Gangusy nie mają ludzi, którzy potrafią podsłuchiwać rozmowy telefoniczne? To cholerne pytanie drapało mnie w mózg, kiedy zdawałem pobieżny raport Jurskiemu z wydarzeń na imprezie, na której w sumie jeszcze byłem. Małe pomieszczenie dudniło dźwiękami basów dochodzących z głównej sali, a ja półszeptem relacjonowałem wszystko co do joty.
W poprzednim odcinku:
Prawo drogi – interaktywna, motocyklowa powieść cykliczna. Odcinek 8: Zawodnik
– Możesz głośniej? – Jurski po raz enty zwrócił mi na to uwagę.
– Nie mogę, bo nie wiem czy mi ktoś tu zaraz nie wejdzie.
– Grzeczniej – warknął mój superwizor.
Nerwy mi puściły. Może to adrenalina, może co innego, ale zwyczajnie wybuchłem:
– Grzeczniej? Wal się złamasie pieprzony! Ja tu wszystkim ryzykuje…
Rozłączyłem się. Musiałem, bo drzwi do pokoiku właśnie się otworzyły. Ujrzałem w nich dwie hostessy, ciągle ubrane w ich służbowe uniformy… stringi znaczy i z kapeluszami pełnymi zebranych pieniędzy. Weszły do środka i zamknęły drzwi za sobą.
Pewne rzeczy się wie. Pewne rzeczy się czuje i rozumie. A ja rozumiałem błysk w oczach jednej i drugiej.
– Prezent – pierwsza mruknęła mi do ucha, aż poczułem gęsią skórkę na całym ciele.
– … dla zwycięzcy – dodała druga.
Pachniały słodko, niczym tropikalne owoce. Tak, jestem słabym człowiekiem, ale pewne sytuacje mają miejsce tylko w filmach, a ja najwyraźniej byłem w jednym z nich. Wypominam sobie dwie rzeczy w związku z tą nocą. Po pierwsze, że się skusiłem. Po drugie zastanawiałem się, czy to co robiliśmy na tej kasie nie łamało jakiś pandemicznych obostrzeń.
Spóźniłem się do pracy. No bo, kto robi takie imprezy w środku tygodnia? Czy żaden z tych ludzi nie pracuje, nie ma normalnego życia? Wszystko to wydawało mi się jedynie snem – na równi fascynującym co przerażającym. Za dnia byłem chemikiem, w nocy przemieniałem się we wkraczającego w szeregi gangu motocyklowego agenta CBŚ, który miał więcej szczęścia niż rozumu. Przerażała mnie myśl, że fart może wkrótce mnie opuścić. Z drugiej strony, choć się nie wyspałem i o wiele mocniej dręczył mnie kac moralny, oraz to że w jakiś pokręcony sposób byłem zadowolony. Chyba traciłem zmysły.
Jeszcze większe przerażenie mnie ogarnęło, kiedy wbiegłem do swojego biura znajdującego się tuż obok laboratorium. No dobra, biuro to dosyć górnolotne określenie… W tej zapyziałej klitce bez okien udało mi się upchać biurko, szafkę na dokumentację oraz drukarkę. I tak rzadko kiedy tam siedziałem, lecz czasem trzeba było wypełnić jakieś tabelki lub napisać artykuł za szefa. No właśnie, szef, a raczej Dyrektor Projektu Tomasz Pawłowski był grubym, łysiejącym profesorem z przerostem ego oraz obwodem pasa każącym zastanawiać się, czy drań nie ma własnego pola grawitacyjnego. W spektrum autyzmu stawiał siebie obok Newtona, choć moim zdaniem było mu bliżej do Sheldona Coopera. Pewnie dlatego kiedy poprosiłem o pomieszczenie dla siebie, w którym mógłbym odwalać papierkową robotę, on wybrał opuszczony magazynek na szczotki.
Nie wiem jak zmieścił się do środka. Nie mam nawet pojęcia jak udało mu się usiąść w moim fotelu, ale był tam. Czekał na mnie, skubany. Brudne okulary ześlizgiwały mu się po tłustym nosie, a wianuszek włosów zdawał się odstawać od pomarszczonej skóry pokrywającej dziwnie wąską czaszkę.
– Czekałem na pana – powiedział tym swoim zdyszanym jękiem. Zawsze tak mówił, jakby samo artykułowanie głosek było dla niego wysiłkiem. Nigdy nie pojmę, jak to możliwe, że ten człowiek spłodził trójkę dzieci…
– Bardzo przepraszam panie profesorze – rzuciłem na biurko torbę z laptopem. – Wypadek miałem, no i …
Nagle dotarło do mnie, że chyba straciłem poczucie czasu. Jaki był dzień? Ile czasu minęło od kiedy aresztowali mnie agenci? Kurna, jak to wszystko gnało! Musiałem coś wymyślić! Myśl, baranie, myśl!
– Eee… no bo wie pan, no… uchodźcom pomagałem całą noc. Na Centralnym kanapki rozdawałem.
Potworne, okrutne kłamstwo. Obok wyczynów z hostessami było to najgorsze co zrobiłem w życiu i z jakiegoś powodu miałem wrażenie, że wkrótce przebiję również i ten rekord. Tymczasem profesor zmierzył mnie wzrokiem pełnym powątpiewania. Westchnął ciężko niczym buldog z serialu “Gliniarz i prokurator”.
– Jest pan cały w siniakach. Do pracy przyjechał pan w jakiś skórach i najwyraźniej wczorajszym ubraniu. No i ma pan brokat na sobie. Myślę, że uchodźcy są nam wdzięczni za pomoc, ale nie aż tak.
Zdębiałem. No rzeczywiście, do domu wpadłem tylko po laptopa. Szybko przetarłem twarz, włosy i szyję. Dłonie miałem czyste. Przełknąłem ślinę i spojrzałem w dół. Moje krocze wyglądało, jakby zrobiły tam sobie imprezę lata osiemdziesiąte.
– O kurna… – nie powstrzymałem jęku. – Panie profesorze… nie wiem co powiedzieć…
– Ale ja wiem – dyrektor odparł ponuro. – Nie można na panu polegać. Zwalniam pana. Proszę uzupełnić dokumentację projektu i do końca tygodnia opuścić teren laboratorium oraz zdać kartę dostępu.
Moje życie zamieniło się w koszmar. Nagle w laboratorium stałem się kompletnie obcym człowiekiem, na którego wszyscy patrzyli jak na kosmitę. Unikali mnie lub uśmiechali się, ale tylko ustami, bo w ich oczach gościł strach lub co gorsza – współczucie.
Siedziałem w biurze do późna. Nie chciałem zostawiać rozgrzebanego projektu i wiedziałem, że ktokolwiek go po mnie przejmie, powinien mieć pełną dokumentację. Ta najbardziej żałosna część osobowości kazała mi łudzić się, że stary grubas będzie pod takim wrażeniem przygotowanych raportów, że jednak zostawi mnie w pracy. A przyznam, nigdy w życiu tak pieczołowicie nie wypełniałem tabelek, nie tworzyłem wykresów oraz nie zestawiałem danych. Opisywałem poszczególne etapy z emfazą godną doktoratu, jakby to miał być eksperyment, który w przyszłości uratuje świat. Prawda była taka, że nie chciałem wychodzić ze swojej małej klitki. Z mojego cholernego schowka. Zamknięty tam czułem się w miarę bezpiecznie. Od kilku lat to był mój azyl. Miejsce, w którym mogłem się zaszyć i mieć w poważaniu cały świat. Teraz zaś, nawet to mi odebrano.
Poziom swojego zmęczenia zrozumiałem i poczułem kiedy w końcu wyszedłem z pracy. Był koniec lata, a na zewnątrz robiło się już ciemno. Oczy paliły mnie od wlepiania się w monitor, w brzuchu ziała czarna dziura, a w głowie szalał huragan. Do tego nie miałem transportu. Przyjechałem przecież Uberem, bo Siwy odwiózł mnie nad ranem i pomknął do siebie.
Stałem więc na placu przed Politechniką, mijany przez turystów i dzieciaki szwendające się po mieście. Uznałem, że pójdę do metra. Wieczór zdawał się ciepły, a ja potrzebowałem to wszystko jakoś przemyśleć.
Miasto tętniło rytmem wybijanym przez echa pandemii i wciąż toczącej się wojny u sąsiada. Uśmiechnąłem się do siebie, w opętującym mnie szaleństwie zastanawiając się, czy to może jest już koniec świata? Może to co się dzieje w moim życiu, to tylko dopełnienie syfu, który panoszył się wszędzie dookoła. Bo trzeba przyznać, że od paru lat jedna apokalipsa poganiała drugą.
Ominąłem zejście do podziemi przy Metrze Politechnika. Irracjonalna potrzeba wolności kazała mi kupić po drodze kebaba i pójść zjeść go na jednej z ławeczek pośród alejek Pól Mokotowskich. Potrzebowałem tego. Potrzebowałem odciąć się, pomyśleć, uspokoić. Potrzebowałem zjeść z dala od ruchu ulicznego, gwaru, świecących reklam.
Podziękowałem miłemu Syryjczykowi, który przygotował dla mnie kanapkę z baraniną i poczłapałem w kierunku parku. Snułem się po jego alejkach szukając zacisznego miejsca. Zboczyłem w końcu na trawnik i zupełnie jak w czasach wczesnej młodości usiadłem na trawie.
Zapach sosu i pasty czosnkowej sprawiał, że mój żołądek zyskiwał świadomość, mrucząc i bulgocząc. Rozpakowując kebaba pomyślałem, że wkrótce prawdopodobnie już kompletnie nie będzie mnie stać na życie. Od niemal roku wszystko drożało w zastraszającym tempie… jedzenie, paliwo, energia. Z drugiej strony, Twardy mówił, że na robocie dla Wagabundów będę mógł się dorobić. Nowy motocykl, nowy samochód… to brzmiało zbyt pięknie, bo przecież panowie nie wyglądali jakby opływali w luksusy. Maszyny za to mieli fajne.
Pierwszy gryz kebaba zawsze jest najlepszy. Chrupiąca pita cudownie łamie się na języku, a soczyste mięso rozpływa się w ustach wraz z aromatycznymi sosami. Zamknąłem oczy. Przez jedną chwilę byłem w niebie. Tak bardzo tego potrzebowałem.
– Przepraszam pana.
Zamarłem. Zaczynałem słyszeć głosy? A może to mój żołądek chciał mi podziękować za ukojenie bólu egzystencji w zapomnieniu? Otworzyłem oczy, ciągle przeżuwając kęs kanapki. Obok stał nieco starszy ode mnie człowiek. Miał tłuste włosy, brudne ubranie oraz poczerniałe paznokcie.
– Słucham? – niepewnie mruknąłem z pełnymi ustami.
– Przepraszam, że przeszkadzam. Jestem bezdomny. Mieszkam tu w parku. Czy byłby pan uprzejmy zostawić mi gryza kanapki?
Przeżułem wyborny, tak cudownie smakowity kęs. Połknąłem i zamknąłem na chwilę oczy. Westchnąłem. J#8ać moje życie…
– Proszę, pan weźmie i dokończy za mnie – podałem mu kebaba.
– Naprawdę? – oczy zaświeciły mu się czystą wdzięcznością. – Bardzo panu dziękuję. Nie chcę pieniędzy, ja po prostu głodny jestem.
– Jasne – odparłem siląc się na szczery uśmiech. – Smacznego.
Nie potrafiłem opanować uczucia pustki, jakie mnie ogarnęło po rozstaniu z kebabem. Lecz ten człowiek potrzebował go bardziej. Może był kiedyś kimś takim jak ja? Typem, którego wywalono z pracy, którego nie było stać na paliwo, wynajem mieszkania, czy zakupy?
Wstałem z trawy i otrzepałem się. Czy tego chciałem, czy nie otaczała mnie Warszawa. Wśród jej ulic czaiły się niebezpieczeństwa. Gangusy, agenci, cholera wie co jeszcze. Byłem też i ja. Wiedziałem, że znalazłem się w punkcie zwrotnym. Tym pieprzonym miejscu, z którego nie ma już powrotu. Może jednak zobaczę jak to jest być Wagabudną?
Telefon zawibrował w kieszeni. Wyjąłem go i spojrzałem na ekran. Po numerze poznałem, że to Jurski. Odebrałem. Pomysł na tekst do tej pory uważam za przebłysk czystego geniuszu. Nabrałem powietrza i zanim tamten zdążył się odezwać zaserwowałem mu najlepszego Bogusława Lindę, na jakiego było mnie stać:
– Nie chce mi się z tobą gadać.
Czytaj dalej:
Prawo drogi – motocyklowa powieść cykliczna. Odcinek 10: Wielki Triumph
Świetnie się to czyta, czekam na więcej :D
Dzięki :) Zapraszam do wzięcia udziału w interaktywnej zabawie. Nasz bohater musi kupić nowy motocykl. Przyjmujemy propozycje, na co go wsadzić :)
Moje gratulacje. Od czasów pojawienia się tajemnicy sagali w TVP nigdy nie czekałem na kolejny odcinek tak jak na opowieść o pechowym motocykliście. Fajnie jak powstanie z tego książka. Fabuła jest zróżnicowana i nigdy nie wiadomo co pojawi się nowego. Nie jestem fanem ale do naszego bohatera pasuje Triumph Rocket który dziwnym trafem wpadnie w jego ręce
Mega nas cieszy Twój komentarz. A Rocket… To może być mega dobry trop!