Niemal miesiąc temu doszło do śmiertelnego wypadku z udziałem motocyklisty. Niedaleko Dąbkowic Górnych kierujący motocyklem terenowym uderzył w tył maszyny służącej do wycinki drewna. Doszło do tragedii.
Na miejscu świadkowie zdarzenia podjęli reanimację, lądował śmigłowiec ratunkowy. Niestety, motocyklista zmarł. Nie chciałem o tym pisać krótko po tym zdarzeniu. Zginął czyjś syn, być może czyjś ojciec, brat lub mąż. Nie chciałem, aby ktoś pomyślał, że szukam taniej sensacji i żeruję na czyjejś tragedii. Nie zamierzam oceniać kto zawinił, jak doszło do tragedii i czy można było jej uniknąć.
To co uderzyło mnie w krótkiej prasowej notatce, to informacja o tym, że motocykliście pomocy udzielili świadkowie zdarzenia. Jego koledzy odjechali, czy wręcz uciekli z miejsca zdarzenia. Motocyklistę próbowali ratować nie jego koledzy z którymi jechał, a przypadkowi świadkowie zdarzenia.
Wyjeżdżamy razem
Pewnie zabrzmi to naiwnie, ale zawsze myślałem, że wyjeżdżając w grupie pilnujemy się wzajemnie. Nie ważne czy będzie to awaria czy kontuzja to jednak nie zostawiamy człowieka samemu sobie. Nie zrozumcie mnie źle – laweta już jedzie, a on pali papierosa i na nią czeka to jedno. Facet leży z kontuzją, to drugie. Nie wyobrażam sobie zwyczajnie odwinąć manetkę i zostawić kogoś w potrzebie – szczególnie jeśli to osoba, z którą wyjeżdżałem. Nie gra roli czy zepsuje mi to wyjazd. Nie zostawia się kumpla.
Pierwsza pomoc
Pierwsza pomoc to zawsze trudny temat. Niby każdy wie, że to wiedza i umiejętności potrzebne, ale przecież nie nam. Są od tego ratownicy, lekarze, strażacy i policjanci. Są inni. Gorzej, gdy na miejscu zdarzenia nie ma ich, a jesteśmy my. Najgorzej, gdy nie jesteśmy w stanie zrobić nic, bo nie mamy pojęcia jak się zachować. Swój kurs pierwszej pomocy zrobiłem. Pewnie w zimie go powtórzę, aby sobie odświeżyć wiedzę. Na lodówce wisi nawet certyfikat ukończenia kursu Pierwszej Pomoc w Terenie. Certyfikat ten ma znaczenie jedynie w dwóch aspektach. Po pierwsze przypomina mi, że pora odświeżyć wiedzę. Po drugie daje mi świadomość, że być może kiedyś będę w stanie komuś pomóc. To moja osobiste świadectwo tego, że zrobiłem cokolwiek, aby móc pomóc. Nie, nie zamierzam sobie, ani innym wmawiać, że zostanę bohaterem i po kilkugodzinnym szkoleniu NA PEWNO będę umiał uratować czyjeś życie. Jednak dzięki szkoleniu przynajmniej spróbuję. Nie chciałbym żyć ze świadomością, że bezczynnie stałem i przyglądałem się. Wolę żyć ze świadomością, że próbowałem zrobić cokolwiek, niż budzić się rano z myślą, że nie zrobiłem kompletnie nic.
Wracamy razem
Co musiało kierować resztą ekipy, która postanowiła się urwać z miejsca feralnego zdarzenia? Widząc jak ich kolega ładuje się w tył ciężkiej maszyny i upada myśleli, że zaraz się podniesie i ich dogoni? Bardzo chciałbym w to wierzyć. Naprawdę, łatwiej byłoby mi to wszystko poukładać w głowie gdybym wiedział, że tak było. Jechał, uderzył, upadł, ale wyglądało niegroźnie. Byli pewni, że niedługo ich dogoni. Może nawet nie zauważyli, że go nie ma?
Internauci już napisali swój scenariusz. Motocykle na pewno były niezarejestrowane, kierujący na pewno byli bez uprawnień. Uciekli, bo bali się konsekwencji. Ja naprawdę chciałbym jednak wierzyć, że nawet jeśli faktycznie tak było, to nie uciekli. Enduro na których lecieli faktycznie były bez blach. Polecieli dalej i dopiero po kilku minutach zorientowali się, że jednego nie ma. To był powód, dla którego nie zatrzymali się, aby chociaż spróbować udzielić pomocy. Jeśli było inaczej to cóż, wybaczcie określenie, zwyczajne skurwysyństwo. Przy czym to oni będą musieli żyć patrząc w oczy bliskich nieżyjącego kolegi i przekonując zarówno ich jak i siebie, że nic nie dało się zrobić. Oby mieli mocny dar przekonywania.