Co zrobić, żeby na drogach ginęło znacznie mniej osób, a przy okazji – i wbrew pozorom – jeździło nam się łatwiej i sprawniej? Kochać bliźniego swego, zwłaszcza mniej chronionego! I wcale nie chodzi tu o romantyczne uniesienia, tylko dostrzeżenie, że nie jesteśmy na drodze sami, każdy inny uczestnik ruchu ma potrzeby zbliżone do naszych, a role mogą się za chwilę odwrócić. Wszyscy chcemy po prostu dotrzeć do celu, a póki co, zamiast to sobie ułatwiać, rzucamy sobie wzajemnie kłody pod nogi i wystawiamy na zupełnie niepotrzebne ryzyko.
Na początek podstawowa sprawa: jeśli uważasz, że w latach 20. XXI wieku, w całkiem dobrze rozwiniętym kraju, który aspiruje do światowej cywilizacyjnej elity, ruch drogowy może lub powinien być miejscem selekcji naturalnej, gdzie słabi (i pewnie głupi, hehe) giną, bo są głupi i słabi, a każdy odpowiada tylko za siebie, możesz dalej nie czytać. Podobnie jeśli jesteś święcie przekonany, że konkretne zasady, obowiązki i ograniczenia zapisane w kodeksie drogowym wzięły się z d…, no, z powietrza, a w ogóle ten kodeks to tylko po to, żeby gnębić „wolnych” ludzi. A do tego jeśli jesteś wyznawcą i współtwórcą legislacji równoległej pt. „Tak się u nas jeździ”… Naprawdę, szkoda nerwów. Po co psuć sobie wietrzną i pochmurną niedzielę?
Naturalny tempomat
Ułożenie drabiny uczestników ruchu drogowego pod względem tego, jak bardzo mają fizycznie przerąbane w razie wypadku, jest bardzo proste. Kolejno: owady, płazy, gryzonie, drobna zwierzyna leśna… żartuję. Oczywiście pieszy, rowerzysta, motocyklista, kierowca osobówki, kierowca ciężarówki/autobusu. Nad tymi ostatnimi są jeszcze tramwajarze i maszyniści kolejowi, ale dla uproszczenia zmagań umysłowych chwilowo ich sobie odpuśćmy.
Jak reaguje typowy polski kierowca zbliżając się do kogoś, kto okupuje niższy szczebel tej drabiny? Najczęściej w ogóle nie reaguje, albo reaguje agresywnie. Mam wrażenie, że mamy jakiś genetycznie wbudowany naturalny tempomat, który jest niestety bardzo trudny do wyłączenia. Rozpędziłem się, to nie zwalniam nawet o dychę, choćby nie wiem co. A zatrzymać się? Siara totalna, Rewiński wysiada. Tak więc minę rowerzystę o kilka cm, zamiast o przepisowy metr. Jeśli upadnie, bo się przestraszy, albo straci równowagę z powodu podmuchu za autem, to sam jest sobie winien. Przecież mógł zostać w domu, jeśli się boi wyjeżdżać na drogę*…
Podobnie regularnie jestem świadkiem sytuacji, kiedy w prawdziwym obszarze zabudowanym (bo wiadomo, są też nieprawdziwe, ustanowione tylko po to, żeby mandaty kosić), takim z gęstą zabudową, wąskimi ulicami i chodnikami pełnymi pieszych, absolutnie nic nie może skłonić kierowców aut (a nawet tirów!) do minimalnej choćby korekty swojej jazdy. Delikatnego przyhamowania czy czegokolwiek sugerującego, że zauważyli, że coś się zmieniło. Nawet idące chodnikiem i jadące na rowerkach dzieci. Już tam organ męski z przepisami, które ustalają przecież limit prędkości i konieczność zachowania szczególnej ostrożności. Ale kurde, gdzie jakiś rozsądek, minimalna zdolność przewidywania, szczątkowa wyobraźnia, lekko przebijająca przez fryzurę inteligencja?
Prawo do głupoty
Niezaprzeczalnie piesi i rowerzyści potrafią zachowywać się głupio i nieprzewidywalnie. W sumie każdy z nas miał w życiu etap, w którym pod pewnymi względami był zwyczajnie głupi. I każdy jest święcie przekonany, że już mu minęło, hehe… Dzieci są dziećmi, seniorzy seniorami, pijani pijanymi, a ludzie z ograniczonym potencjałem umysłowym są… wciąż bardzo liczną drużyną. I to legalnie, żyją i mają prawo żyć wśród nas! Mają też konstytucyjne prawo do przemieszczania się, więc często to, co łatwo nazwać głupotą, choć można też „słabością”, „niedyspozycją” czy „cechą naturalną dla wieku”, zabierają ze sobą na ulicę. Prosto pod nasze święte koła, maski i hamulce. Musimy nauczyć się z tym żyć. Gorzej, jeśli zabierają ten bagaż za kierownicę…
Co mogę zrobić, żeby…?
W ciągu ostatnich lat wypracowałem sobie jedną, w naszych warunkach chyba dosyć nietypową zasadę. I jeśli ją zapamiętacie, będę szczęśliwy nawet jeśli zapomnicie o reszcie tego tekstu. Kiedy zbliżam się do rowerzysty, pieszego idącego poboczem lub nawet chodnikiem, ale niepewnego (dziecko, senior, pijany), jadącego skuterem, ogólnie do kogokolwiek będącego aktualnie mniej chronionym i uprzywilejowanym ode mnie, zadaję sobie pytanie: co mogę zrobić, żeby o niego zadbać? A potem zaczynam to robić, zamiast automatycznie skupiać się na tym, co jest wygodne tylko dla mnie. Zazwyczaj wystarczy zwolnić, czasem zatrzymać się, jeśli coś jedzie z naprzeciwka. Jeśli jest konieczność wyprzedzenia rowerzysty, zrobić to z myślą o jego bezpieczeństwie, a nie o kilku sekundach mojego cennego i świętego czasu. Zdążę.
Jeszcze raz – przyhamowanie nie zrobi wyrwy w twoim życiorysie, zatrzymanie się to nie wstyd! Tak, to brzmi tanio-romantycznie, jak z kiczowatego filmu o dzielnym amerykańskim ojcu z nadwagą, który pokonuje tysiące przeszkód i kopie tysiące tyłków, by tylko ochronić swoją amerykańską rodzinę i zapewnić jej mięso (marne dwa funty żeberek na głowę) na sobotnie barbecue, nad którym powiewać będzie amerykańska flaga. Ale, wbrew pozorom, „robię dobrze” głównie sobie. Przede wszystkim, na miejscu osoby, której ułatwiam życie na drodze, mogę być (i zapewne będę) ja sam. Jeżdżę na rowerze, chodzę na spacery, moje dzieci i znajomi też. Zupełnie egoistycznie chciałbym, żeby ktoś zachowywał się podobnie wobec mnie i moich bliskich.
Nie trzeba być ezoteryczną Grażyną od tarota, horoskopów i okadzania krocza, żeby dostrzegać, że dobra energia w końcu wraca. Dla mnie ta energia to po prostu puszczone w świat wzorce zachowań, które z czasem się upowszechniają. Bo ktoś, kto nie spodziewał się wobec siebie dużej uwagi i uprzejmości, może się zastanowić i kiedy sam wsiądzie za kółko, zachować się podobnie wobec kogoś innego. Czy kiedy doganiasz tira, zza którego nic nie widzisz, a jego kierowca daje ci znać, kiedy możesz go bezpiecznie wyprzedzić, nie jest ci przyjemnie? A kiedy auta w korku robią ci miejsce, kiedy jedziesz motocyklem? Tak, wiem, te zachowania są już dosyć powszechne, ale nie wiedzieć czemu, tylko między kierowcami. Dlaczego więc do puszczania ich w osi poziomej, nie dodać osi pionowej? Dlaczego nie zrobić czegoś podobnego dla kogoś, nad kim masz przewagę i komu możesz wymiernie pomóc?
To w sumie dosyć proste – gdyby za naszymi decyzjami za kierownicą nie stał strach przed mandatem, a zwykłe chwilowe zorientowanie się na drugiego człowieka, to nie musielibyśmy się żenująco spierać o niedefiniowalną definicję „pieszego wchodzącego na przejście”. Polityka miłości działa. I na koniec: tak, to wszystko może iść w parze z dużą przyjemnością z jazdy na motocyklu!
* – To nie mój wymysł, wielokrotnie czytałem identyczne opinie pod artykułami, filmami i postami na temat ruchu drogowego, przepisów i wypadków. Obiecałem sobie, że kiedyś pozbieram typowe najgłupsze komentarze polskiej husarii drogowej i słowa dotrzymam!