. Mam motocykl, który poza ABS-em nie oferuje mi żadnego innego systemu. Do tego jadę w teren, na którym nie ma nic do zobaczenia. I przez najbliższe trzy dni ma lać ja z cebra… Czyżby szykował się wyjazd życia?
W Pacanowie nic nie kłuje
Jadąc z Warszawy skierowałem się na południowy wschód, by po drodze zahaczyć jeszcze o jakieś bajkowe miejsce, które nada trochę infantylnego polotu tej, jakże podobno nudnej, wyprawie. Łapałem się każdej możliwości, by ratować materiał. Przecież w miejscu docelowym czeka mnie stóg siana i chaty zabite deskami. Z tego względu postój w Pacanowie był nieunikniony. Udałem się na rynek miejski, by przywitać Koziołka Matołka. Na wprost sklepu Na Kozim Rogu, tuż przy bibliotece miejskiej, widnieje figura bajkowej postaci. Selfiaczek obowiązkowy.
Następnie skierowałem się do Europejskiego Centrum Bajki. Z zewnątrz obiektu znajduje się starannie wypielęgnowana zieleń, wewnątrz obiekt kusi z kolei atrakcjami raczej osoby poniżej 10 roku życia. Ładne miejsce, w pobliżu umiejscowione mini zoo oraz bajkowy ogród. Ale czy to zadowoli moich czytelników? Zapewne nie. Przecież mają oni nieco więcej lat oraz oczekiwań.
Rytro
Do pierwszego noclegu dojechałem chwilę po zachodzie słońca. A ten był niesamowity! Zwiastujące silną burzę chmury, które przykryły rozpalone jeszcze czerwienią słońce, dały efekt palącego się nieba…
Całość tej sceny udało mi się uwiecznić na zdjęciu, ale i bez niego długo będę pamiętał widok, jakim przywitała mnie Dolina Popradu. „Suchą nogą” udało mi się dotrzeć do schroniska. Postawiłem Suzuki pod zadaszeniem i poszedłem spać. Noc była bardzo burzowa, lecz poranek powitał mnie już przepięknym słońcem. Kontemplowałem chwilę nad widokiem gór, siedząc na balkonie wynajętego pokoju. Przy śniadaniu zapytałem panie z obsługi, jakie miejsca warto zobaczyć w okolicy. I znów padła znana mi już odpowiedź: jedynie wieża widokowa w Krynicy, a tak to nic więcej. Kolejny raz usłyszałem to przeklęte „nic”. Czyżby to była zmowa lokalnej ludności? A może faktycznie ci, którzy tam mieszkają, nie doceniają piękna terenu, na jakim egzystują? Miałem nadzieję, że to drugie.
Bacówka na Obidzy
Z Rytra skierowałem się trasą wzdłuż rzeki, prosto do Piwnicznej. Pomimo, że była dosyć wczesna godzina, na podjeździe pod Bacówkę napotkałem sporo wędrujących osób. Nie było ruchu samochodowego, a o motocyklach nawet nie wspomnę. Na samą górę można dostać się jednośladem, nie łamiąc żadnych zakazów. Miejsce jest bardzo malownicze i dobrze stąd widać panoramę całej okolicy. W Bacówce można się posilić lub wypić kawę, czerpiąc przy tym niebywałą przyjemność z otaczających nas widoków.
Na miejscu dowiedziałem się, że znak ostrzegający o możliwości napotkania zwierząt gospodarskich na drodze nie stanął tam przypadkiem. Bywa, że stado owiec blokuje przejście oraz przejazd przez drogę. Ja nie miałem przyjemności ich napotkania, chociaż nie ukrywam, że trochę na to liczyłem. Sprawnie zjechałem, udając się na poszukiwanie kolejnych punktów, które warto zwiedzić w regionie.
Sensorycznie w Muszynie
Muszyna znana jest ze źródeł wód mineralnych oraz jako miejsce zdrojowe dla kuracjuszy. Kilka lat temu stworzono tu, zapewne z myślą o nich, ogrody miejskie. Otrzymały one nazwy Sensoryczne oraz Biblijne. Postanowiłem odwiedzić te pierwsze. Zagospodarowana kwiecistą roślinnością duża przestrzeń, połączona z krzewami i drzewami owocowymi, wyglądała faktycznie zmysłowo. Do tego na terenie parku znajdują się urządzenia do ćwiczeń na świeżym powietrzu. Jeżeli będziecie znudzeni drogą, to krótki spacer, czy mała aktywność fizyczna w tym miejscu, rozbudzi was nie tylko fizycznie ale i sensorycznie. Miejsce jest bardzo zaludnione przez sporą liczbę wycieczek. Widać i kuracjuszy i turystów. Ten zgiełk nie jest celem moich poszukiwań. Dlatego po obejściu całości przeniosłem się do miejsca bardziej ustronnego. I myślę, że z ciekawszą historią w tle.
Tajne/poufne sekrety Tylicza
Przemierzając dalej Dolinę Popradu dotarłem do Tylicza. Tu moją ciekawość wzbudziła Mofeta Tylicka. Po pierwsze, przyznaję bez bicia, że nie wiedziałem co to takiego, nim nie natrafiłem na informacje o niej w Internecie. Po drugie, zaciekawiła mnie historia tego miejsca.
Mofeta to chłodny wyziew wulkaniczny, bogaty w dwutlenek węgla. Dodatkowo gaz wydobywa się tutaj w wodzie, powodując powstawanie bąbelków. Mofeta tylicka jest jedną z największych w Europie. W latach 60. ubiegłego wieku była oficjalnie wykorzystywana do hodowli alg, wykorzystywanych jako pokarm dla zwierząt. Nieoficjalnie miała ona służyć do badań naukowych, prowadzonych dla ZSRR. Ich celem było stworzenie jedzenia dla kosmonautów, poprzez kondensację białka. Kiedy okazało się, że pokarm ten jest zbyt mało wartościowy, zaniechano badań, a miejsce pozostawiono samemu sobie. Obiekt znajduje się w lasku, na terenie osady w Tyliczu. Dostęp jest darmowy, a przejście z parkingu do celu zajmuje nie więcej niż 5 minut. Na stronie internetowej promującej to miejsce widziałem 11 kręgów, które zostały odgrodzone oraz pięknie przygotowaną infrastrukturę, stworzoną po to, aby podziwiać niezwykłe zjawisko. Na miejscu zastałem zaś gąszcz roślin, ławeczkę i tablicę informacyjną. Chyba znowu komuś przestało się to opłacać i z tego powodu ponownie zmierza ku zapomnieniu to jakże ciekawe miejsce. Ja, mimo wszystko, polecam je odwiedzić. Może w przypadku większego zainteresowania wśród turystów powróci poziom utrzymania obiektu sprzed kilku lat.
Łemkowskie jadło
Teren, na który się wybrałem, nazywany jest łemkowszczyzną. Nie licząc ludności napływowej, zamieszkują go Łemkowie, a właściwie ich potomkowie. Duża część tej społeczności rozproszyła się po Polsce i wyemigrowała „za chlebem”. Zwłaszcza na ziemie zachodnie naszego kraju. Jednak ci, którzy pozostali, kultywują na swojej ziemi tradycje rodzinne. Jadąc tam miałem nadzieję zagłębić się trochę w kulturę i przede wszystkim poznać łemkowskie dziedzictwo kulinarne. Bardzo chciałem ominąć Krynicę-Zdrój, ponieważ to takie „Zakopane Beskidu Niskiego”. Jednak jeden fakt wręcz zmusił mnie do przystanku w tejże okolicy… A mianowicie właśnie kulinaria. To w Krynicy miałem możliwość skosztowania lokalnego jadła, w prawdziwej Karczmie Łemkowskiej. Tego nie można było ominąć. Przed obiektem spotkałem parę motocyklistów i spytałem ich o wrażenia. Oznajmili, że powinienem sprawdzić „na własnej skórze”, ale dla nich rewelacja.
Bardziej nie trzeba było mnie zachęcać. Młody kelner, w jak mniemam tradycyjnej szacie, zaprowadził mnie do stolika i podał kartę dań. Gdybym miał możliwości i czas, spróbowałbym wszystkiego. Już same nazwy były dla mnie tak egzotyczne, że pragnąłem sprawdzić, co się za nimi kryje. Kiszone pomidory z białym serem, tatar z koniny, zupa rydzowa z łazankami czy łemkowski delikates wręcz rozbudzały moją wyobraźnię, a ślinka ciekła mi po policzku. Zdecydowałem się na lemkiwsky rarytas. Do picia zamówiłem kwas chlebowy w dużym kuflu. W oczekiwaniu na jedzenie miałem chwilę czasu, by przyjrzeć się wystrojowi wnętrz miejsca, w którym się znajdowałem. Drewniana konstrukcja przyozdobiona była ikonami oraz obrazami łemkowskimi, do tego duża liczba rzeźb i elementów miejscowej kultury. Bardzo klimatyczne miejsce, więc miałem nadzieję na równie wyrafinowane smaki kuchni.
Wróćmy na talerz. Lemkiwsky rarytas to mielona, grillowana konina, podawana na łemkowskim placku, przekładana grillowanymi warzywami i smarowana na przemian sosem czosnkowym oraz diabelskim. Całość dania wieńczył grillowany oscypek, polany słodkim sosem żurawinowym. Widok tego (kojarzącego się na pierwszy rzut oka z hamburgerem) dania pobudził moją ciekawość do granic możliwości. Po pierwsze konina… Nie miałem jeszcze okazji kosztować mięsa z konia. Po drugie połączenie sosów ze słodką górą. Po trzecie grillowane czerwone buraki, w kombinacji ze świeżą sałatą i pomidorami. Bomba różnych smaków, bardzo sprawnie skomponowanych ze sobą, tak by oddać w jednym daniu smak Łemkowszczyzny. Czy to się udało? Nie pytajcie, po prostu, gdy będziecie w okolicy, musicie tam zajrzeć i zamówić coś z menu. Dla mnie łemkowskie „niebo w gębie”.
Apetyt urósł w miarę jedzenia
Dziwne zjawisko. Po takim jedzeniu byłem syty, lecz głodny. Głodny prostej łemkowszczyzny. Dolina Popradu – piękna i zjawiskowa, ale moim zdaniem zbyt turystyczna. Oczywiście warta odwiedzenia. Świetne asfalty (o czym szerzej później), zapierające dech widoki oraz dostępna baza noclegowa, zapewne czynią z tego miejsca punkt centralny owego terenu. Ja potrzebowałem poczuć surowy klimat tych ziem, znaleźć ich serce, a nie tylko podziwiać piękną szatę. Dlatego na nocleg skierowałem się do Chyrowej. I to był dobry ruch. Przeczytałem, że gospodarz miejsca, w którym się zatrzymałem, jest miłośnikiem Łemkowszczyzny. Lepiej być nie mogło. Obiekt Gospodarstwo pod Chyrową to miejsce stworzone w 2002 roku przez Pana Andrzeja Zatorskiego, na bazie dawnego schroniska młodzieżowego. Do dnia dzisiejszego spełnia ono swoją pierwotną funkcję, działając jako schronisko górskie dla wszystkich, którzy przemierzają Główny Szlak Beskidzki. Również ja znalazłem tam nocleg. Koszt, w zależności od wymagań, to 25-45 zł za noc. Standard pokoi jest schroniskowy, jednak z dużym plusem. Do tego jest możliwość dokupienia śniadania. W pokojach jest bardzo czysto i sucho. Po wieczornym widoku z okna na łąkę z pasącymi się krowami, wiedziałem, że dotarłem do sedna.
O świcie obudził mnie dźwięk dzwonków oraz ryk krów wymieszany z poszczekiwaniem psów pasterskich. Gospodarze wyprowadzali bydło na pastwisko. Wieczorem ponownie spotkałem podobny widok na trasie, a nawet znalazłem się w centrum wydarzeń. Zostałem wraz z motocyklem otoczony przez stado krów. Ale nie będę uprzedzał faktów… Podczas śniadania poprosiłem panią z obsługi, by mnie anonsowała u włodarza tego miejsca na krótką rozmowę. Na spotkaniu z panem Andrzejem dowiedziałem się gdzie się skierować, co warto pokazać i w jaki sposób to przedstawić. Człowiek ten posiada niebywałą wiedzę na temat okolicy, w której żyje. Uwielbiam takich ludzi. Zna jej historię oraz świetnie obraca się wśród lokalnej społeczności. Do tego jest przewodnikiem podczas okolicznych wycieczek rowerowych. Za jego namową ruszyłem szlakiem, który mi polecił.
Przygoda jest zawsze na wschód
Trasę rozpocząłem od kapliczki, która znajduje się za schroniskiem. Jej autorem jest właśnie pan Andrzej. Stworzył ją z kamieni, które ze szlaku przynosili mu wędrowcy. „Wiara, nadzieja, miłość” to hasła przyświecające temu miejscu. Są one wypisywane na tablicy pamiątkowej, w językach wędrowców, którzy ją odwiedzają. Kapliczka, według jej twórcy, ma być ponad religiami i ponad podziałami. Ma za zadanie jednoczyć ludzi i przypominać im o tych prostych, ale jakże ponadczasowych wartościach. Tylko tyle i aż tyle.
Suzuki SV 650
Napisałem na wstępie, że prosty przepis wymaga kilku prostych składników, a jednym z nich był właśnie surowy motocykl. Suzuki SV 650 to sprzęt trochę zapomniany, a jednak cały czas aktualny w ofercie Suzuki. Dlaczego dzisiaj, w dobie wyścigu zbrojeń na kolorowe wyświetlacze, ledowe lampy, wszelkie wspomagacze jazdy, renomowany producent daje nam jeszcze możliwość zakupu takiego motocykla? Odpowiedzią na to pytanie jest słowo uniwersalność. To właśnie uniwersalność przyciąga w nim najbardziej. Lekki motocykl, wyposażony w widlastą, fajnie brzmiącą dwójkę, potrafi dać frajdę z jazdy. Zarówno początkującym adeptom jazdy, jak i zaprawionym w boju zawodnikom. To motocykl na bazie którego stworzono wariację od adventure. po maszyny z Twin-Cup. Ja zapakowałem na niego torbę i ruszyłem na wycieczkę. Oczywiście, mogę się poskarżyć, że fotel był zbyt wąski, a na kierownicy za mało miejsca na nawigację, ale to są niuanse, których wymagam od sprzętów, od których oczekuję pewnych cech. W tym przypadku samo podjęcie się zadania jest już jego celem. Co warto wspomnieć, jednoślad zachował ducha pierwszej i drugiej generacji. Silnik to dalej ta sama konstrukcja, tylko unowocześniona. Mimo że dziś ta jednostka jest dużo grzeczniejsza, bardziej wyłagodzona, może ciut mniej drapieżna, to znacznie bardziej aksamitna i dopracowana. Nie ma dziwnych wibracji, ma fajny moment obrotowy, a do tego umieszczona została w bardzo zgrabnym body. Takie zestawienie nie pozwala mi zapomnieć o tym, że istnieją jeszcze proste konstrukcje, które potrafią sprawiać przyjemność. W których nie szukasz więcej, niż one oferują, bo będzie to nieuzasadnione. Ot takie szczęście z prostoty, niczym z terenu, w jaki nią pojechałem.
W poszukiwaniu dobrych asfaltów
Drogi w tym regionie zasługują na osobny akapit. Od samego wjazdu w Dolinę Popradu dziury w jezdni mogłem policzyć na palcach u rąk. Wprawdzie ulice bywały dosyć wąskie, ale nawierzchnia na nich była świetna. Zapewne to wynik nikłego przemysłu w okolicy. Drogi są tam nierozjeżdżone przez ciężarówki. Widać też dużo świeżych inwestycji, dotowanych z różnych funduszy.
Tak czy inaczej, stan dróg w połączeniu z krętymi, górskimi trasami sprawia, że motocyklowo pokochałem te tereny i będę musiał jeszcze na nie wrócić. Jeżeli ktoś jest gotowy zjechać z asfaltu, to myślę, że jeszcze bardziej niż mnie, zauroczą go te miejsca. Oczywiście na drogach mogą zdarzyć się też niespodzianki. Gdy wyjechałem z zakrętu, drogę zablokowało mi stado krów. Dopiero, gdy zgasiłem silnik (na polecenie prowadzących je gospodarzy) krowy odpuściły podziwianie mojego motocykla i poszły dalej. Póki co, trzymałem się wyznaczonej trasy by dotrzeć do miejscowości Myscowa. Niewielka wioska położona w gminie Krempna zamieszkiwana jest głównie przez potomków konfederatów barskich, których wysiedlono z innej wsi, znajdującej się nieopodal. Co ciekawe, również ich pobyt w Myscowej stał się zagrożony. Wody Polskie mają w planach zalać teren Myscowa-Kąty i utworzyć w tym miejscu zbiornik retencyjny. Jak można się domyślić, sprzeciw wobec tego planu wyrazili mieszańcy wsi oraz wielu miłośników tego terenu. Potomkowie konfederatów mówią, że to klątwa, która ciąży na nich od pokoleń. Patrząc na to co się dzieje, ciężko się z tym nie zgodzić.
Z Myscowej udałem się w stronę Kątów, by zobaczyć most linowy oraz jeden z najgłębszych Brodów w okolicy. Faktycznie, widok na miejscu mnie nie zawiódł. Stanąłem jak wryty przed przejazdem, zastanawiając się, czy rwący nurt podczas próby przejazdu, nie pociągnie mnie w dół rzeki.
W tym samym czasie z naprzeciwka nadjechał samochód osobowy. Gdy wjechał na przeprawę, wiedziałem, że to nie jest miejsce dla mojej SV i zmuszony jestem przeprawić się na drugi brzeg mostem linowym, przeznaczonym dla ruchu pieszego. To była ryzykowna akcja, ale chciałem jechać dalej, by zobaczyć, co jeszcze może mnie tam czekać. Niestety czekał mnie koniec dróg asfaltowych.
Wróciłem jednym z leśnych duktów, mijając przy tym sześciokrotnie bród rzeczny, lecz o mniejszym natężeniu przepływu, by ostatecznie powrócić na asfalty. Podczas tej trasy nawet leśna droga była mocno utwardzona kamieniem, a rzeczne przejazdy zabezpieczone. Wprawdzie śliskimi, ale betonowymi płytami.
Motocyklista z wycieraczką
Jedyne co się sprawdziło ze wstępnych założeń to pogoda. Ta z wyjazdu na wyjazd mnie nie rozpieszczała, ale tym razem dała do wiwatu tak, że musiałem się przed nią schować. Podczas tych wypraw, sprawdzam jak sprawują się poznańskie ubrania od SECA by móc o nich wystawić miarodajną opinię.
Tym razem pod lupę wziąłem rękawice SECA TURISMO III. To skórzany produkt, przeznaczony, jak nazwa wskazuje do turystyki. Jazda w deszczu to żadna przyjemność, o tym chyba nikogo nie muszę przekonywać. Ale są metody, by poprawić sobie widoczność w takich warunkach atmosferycznych. Właśnie po to twórcy z SECA wyposażyli swoją turystyczną rękawicę w wycieraczkę wszytą nad lewym kciukiem. Już podczas majowych wyjazdów miałem na sobie te rękawice, ale szczegół, który wtedy mnie w nich zawiódł, tym razem okazał się genialny. Otóż majowy wypad odbywał się w temperaturze 4 stopni Celsjusza, do tego towarzyszył nam deszcz wymieszany ze śniegiem. Materiał, z jakiego wykonano wycieraczkę stał się wtedy twardy i nie spełniał swojej funkcji jaką miało być zbieranie wody z wizjera. Teraz, gdy pomimo deszczu, temperatura zewnętrzna oscylowała w okolicach 17 stopni, wycieraczka zbierała wodę perfekcyjnie.To pokazuje w jak wielu warunkach trzeba coś sprawdzić by móc wydać o tym słuszną opinię. Poza tym nie winię producentów za to, że w temperaturach bliskich zeru ta funkcja się nie sprawdził, przecież testuję motocykle i ubrania motocyklowe, nie narciarskie.
Było warto, a nawet chciałbym więcej takich przygód. Dlatego jeszcze nie zamykam tego rozdziału i liczę, że dopiszę tu jego drugą część, a może i kolejne.
Wracając pamięcią do zapowiedzi znajomych dotyczących terenów beskidzkich mogę oficjalnie powiedzieć, że w zupełności się z nimi nie zgadzam. Wyprawa ta nie była wyprawą do „Polski B”. Wszystko co zobaczyłem wywarło na mnie duże oraz niezapomniane wrażenie. I nawet powrót do Warszawy w słupie deszczu nie był w stanie zmyć mi tych wrażeń, które pozostaną w mojej pamięci na dłużej.