Pomysł rodzi się dość nagle, głównie za sprawą relacji innych motocyklistów. W sierpniu 2012 roku ruszamy we czterech na zdobywanie Alp. Każdy z nas dosiada takiego samego modelu motocykla – Suzuki SV650.
Tekst: Marcin Durajczyk, Patryk Matejak; zdjęcia: Michał Ślęczek, Marcin Lipiński
Wstajemy wcześnie, aby w miarę szybko wyjechać z Polski. O piątej rano, gdy na zewnątrz jest jeszcze ciemno, spotykamy się w trójkę na stacji benzynowej w podwarszawskiej Zielonce. Tam po zatankowaniu do pełna i sprawdzeniu ciśnienia w oponach ruszamy do pierwszego celu. To miejscowość Bolków pod Wrocławiem.
Pogoda tego dnia nie dopisuje, nie zachęcają też prognozy. Jest pochmurno, koszmarnie zimno i mokro. Cześć drogi pokonujemy nową autostradą. Przed Łodzią zjeżdżamy na ciekawsze drogi lokalne kierując się na Wrocław. Po kolejnych bezproblemowych kilometrach mijamy Wrocław i parkujemy pod Zamkiem w Bolkowie. Cały czas pada lekka mżawka. Chwile czekamy na Michała,, czwartego uczestnika wyprawy, który mieszka w Bydgoszczy.
Zwiedzamy zamek. Samo miejsce jako punkt przelotowy jest z pewnością warte odwiedzenia: na szczycie wieży można zobaczyć ładną panoramę starego miasteczka z czerwonymi dachami. Przejeżdżamy ostatni kawałek Polski i docieramy do granicy z Czechami w Lubawce. Do Pragi docieramy dość szybko, choć to aż 650 kilometrów. Nocleg na kempingu Sokół (naprawdę polecam!), choć po obejrzeniu domków decydujemy się rozbić namioty. Jesteśmy zmęczeni: lokalny specjał na kolację, czeskie piwko i idziemy spać.
Kręte góry zmienią twoje plany
Następnego dnia odpuszczamy motocykle – pociągiem jedziemy do centrum Pragi, na zwiedzanie. Pogoda idealna – jest słonecznie, ale i nie za gorąco. Praga robi ogromne wrażenie, ma naprawdę wielką starówkę, a nigdy nie została zniszczona przez wojnę. Klimat fantastyczny. Po prawie 13 godzinach niespiesznego zwiedzania wracamy do namiotów.
Pobudka o siódmej, pakujemy graty i wyjeżdżamy z pięknej stolicy Czech. 400 kilometrów niemiecką autostradą to zabójcza nuda i częste postoje. Za Monachium zaczynają się ładne krajobrazy i bardziej kręte drogi. Robimy parę zdjęć na tle wystających z horyzontu Alp i jedziemy na zwiedzanie kolejnego zamku –w Hohenschwangau. Naszym zdaniem nie wart uwagi: w internecie wygląda bardzo ładnie, a w rzeczywistości jest dość mały. My trafiamy dodatkowo na remont.
Docieramy do Fussen – po ciężkim dniu postanawiamy tu poszukać noclegu. To jednak nie jest takie łatwe. Fussen to miejscowość dla bogatszych niemieckich turystów, mało tu kempingów i sklepów. Powoli zaczyna się ściemniać, a my głodni krążymy po okolicy szukając noclegu czy choćby miejsca do rozbicia namiotu . W końcu się nam udaje, jest jednak bardzo późno. Szybkie rozłożenie namiotów i w dwie minuty zapadamy w zasłużony sen.
Następnego dnia postanawiamy przejechać mniejszy dystans. Po pierwsze – jesteśmy zmęczeni poprzednim dniem, po drugie – przed nami bardzo kręte drogi. Początkowo planujemy dojechać do Jeziora Garda we Włoszech, przez przełęcz Stelvio. To jednak plan zbyt optymistyczny – modyfikujemy go, wyznaczając na cel Glorenzę. I tu wychodzi nasze dość marne pojęcie o jeździe motocyklem w górach. Okazuje się, że 400 kilometrów dziennie w górach to całkiem co innego, niż na nizinach. Gdy więcej jedzie się w złożeniu niż na wprost, zmęczenie odczuwalne jest bardzo szybko. To dla nas kolejna ważna nauka. Nie zamierzamy też pędzić na złamanie karku – chcemy czerpać z jazdy przyjemność i zrobić w trasie więcej zdjęć.
Pomimo zmiany planów jest nam naprawdę dobrze: drogi, drogi i niesamowite krajobrazy. Już przejazd przez Austrię jest bardzo kręty, co daje nam niesamowitą frajdę z jazdy. Jakość dróg i przede wszystkim ich czystość jest w Polsce niespotykana. Drogowe służby wiedzą co to jest motocykl i zdają sobie sprawę ,że jakikolwiek piach na drodze to dla kierowców jednośladów zabójstwo. Pogoda tego dnia znowu dopisuje, a Włochy witają nas nawet sporym upałem i drogą benzyną. Po drodze do Glorenzy mamy okazję obejrzeć wystającą z Jeziora Resia kościelną wieżę. Ciekawe.
Jako że nasz nocleg wypada w miejscowości Glorenza, postanawiamy po 170 kilometrach przebytych tego dnia szukać noclegu. I tu znów małe schody. Pierwszy kemping jest wypchany po brzegi, a Włoch w recepcji straszy nas, że z noclegiem będzie bardzo trudno. . Trafiliśmy na święto kościelne Ferragosto. Cóż, trzeba jechać dalej i szukać kempingu gdzie indziej. Dość szybko udaje się znaleźć nocleg przy samych murach Glorenzy. Właściciel działki, który nie mówi po angielsku zgarnia od nas po 9 euro i pozwala się rozbić. Idziemy na zwiedzanie do centrum miasteczka.
To dobry pomysł: Glorenza okazuje się najładniejszym miejscem całej wycieczki. Całe miasteczko otoczone jest murem, który chyba pamięta jeszcze średniowiecze. Drogi są z kamienia, a domy – pięknie utrzymane mimo wiekowej przeszłości. My wędrujemy do pobliskiego pubu, siedzimy później dłuższą chwilę na placu głównym. Poznajemy sympatycznych Tyrolczyków, którzy tłumacza nam zawiłości narodowościowe tego regionu. Ponad 95% mieszkańców włoskiego Tyrolu mówi po niemiecku – jak tłumaczą, po wojnie zostali przymusowo przydzieleni do Włoch, choć sami czują w sobie nadal niemiecką krew.
Stelvio, czyli witaj w raju
Pobudka o piątej rano. Mimo tak wczesnej pory upał potworny, ledwie można wytrzymać w namiocie. Pakujemy się prędko, by przejechać przełęcz Stelvio. W okolicy jest już sporo rowerzystów i motocyklistów. Zajeżdżamy jeszcze do sklepu na śniadanie i tu ciekawostka. We Włoszech bułki są sprzedawane na wagę. W każdym sklepie jest oddzielna lada z wagą i osobą do obsługi.
Na drogach jest pusto, 15 sierpnia to we Włoszech dzień wolny. Sam podjazd pod Stelvio to żadna rewelacja, choć trzeba bardzo uważać. Przy wjeździe używamy tylko dwóch biegów: jedynki – żeby pokonać agrafkę oraz dwójki – żeby rozpędzić się przed kolejną. Trójka jest używana naprawdę rzadko. Droga wspina się stromo pod górę, a każdy zakręt dodaje parę metrów wysokości nad poziom morza. Widoki po prostu nie do opisania – z jednej strony widać wijące się w górę agrafki, a z drugiej przepaść w dół, i to nie zawsze za barierką.
Podoba mi się tamtejsza kultura jazdy. Jeśli ktoś widzi ,że się nie zmieści, to zawsze szuka miejsca by się schować i przepuścić drugi pojazd. Po 48 ostrych agrafkach docieramy na górę. Jesteśmy na wysokości 2700 metrów! Na górze tłumy ludzi, głównie motocykliści i cykliści. Widok niesamowity, tego dnia trafiamy na przejrzyste niebo i chmury na poziomie oczu. Wokół widać parę górskich grzbietów, a w oddali słychać dźwięki upalanych motocyklowych silników. Zatrzymujemy się na parkingu , chcemy spokojnie się wszystkiemu przyjrzeć, napajać chwilami prawdziwego motocyklowego szczęścia.
Trzeba ruszać. Czeka nas najlepsze – zjazd. Droga w dół jest po prostu niesamowita. Bardzo kręta, ale dobrej jakości asfalt aż nakręca do szybszej jazdy. Trzeba bardzo uważać – zjazd ma duże nachylenia i motocykl momentalnie nabiera dużych prędkości. Po wciśnięciu sprzęgła i odpuszczeniu hamulca po chwili gnasz jak opętany. Uważać też trzeba na ślepe zakręty, nie raz muszę hamować w takich, które okazują się za ciasne, szczególnie w niektórych tunelach.
Po zjeździe ze Stelvio GPS nieudolnie wyznacza nam drogę przez kolejną przełęcz – Aprica. Jest to raczej mniej znana droga wśród motocyklistów. Zachwyca zakrętami jak na torze. Motocykl co chwilę trzeba przerzucać z lewej na prawą. Gdy już zjeżdeżamy z wysokich gór, zaczyna się koszmarny upał, a nasze nawigacje głupieją. Ciągle gubią drogę i prowadzą w ślepe uliczki. Mamy obawy, że świętujący Włosi nie znajdą dla nas miejsca nad Gardą – boimy się szukać noclegu w prawie 40-stopniowym upale. Na noc postanawiamy więc zostać w miejscowości Iseo. Nocleg drogi, bo aż 16 euro od osoby, ale za to o wysokim standardzie. Rozbijamy namioty i idziemy na basen, a później – nad jezioro z niesamowicie czysta wodą. Spędzamy tam resztę dnia popijając piwo i obserwując zachodzące słońce. Chyba nie ma nic przyjemniejszego niż kąpiel w krystalicznie czystej wodzie po całym dniu w siodle.
Jak przemarznąć w środku lata
Następnego dnia trzeba powoli kierować się w stronę domu. Zwijamy namioty i opuszczamy kemping. Kierujemy się w stronę Bolzano. Włochy znów raczą nas pięknymi drogami i niesamowitymi widokami. Jazda przebiega sprawnie i wyjątkowo szybko. Szybki postój by w małym miasteczku zobaczyć regionalny targ i ze smutkiem żegnamy wspaniałą upalną Italię. Zakupy w austriackim supermarkecie skutkują odkryciem, że w porównaniu do Włoch jest tu bardzo tanio. Ogólnie Austria wydaje się jednym z najtańszych odwiedzonych krajów. Po pokonanych 400 kilometrów dojeżdżamy do miejscowości Heiligenblut pod samym szczytem Glossglockner.
Tego dnia znajdujemy nocleg na pierwszym kempingu. Po chwili już wiemy dlaczego – jest tu niesamowicie zimno. Wieczorem ogrzewamy się zupką chińską i piwkiem, kupionym u pani o typowo bawarskiej urodzie. Do namiotu kładę się otulony we wszystko co może podnieść temperaturę, a i tak trzęsę się z zimna podczas najchłodniejszej nocy naszego wyjazdu. Wstaję o szóstej rano, z zimna nie mogę wręcz wytrzymać . Gorący prysznic stanowi dla zziębniętego ciała niesamowite ukojenie. Jest grubo poniżej 10 stopni. Stanowi to dla nas szok tym bardziej, że jeszcze wczoraj gotowaliśmy się w 40-stopniowym upale.
Droga na Grossglockner ciągnie się super zakrętami z ładnym asfaltem. Na szczęście po południu wychodzi słońce i robi się cieplej. Przed bramkami obowiązkowe tankowanie, bo wyżej nie spotkamy już żadnej stacji. Wjazd na przełęcz kosztuje 22 euro, płaci się jak za przejazd autostradą. W gratisie dostajemy ulotkę (jest nawet po polsku!) i naklejkę na motocykl z logo Grossglockner. Wjazd podoba mi się nawet bardziej niż Stelvio – łagodniejsze zakręty pozwalają bowiem na szybkie winklowanie. Oczywiście parę razy zatrzymujemy się na zdjęcia. Na szczycie parkujemy motocykle w miejscu tylko dla jednośladów i idziemy zwiedzać. Przejrzyste niebo pozwala nam obejrzeć szczyt Glossglocknera i jęzor lodowca. Warto było tu wjechać, widoczki godne polecenia.
Windą wjeżdżamy na górę parkingu i wspinamy się jeszcze wyżej, do obserwatorium. Tam przez lunety oglądamy szczyt raz jeszcze i wygrzewamy się chwilę na alpejskim słońcu. Rzuca się nam w oczy bardzo kolorowa flora na zboczu gór i dużo tabliczek z zakazem zrywania roślin. Jeszcze parę fotek i ruszamy dalej, tym razem w dół. Bardzo szybkie i ostre zakręty – tych boję się najbardziej. Znów muszę parę razy hamować w zakręcie, bo za szybko w niego wpadam.
Tego dnia chcemy nocować już w Czechach. Po zjeździe z gór nadajemy tempo i dość szybko w miejscowości Vyssi Brod zatrzymujemy się na całkiem dużym kempingu. Nie jest już tak ładnie i miło jak w Austrii. Nieciekawe prysznice, płatna ciepła woda i sporo podejrzanych typków. Dzień pełen wrażeń kończymy czeskim piwem.
Następnego dnia w planach mamy już nocleg w Polsce. Pakujemy motocykle i ruszamy w drogę, bo przejechania są całe Czechy. Droga jest już praktycznie płaska i prosta, czyli nudna. Każdemu daje się we znaki zmęczenie, robimy coraz częste postoje na kawę. Jakieś 50 kilometrów przed granicą spotyka nas miła niespodzianka: przejazd przez jeszcze jedną przełęcz. W górę droga bardzo kiepska, kiepski asfalt, dziury i piach. Ale za to w dół – genialnie. Można dać po garach. Asfalt prawie jak u Niemców, szybkie łuki i duże pochylenia. To droga za miejscowością Jesenik.
Na granicy rozstajemy się z Michałem, który jedzie do Wrocławia. Po polskiej stronie – standardowy szok cywilizacyjny. Najbardziej rzuca się w oczy duża ilość fotoradarów, podczas gdy za granicą nie spotkaliśmy ani jednego! Po jeszcze jednym noclegu rozstajemy się gdzieś za Warszawą. Licznik pokazuje powyżej 3 tysięcy kilometrów.
Uczestnicy wycieczki
- Marcin Lipiński – niebieska Suzuki SV650N
- Michał „Gzub” Ślęczek – grafitowa Suzuki SV650N
- Marcin „Duraj” Durajczyk – srebrna Suzuki SV650S,
- Patryk „Rudzio” Matejak – czerwona Suzuki SV650S
Super relacja, dzieki.
świetny wyjazd, fajny post i zdjęcia, zazdroszczę wam chłopaki :)
pamiętacie może jak wyglądało srednie spalanie na tych malowniczych odcinkach? ile wyszlo po podsumowaniu?
pozdrawiam
O ile dobrze pamiętam od 5 do maksymalnie 5,5 litra na 100 km.