Gold Wing to hasło klucz. To zaklęcie, które przywodzi na myśl luksus, komfort i potęgę. To wreszcie kultowa marka – niczym Winchester, Rolex czy Perrier. Nowy Gold Wing F6C zawładnął naszymi zmysłami, choć raził plastikiem.
Do testów Hondy F6C zapraszamy naszego dobrego znajomego Jakuba Trojanowskiego. To dzięki niemu mieliśmy możliwość jako pierwsi w Polsce opublikować testy Suzuki V-Strom 1000 czy Aprilii 1200 Caponord. Takie dwustronne, redakcyjno-czytelnicze spojrzenie z pewnością pozwoli wyciągnąć więcej wniosków.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Jakub Trojanowski
Ma talent do wszystkiego co nieistotne, niepotrzebne i niepraktyczne. Od czterdziestu lat zajmuje się fotografią, grafiką i designem. Przez kilkanaście przemierzył wielokrotnie Europę na rozmaitych motocyklach. Na stałe zamieszkuje południe Francji, gdzie od roku dosiada swojego kolejnego motocykla, Kawasaki GTR 1400.
Jaki motocykl jest, każdy widzi. Hondy Gold Wing F6C nie sposób jednak przypisać do żadnego konkretnego segmentu. Honda reklamuje ten motocykl jako „miejski power cruiser”. O ile z określeniem power (o czym później) mogę się zgodzić, o tyle cruiser mnie nie przekonuje.
Plastic-fantastic
Cruiserowa jest na pewno sylwetka maszyny, lekko wyciągnięty przód i kierownica delikatnie przesunięta ku opadającemu tyłowi. Masywna aluminiowa rama już nie jest konstrukcją charakterystyczną dla tego typu motocykli. Robi ona duże wrażenie i trochę szkoda, że producent ukrył ją pod zabudową z tworzywa sztucznego.
W pierwszej chwili widoczny jest tylko niewielki odcinek grubej niczym konstrukcja mostu ramy pod zbiornikiem paliwa. Przy mocno skręconej kierownicy można też zobaczyć kawałek solidnej konstrukcji w okolicy główki ramy.
Jakub Trojanowski
Jak można takie cudo nazwać F6C? Gladiator, Terminator, Polski Hydraulik byłoby bardziej stosowniejsze.
F6C – magiczny kod rodowodu genetycznego jest niewątpliwy, Goldwing rodem. Atlantykiem nas oddzielono od Honda Valkyrie, dlaczego? Po długości i średnicy kominów ja jestem za nazwą RUURRRA.
Kręcąc się niby statua Mosfilm-u na średnio wysokiej estradzie, oddycha do mnie nadzieją lepszej przyszłości. Po kilku sekundach, nie bez gracji, zsuwa się do teraźniejszości i wpada w moje objęcia. Cóż, akt miłości, tak od pierwszego spojrzenia. Wywalam gały i jęzor z wrażenia.
Tym razem widzę byka, który parując w słońcu lśni spocony. Jeszcze chwila, gdy z rozpędu rzuci się w moją stronę i wywlecze wszelkie na cztery strony świata moje flaki. EL TORO, nazwa stosowniejsza.
[sam id=”11″ codes=”true”]