Kurza ofiara
Plan: nocleg w Ushguli (kto wie o co chodzi, ten wie; kto nie wie, sprawdzi sobie sam), przez Zugdidi i Mestia. Jestem u celu podróży, więc od teraz nie będę już wariował z dziennymi przebiegami. Spuszczam powietrze z opon i cisnę. Po drodze spotykam parkę na rowerach z Polski – przylecieli samolotem z rowerami – mają ambitne plany.
Droga do Mestia – górska, kręta, asfalt słaby. Im bliżej Mesti, tym więcej płyt na drodze, czasem oberwany kamień. Ale najważniejsze są widoki – kręta ścieżka, mnóstwo winkli, wysokie góry porośnięte lasem, strumienie spływające z topniejącego po północnej stronie gór śniegu. Moje oczy wymęczone przez ostatni tydzień temperaturą i wiatrem odpoczywają. Uwaga, jeszcze w granicach miast (Batumi, Kubuleti) swobodnie przemieszczają się krowy i bynajmniej nie są oznakowane trójkątem ostrzegawczym.
Te krówska szczególnie upodobały sobie na odpoczynek wiadukty, mosty i – uwaga – tunele! Są one po prostu wydrążone w skale i nie mają oświetlenia, więc trzeba bardzo uważać! W wioskach przebiegają przez ulice upieprzone w błocie świnki – sam osobiście przejeżdżam kurę. Wszyscy wiecie jak to jest z kurą. Jak was dostrzeże takie ptaszydło, to najpierw zaczyna panikować i chce zejść wam z drogi – to w lewo, to w prawo.
W którymś momencie dociera jednak do tego kurzego móżdżku, że kura jest bykiem z corridy, który postanawia was staranować. Tak też jest w tym przypadku… Oglądam się tylko, czy ktoś za nią nie płacze i jadę dalej. Przed Mestia mijam wreszcie dwóch chłopaków na crossach, to pierwsze motocykle (oprócz kilku w Batumi) które widzę od 4-5 dni. Mestia, kamienne wieże, coca-cola, kabanos – zapinam do Ushguli.
Jest znak – 47 km. Zaczyna się jedna z fajniejszych ścieżek. Droga jest w trakcie przebudowy, kładą tam płyty więc pewnie za jakiś czas przynajmniej w części będzie można jechać tam po twardym. Jest żwir, szuter, robotnicy, wszyscy urobieni po pachy ale sympatyczni machają – kierowcy ciężarówek trąbią klaksonami. Z kilometra na kilometr droga się zmienia, wszystkie rodzaje szutru, droga kamienista, wyboista, wreszcie las i zjazd z góry.
Gdyby mi ktoś 5 lat temu powiedział, że będę jechał sam, leśną drogą w przez gruzińską dzicz to bym nie uwierzył… Nie, w zasadzie to zawsze wiedziałem ze tak się stanie. Jest sucho więc jest ok, jadę starannie na stojąco mając w głowie wszystkie wskazówki z wiosennego treningu enduro. Jadę wreszcie wzdłuż rzeki mijam jakieś zabudowania i niestety zaczynają pojawiać się kałuże. Kałuże są ok, pod warunkiem, że nie jedzie się na szosowych gumach. Mniejsze, większe, ale jadę. Po drodze zatrzymuję się dwa razy, żeby posłuchać tutejszej ciszy. Szum rzeki, ćwierkanie ptaszków – cudo!
Marszrutka
Rodzaj transportu zbiorowego popularny w krajach byłego Związku Radzieckiego. Zwykle jest to bus z kilkunastoma miejscami, który jeżdżąc po ustalonej trasie zatrzymuje się na każde żądanie pasażerów. W marszrutce cena biletu jest stała, niezależna od długości przejechanej trasy. Nazwa pochodzi od rosyjskiego okreslenia „Marszrutnoje taksi”, oznaczającego taksówkę, która porusza się po ustalonej trasie.
Niestety – jakieś 4 km przed Ushguli zatrzymują mnie tutejsi marszrutkarze – mówią, że droga zerwana i że się nie da przejechać. Rzeczywiście słabo to wygląda – stoją jakieś pojazdy, robotnicy próbują z drewna i ziemi nadsypać to, co się oberwało. Ponoć na nogach można przejść, ale przecież ja nie przyjechałem tutaj chodzić tylko jeździć.
Postanawiam wrócić i znaleźć dzisiaj nocleg w lesie – przecież nie po to wiozę ze sobą namiot żeby go nie używać. Wracam, łapię poślizg w 30-centymetrowej kałuży i zaliczam delikatną glebę na lewym boku. Gleba glebą, ale teraz trzeba podnieść to wszystko – przeważone 320 kg. Okazuje się, że jestem dobry w martwym ciągu… Odpoczywam 5 minut i jadę dalej. Jest super – miejsce na namiot, jakieś 20 metrów od drogi mała polanka za drzewami, mnie nie widać a ja wszystko mam jak na dłoni.
Tu będę dzisiaj spał. Powoli się ściemnia, robi się chłodniej i zaczynają kłuć komary. Siedzę w kominiarce na głowie, popijam dobrze podgrzane w kufrach piwko i rozkoszuje się ciszą i widokiem gór. Moje zalane od środka buty suszą się na cylindrach. Kładę się do namiotu przed 22.oo, słyszę jeszcze jak wracają marszrutki i śpię. Próbuję spać, bo szmerów i trzasków w nocy jest bardzo dużo, a nad ranem też robi się cholernie zimno.
Plac Stalina
Mam plan dotrzeć do Gori i wrócić do Zugdidi tą samą drogą (innej nie ma). Fascynujące jest zobaczyć te same krajobrazy z innego punktu widzenia. Od Senaki droga robi się fatalna, ciasno, duży ruch, ciężarówki, autobusy, wąsko, nie ma gdzie wyprzedzić, do tego znowu ponad 30 stopni, a z samochodowych rur wydechowych wali jak z chaty szamana. Po drodze spotykam troje Rumunów na dwóch motocyklach – jadą do Mongolii.
Wreszcie chwilę przed Gori pojawia się lepsza droga, więc cisnę i dojeżdżam do miasta. Ktoś kieruje mnie do centrum do hotelu. Jest Plac Stalina – jest hotel. Wchodzę, zagaduję w recepcji o nocleg – siedzi młody chłopak, a za nim dwóch dwudziestokilkuletnich kolesi (później okaże się że to właściciele). Pytam o pokój: „da jest”, na to ja: „skolka i paciemu tak darago?”, koleś do mnie „tak stoi”. No to mówię „dajtie pażałusta skidku”, koleś odpowiada „skidu niet”. Ale po chwili odzywa się jeden z dwóch gości, który siedzą za nim i pyta: „ty atkuda” ja na to: „iz Polszy”.
W tej sekundzie obydwaj kolesie stają przede mną na baczność, trzaskają obcasami i prawie salutują. Wyciągają ręce do przywitania, przedstawiają się i mówią, że dla „druga iz Polszy skidka budiet”. W tej samej chwili recepcjonista już pokazuje mi najlepszy pokój, a zaraz potem pomaga wnieść wszystkie bagaże. Serwis jak w Sheratonie. Hotel kosztuje mnie około 100 zł, ale za to mam najlepszą lokalizacje w mieście.
Więc znowu pranie, wietrzenie jeszcze mokrych butów, itd. Plac Stalina ożywa po godzinie 20., pojawia się cała masa mieszkańców, dzieciaki grają w piłkę, maluchy śpią w wózkach, gdy ich rodzice wychodzą na wieczorny spacerek. Ja siedzę sobie wśród tubylców, jest piwko, kebab, rozmawiam i uświadamiam sobie, że po raz pierwszy od dziesięciu dni rozmawiam z kimś dłużej niż 5 minut – gardło mnie boli (narząd nieużywany zanika)… tego mi brakuje.
Śniadanie, wizyta w domu Stalina (wygląda jak leśny domek z amerykańskich horrorów), później szybka wizyta w Muzeum Koby – i ciekawa niespodzianka, jest tu właśnie polska wycieczka, mam okazję więc z pierwszej ręki po polsku posłuchać jak się sprawy miały. Dziwnie wyglądam na tle moich rodaków, oni pachnący, panie wypastowane buty, nakremowane buzie, w kapeluszach na głowach, panowie w czystych koszulach, krótkich spodenkach, aparaty fotograficzne, zdjęcia i… ja – spalona twarz, spękane usta, na lewej i prawej dłoni jeden długi odcisk, cały brudny, zakurzony ale… szczęśliwy.
Oglądam jeszcze skalne miasto i cisnę szybko – bo chcę dzisiaj zrobić jeszcze Gruzińską Drogę Wojenną. Od Gori do odbicia do Kazbegi jest autostrada, zjeżdżam gdzie należy, tankuję i jadę. Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów mocno mnie zawodzi – nic tu nie ma ciekawego, miejscowości, normalny ruch uliczny – fajnie, że są wreszcie motocykliści. Przyznam, że jestem trochę zawiedziony – droga do Mestia jest piękna, a tutaj kpina jakaś. Ale od zamku w Ananuri się zaczyna.
Krowa, krowa wszędzie
Zakręty, góry zarośnięte drzewami lub jakby obrośnięte mchem, wszystko wzdłuż rzeki, dalej tunele, a w oddali kaukaskie szczyty pokryte śniegiem. No i wszystko, co może nam się wiązać z krową, wiec krowa, krowie placki, krowie ślady, krowa śpiąca, krowa żywa, krowa martwa, mała, duża a nawet krowa byk! Pomijając kilka szczegółów trasy, postanawiam zajechać z głównej drogi do doliny Truso.
Więc jadę szutrem, po trawie w przepięknym kanionie, wokół mnie konie, jest miejscowość, mostek a dalej… zielony ludek z kałachem. Okazuje się, że strefa nadgraniczna, że dalej Osetia czy coś i że nie ma możliwości wjechać. Więc nic – wracam do głównej i dalej do Kazbegi. Łapie niedrogi nocleg, no ale oczywiści chcę jeszcze wjechać pod klasztor Sameba. Niestety jest stromo, ruch marszrutkowy duży, co chwile się zatrzymuję żeby przepuścić towarzystwo, a później ciężko ruszyć do tego kufry… odpuszczam. Uwielbiam jeździć po zakrętach, przecież motocykl to nic innego jak urządzenie do jazdy po zakrętach, jednak w ciągu ostatnich dni zrobiłem ich tyle, że mnie zemdliło.
Gdy wracam z Kazbegi spotykam Rosjan na GS-ach, widzieli kilku Polaków w Armenii, ja też mam ją w planie więc może się gdzieś spotkamy. Tibilisi – wszystko co chcecie jest w internecie. Mam nocleg w na starówce, okolica piękna, ceny polskie, ludzie przyjaźni – co prawda jak słyszą, że mówię po rosyjsku mają nietęgie miny, ale jak prostuje, że jestem z Polski, wszystko jest ok! Zostaje tu drugi dzień bo odzywa się we mnie wcześniejsze przegrzanie, w nocy mam dreszcze. Oglądam całą starówkę po 5 razy, podejmuję też decyzję, że ze względów zdrowotnych odpuszczam wschodnia Gruzję i jadę do Armenii.
Pochmurno i wietrznie, na armeńskiej granicy daję się złupić jakiemuś cwaniaczkowi – wcisnął mi ubezpieczenie za 80 zł. Jadę w kierunku jeziora Sevan, okolica słabo wygląda, jak nie Armenia, której się spodziewałem, zniszczone miejscowości, bieda aż piszczy, ruiny zakładów i fabryk, drogi tez słabo oznakowane. Wreszcie jest Sevan – jezioro położone dobrze ponad 1000 m. npm. Niby kurorcik – wygląda jak Dziwnówek 30 lat temu.
Kilka straganów. Piękne jest jezioro otoczone górami, na szczytach których piętrzą się białe chmury. Jadę dalej, chcę zobaczyć jeszcze jakiś cmentarz tu w okolicy. Jadę na Erewań – stolicę – to totalnie inna historia, wygląda jak centrum Moskwy (kto był ten wie). Robi bardzo pozytywne wrażenie. Jak wiecie nie lubię zwiedzać, więc szukam delikatesów, żeby kupić koniak Ararat ochrzczony najlepszym na świecie. Smakowałem – gorąco polecam. Jednak już wiem, że Armenia mnie nie kręci, znajduję motel za miastem, z widokiem na mój Ararat.
Pop na leśnym dukcie
Dzisiaj planuję dojechać do Batumi w Gruzji. Jadę przez Gyumri, na granicy spokojnie, później już Gruzja – kieruję się na Akhaltsikhe, mijam piękna twierdzę, ale – jak to ja – wolę się zadowolić przekąską w przydrożnym barze niż zwiedzaniem zamku. Okazuje się, że właściciel ma rodzinę w Krakowie – jest więc tradycyjne pokazywanie widokówek i zdjęć. Za bardzo uczciwe pieniądze jem tutaj zupę i wyborną kiełbaskę (nie pamiętam jak się to nazwa ale facet zaręczał że 30% baraniny i 70% wieprzowiny – a może na odwrót).
Gość potwierdza też, że przejadę południową drogą do samego Batumi. Na mapie droga jest żółta więc spokojnie. Początek bardzo ciekawy i gładki, tu są inne skały, rośliny inny – delikatniejszy klimat. Po jakimś czasie nagle kończy się asfalt, a droga zaczyna piąć się w górę leśnym duktem. Zawracam – pytam napotkanych ludzi czy dojadę do Batumi – wszyscy mówią „da da Batumi” – ok! Jadę, ta drogą jest chyba jeszcze lepsza niż do Ushguli – totalny las, droga to pobojowisko kamieni i szutru, gdzieniegdzie widać, że był tu chyba kiedyś asfalt.
Ciągle jadę pod górę. Ścieżkę przecinają strumienie wody, ale z reguły droga jest kamienista, więc raczej się nie poślizgnę. Mijam wreszcie samochód, później popa na traktorku. Pytam: „Batumi?” – on tylko kiwa głową, robi znak krzyża i jedzie dalej. Droga znowu dłuży się bardzo – jadę i jadę, a kilometrów nie ubywa. Mam za to rekompensatę w postaci pięknych widoków i totalnej głuszy.
Nareszcie pojawiają się jakieś zabudowania – okazuje się, że zupełnym przypadkiem zdobywam przełęcz Goderdzi 2025 m. n.p.m. Stąd już z górki, do Batumi – w większości droga gruntowa, ale z kilometra na kilometr coraz lepsza. Ludzie po drodze bardzo przyjaźni, zatrzymują mnie, machają, chcą rozmawiać. Oczywiście jak to Gruzji wszyscy ciągle trąbią. Mijam po drodze jeszcze most Tamary i znajduję nocleg przed granicą z Turcją – dokładnie w tym samym miejscu, gdzie spędziłem pierwszą noc w Gruzji. Ostatnie 150 km jechałem ponad 5 godzin w tym leśnego duktu było około 50 km. Przy moim moteliku spotykam jeszcze rowerzystę z Polski – jedzie sam gdzie go oczy poniosą.
Czas wracać, Garmin znowu łapie zasięg i pokazuje, że do domu 3000 km. Chcę to zrobić jak najszybciej i tak jest. Droga od Hopa wzdłuż wybrzeża jest znakomita, ruch samochodowy jest duży, ale szosa szeroka, asfalt boski, są motocykliści, miasta. Po drodze dopuszczam powietrze w opony. Nocleg gdzieś za Ilgaz, kurcze jestem zdesperowany, bo znowu jakieś kamienno-pustynne klimaty, ściemnia się, a hoteli nie widać. Ląduję w jakimś tutejszym Ciechocinku z termami. Facet rzuca cenę za nocleg z sufitu i przekonuje mnie ze to i tak tanio, ja ideę na twardego negocjatora, ale ostatecznie kładę uszy po sobie i biorę co dają za tyle ile chcą. Dzisiaj jakieś 880 km.
Droga bardzo dobra. Wreszcie wjeżdżam na autostradę do Istambułu, ale jakieś 50 km przed miastem zaczynają się potężne korki. Ulica miejscami ma chyba z pięć pasów i oczywiście wszyscy urządzają slalom gigant. Upał jak w terrarium, spaliny, wszyscy się pchają jakby nie widzieli mojego neonowego kasku. Trochę się stresuję, bo głupio by było w drodze powrotnej rozbić motocykl. Stambuł to ogromne miasto. Właściwie widzę tylko przedmieścia, całe wzgórza pokryte domami, miasto, mimo że nad Morzem Czarnym, to jest w totalnym smogu. Zamieszanie trwa do momentu dojazdu do bramek przed mostem nad Cieśniną Bosfor – tu są 2 albo 3 firmy kasujące za przejazd, każda bramka na autostradzie wychwytuje tylko jeden czujnik i ci wszyscy magicy próbują w tym korku wcelować w swoja bramkę. A między nimi ja.
Przejeżdżam, bramka tradycyjnie włącza alarm, ale ja powoli odjeżdżam w kierunku zachodzącego słońca. Za mostem wszystko się luzuje i znowu można jechać normalnie. Jestem w Bułgarii – jadę cudowną górską drogą w kierunku Wielkie Tyrnowo. Miejscowość wybrałem przypadkiem – dobrze mi wychodziła w kilometrach. Więc na tej górskiej drodze późnym wieczorem znowu zaliczam jakieś 24 stopnie Celsjusza i znowu po kilkunastu dniach słyszę miłe mruczenie mojego silnika.
W tej ciszy i na tym lekkim asfalcie, słyszę i czuję jakieś stukanie na kierownicy (po powrocie okaże się, że przez gleby podniosły mi się gmole i traweler w nie postukiwał). Koniec – rekord wyprawy 950 km. Miejscowość w której jestem to jakiś tutejszy górski kurort szybkie samochody, piękne dziewczyny – a może na odwrót?? Generalnie Europa!!!
Fajna wyprawa,ciekawie napisana.
Dobrze napisana relacja super lektura przed sezonem,
Lewa I do przodu;)
Super – 3mam kciuki za następne wyprawy :-)
no to zdrowia i szczęścia na Trakcie Magadańskim i „autostradzie” kołymskiej.To również mój target do którego powoli się przygotowuję.Chętnie przeczytam relacje.
Wow przystojniaku;) Jestem pod wrazeniem!!!!
Super relacja, dzięki. Właśnie myślę o Gruzji i Armenii.
A na Magadan jedziesz też sam? oze kompletu jesz ekipę? Pisał bym się. 😎
SZACUN! Planujemy cos takiego w sierpniu przez Ukraine