Pierwsze wrażenie to bałagan – wszyscy pędzą w różnych kierunkach w niezrozumiałej plątaninie wąskich uliczek wśród wszechobecnych gór śmieci. Jednak przepiękne widoki, świetna kuchnia i kręte górskie drogi sprawią, że Sycylię pokochasz.
Tekst i zdjęcia: Jagoda Kuzior i Paweł Konieczny
Objechać Sycylię dookoła! Zamiast rezerwacji w hotelu z basenem – namiot. Choć wiele przemyśleliśmy i przygotowaliśmy, tak naprawdę możemy zrobić wszystko. Ogranicza nas jedynie czas.
W strugach deszczu
Wiemy, że droga dojazdowa do granicy ze Słowacją w Korbielowie nie dostarczy nam pozytywnych wrażeń. Korki, setki świateł, tłok. Mimo to każdy kilometr przebywamy z uśmiechem, bo wyruszamy: udało się domknąć kufry i na całe trzy tygodnie zostawić codzienność za plecami.
Mijamy zatłoczone Bielsko i Żywiec i docieramy do pustych, przyjemnych słowackich dróg. Zielone wzgórza, piękne kolorowe łąki. Tylko słońce znika coraz częściej w stalowych chmurach. Przed Budapesztem dopada nas policja, a w samym Budapeszcie – deszcz. Jak to? Wakacje to przecież słońce, upał, błękitne niebo! A tu – ściana ulewnego deszczu.
Nad Balatonem nocleg znajduje nas sam – rezygnujemy z namiotu i ruszamy za sympatyczną Węgierką. Pokój wypełnia słodki, lecz trudny do zniesienia zapach starego, drewnianego kościoła.
Nazajutrz kierujemy się w stronę granicy z Chorwacją. Znowu pada, a miejscami wręcz leje. Postanawiamy zjeść drugie śniadanie w przygranicznej knajpie przypominającej PRL-owski bar w najgorszym wydaniu. Nie mają czarnej herbaty, pijemy więc rumianek. Klienci i obsługa ze współczuciem patrzą na nasz tonący w strugach deszczu motocykl.
Nadciąga burza. Po dwóch godzinach deszcz ustaje na tyle, że coś widać. Trzeba jechać dalej.
Na granicy z Bośnią i Hercegowiną wokół nas kręcą się jakieś podejrzane typki. A może to tylko złudzenie? Skutek pytań nie boicie się jechać przez Bośnię?
Robi się sucho. Wraz ze sznurem samochodów jedziemy do Banja Luki. Już wiemy, że do Dubrownika dziś nie dotrzemy. W butach chlupie woda, zbliża się wieczór. Nie chcemy tracić pięknych widoków, których spodziewamy się w Dolinie Neretwy. Zatrzymujemy się w przydrożnym motelu.
Spotykamy się z wyjątkową gościnnością. Nawet motocykl znajduje suchy i bezpieczny kąt w zamykanym na noc magazynku. Pokój z widokiem na wijącą się wśród wysokich wzgórz Neretwę. To zapowiedź jutrzejszych przyjemności.
Wstęga turkusowo-zielonej wody towarzyszy nam przez całą drogę przez Bośnię. Czasem wpadają do niej wysokie pionowe skały, czasem – zielone wzgórza. Warto zamienić austriacką autostradę na te kręte, leśne drogi, gdzie rzadko kogoś się mija. Turystów spotykamy dopiero na zatłoczonych kamiennych uliczkach Mostaru. Przyjemny przystanek na trasie.
Dobroduszne babunie
Czas nas goni. Dziś jeszcze Dubrownik. Przedzieramy się wąskimi, górskimi serpentynami wśród wielu podróżnych upchanych w samochodach i autokarach. Jak dobrze czuć wiatr we włosach, choćby nawet były one mokre.
Docierając do wybrzeża, a później do Dubrownika łatwo zrozumieć, dlaczego Chorwacja przyciąga tylu turystów. Niezapomniany widok niezliczonych wysp i wysepek rozsianych na morzu, setki czerwonych dachów starego miasta oglądanych z otaczających go murów. Trudno sobie wyobrazić, że pod tymi dachami toczy się normalne życie. Jak to możliwe w takiej bajkowej scenerii?
W porcie, skąd mamy odpłynąć o północy do Bari, starsza kobieta oferuje nam nocleg. Żarliwie zapewnia, że dziś żadnego promu nie ma, dopiero jutro w południe. Spoglądamy niepewnie na siebie. W necie często zdarzają się pomyłki, dane nie są aktualizowane. Biegnę do kasy biletowej będącej jednocześnie informacją. Oddycham z ulgą. To tylko naciągaczka. – Ach tak – babcia udaje zmieszanie. – Rzeczywiście, pomyliłam się.
Za chwilę już jej nie ma.
Cappuccino u Bony
Na prom czekamy w międzynarodowym towarzystwie motocyklistów. Szczególnie sympatyczni okazują się Słowacy, którzy swoje motocyklowe wojaże zaczęli ładnych parę lat temu jadąc na ETZ-ce do Chorwacji. Śmiejemy się z nimi do późnej nocy.
W Bari, mieście Królowej Bony i Świętego Mikołaja, po zejściu z promu gorąco bucha w twarz, jak z wielkiego pieca. Czasu starcza na odwiedzenie grobowca Królowej Bony i wypicie pierwszego cappuccino.
Wypatrujemy drogowskazu Matera. Miasto wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego Unesco robi niesamowite wrażenie. To miasto-widmo, jakby opustoszałe i wymarłe. Jasne zabudowania straszą ciemnymi, pustymi oknami.
Pierwszą noc w namiocie spędzamy na podeszwie włoskiego buta. Po trudach podróży i nieprzespanej nocy na promie zapadamy w kamienny sen.
Z Kalabrii na Sycylię
Kolejny poranek spędzamy na autostradzie ciesząc się chłodem panującym w licznych tunelach, przeciągami na wysokich mostach i pięknymi widokami, które oferuje Kalabria. Z Villa san Giovanni regularnie kursują promy na Sycylię. Kupujemy bilety. Płyniemy kilkanaście minut. Spotykamy angielskiego motocyklistę, który podróżuje samotnie po Europie już od trzech miesięcy. Zapraszamy do Polski. Nasz kraj chyba trochę go przeraża.
Przypływamy do Messyny. Tu zaczyna się główna część wyprawy i prawdziwa przygoda. Miasto przypomina ul. Wszyscy gdzieś pędzą w różnych kierunkach. Pierwsze starcie z totalnym chaosem. Do tego niezrozumiała plątanina uliczek i wszechobecne śmieci. Śmieci, obok Syrakuz, Etny czy Neapolu, mogą być bezsprzecznie wizytówką Sycylii i Południowych Włoch. Kosz to tutaj ewenement.
W drodze do Palermo wstępujemy do malowniczego miasteczka Cefalu. Panorama budynków w kolorze piasku z królującą nad nimi katedrą niesamowicie prezentuje się na tle turkusowego morza i ogromnej skały La Rocca.
Oblany egzamin
Palermo wita nas gwałtowną burzą. Kemping znajdujemy ok. 20 kilometrów za miastem. Tu przekonujemy się, że w naszym sposobie podróżowania nie ma nic niezwykłego. Spotykamy bowiem wielu piechurów z ogromnymi plecakami, niemieckie starsze małżeństwo na obładowanych bagażem rowerach i krzepkiego staruszka na jednokołowym, cyrkowym rowerze.
Po całym męczącym dniu poświęconym na zwiedzanie Palermo nieświadomie poddajemy próbie nasze zabezpieczenie motocykla. Gruby, na pozór solidny stalowy wąż w plastikowej osłonie. Ruszamy – chrzęst – jakby plastikowa butelka pod kołem. Ojej! Przecież blokada! Bojąc się skutków, niespiesznie schodzimy z motocykla.
Wynik: 1:0 dla koła. Blokada przegrała. W tej sytuacji na szczęście rozleciała się. Motocykl jest bez uszczerbku. W kolejnych dniach w podejrzanych miejscach zakładamy na tarczę kupioną w kiosku zwykłą małą stalową kłódkę – o niej już musimy pamiętać.
Sycylia w pigułce
Wnętrze Katedry w Monreale zdobią złote mozaiki o powierzchni prawie 6,5 tys m². W Segeście zwiedzamy wspaniale zachowaną dorycką świątynię i amfiteatr. Na scenie nie ma aktorów, ale bez trudu można zadowolić się scenografią, którą tworzą spalone słońcem góry i morze.
Do Erice prowadzi stroma kręta droga. Powietrze robi się coraz bardziej przejrzyste, a niebo – coraz bardziej granatowe. Z drogi zamkowej rozciąga się niezapomniany widok na Trapani i saliny. Usytuowane na wysokim wzgórzu Erice jest celem wycieczek wielu motocyklistów popisujących się sprawnym pokonywaniem kolejnych winkli.
Przytłaczające rozmiary wznoszących się w niebo kolumn greckich świątyń Selinunte świadczą o dawnej randze i powadze tego miejsca. Marsala to największy ośrodek produkcji wina na Sycylii. Nietrudno tu zakosztować wyśmienitych trunków.
Saliny
Saliny – czyli kopalnie soli – Stagnone i Trapani były eksploatowane już w starożytności. Największe znaczenie gospodarcze zyskały w XIX w., gdy pozyskaną sól eksportowano nawet do Norwegii. Duża wydajność salin spowodowana jest długim okresem nasłonecznienia i gruntami nieprzepuszczającymi wody. Charakterystyczne dla tego miejsca są wiatraki służące do przepompowywania wody między basenami.
Piski w kole
Zmierzając do Agrigento i położonej u stóp miasta Valle dei Templi (Doliny Świątyń) fundujemy sobie przejażdżkę najeżoną zakrętami, prawie nie uczęszczaną drogą w głębi wyspy. Wśród oliwnych gajów i pól winorośli prócz świstu wiatru i warkotu silnika (którego po tylu przebytych kilometrach właściwie już się nie słyszy), pojawia się lekki pisk w tylnym kole. Podejrzenie pada na hamulce. Choć pozornie nic nie wskazuje na awarię, zwiedzanie nie dostarcza już tyle radości.
Rozmyślanie o budowlach z V w.p.n.e. przeplata się z nerwowymi myślami co tak naprawdę piszczy w kole. Wspaniale zachowana świątynia Konkordii od dawna kusiła nas z kolorowego zdjęcia w przewodniku. Może to łożysko?
W dali, na wzgórzu rozciąga się Agrigento. Tak, trzeba sprawdzić na podnośniku, znaleźć warsztat. Z dwóch stron do miasta prowadzi droga zawieszona na dziesiątkach ogromnych betonowych podpór. Pospiesznie idziemy na parking. W drodze do miasta słychać metaliczny chrzęst. Nożny hamulec lekko pulsuje. Motocykl zaczyna pływać – a więc łożysko.
Zatrzymujemy się przed barem. Oglądamy. Widać opiłki metalu. Zaczepiamy Włocha na motocyklu tej samej marki. Sięga po telefon i dzwoni do swojego mechanika. Zaprasza nas na szybkie espresso i prowadzi do serwisu.
Jest pora siesty. Musimy czekać do 15.30, mechanik już wszystko wie.
Sjesta
Sjesta to czas, kiedy Włosi odpoczywają od pracy i upału. Z reguły obejmuje godziny od 13 do 16.30. Wtedy lepiej nie planować zakupów, posiłków i załatwiania ważnych spraw, ponieważ najczęściej trafimy na zamknięte drzwi. Tubylcy bowiem wylegują się na plaży lub opuszczają rolety i śpią w swoich mieszkaniach.
Cuscinetto znaczy łożysko
Alessandro zjawia się punktualnie. Po demontażu koła potwierdza wstępną diagnozę. Nie mówi po angielsku ani niemiecku. Wykorzystuję swoją kulawą znajomość włoskiego, aby porozumieć się w najważniejszych kwestiach: kiedy i ile. Może dziś, jeśli będzie w magazynie. To się okaże o 18.
Ani oni, ani okoliczni dealerzy nie mają na stanie części. A do naszego TDM-a zamienników nie ma. Trzeba zamawiać i czekać trzy-cztery dni. Jak to możliwe w kraju, gdzie sprzedaje się najwięcej motocykli? Uśmiech znika z naszych twarzy.
– Czas! Nam się kurczy czas! – tłumaczymy na migi.
Grupka mężczyzn, od właściciela salonu począwszy a na mechanikach skończywszy, rozkłada ręce. Korzystamy z polisy assistance. Ubezpieczyciel opłaca trzy noce w hotelu. Namiot odpoczywa w torbie, a my pławimy się w luksusie z kwaśnymi uśmiechami.
Dzień pierwszy – plaża.
Dzień drugi – autobusowa wycieczka do Syrakuz i Noto. Syrakuzy to grecki teatr, ucho Dionizosa (grota o niebywałej akustyce), grób Archimedesa i należąca do miasta Ortigia (wyspa o wyjątkowej atmosferze). Noto to miasteczko, gdzie fasady kościołów i budowli kipią barokowymi ozdobami. Pstrykamy mnóstwo zdjęć, by zabrać choć trochę tego przepychu do domu.
Dzień trzeci – koczowanie przed salonem Yamahy w oczekiwaniu na cuscinetto czyli łożysko.
Pierwsze podejście nieudane. Drugie to sukces. Przyszło, przyleciało, przyjechało, przypłynęło. Wszystko jedno. Błyskawiczny montaż – hotel – bagaże – gaz – ruszamy. Dziś musimy dotrzeć na zbocze Etny i zwiedzić po drodze rzymską willę (III-IV w. p.n.e), gdzie wyjątkowo piękne mozaiki zachowały się przez stulecia dzięki powodzi, która w XII w. pokryła je mułem.
Kawałek Etny w uchu
Wspinając się krętą stromą drogą tak naprawdę nie wiemy co może nas czekać za zakrętem. Trzymający na dystans wulkan chowa swój główny krater w chmurach. Rozbijamy się w Milo. Stąd jutro blisko będzie do bazy wypadowej na Etnę. Próbując zasnąć, słyszymy nadciągającą burzę. Później domyślamy się, że to dźwięki dochodzące z wnętrza wulkanu.
Rano wyruszamy. Sceneria staje się niecodzienna. Docieramy do Rifugio Sapienza . Stąd startują wycieczki na Etnę. Wybieramy pięciogodzinną wyprawę w małej grupie z anglojęzycznym przewodnikiem. Pierwszy etap przebywamy kolejką linową, drugi „autobusami terenowymi”, trzeci – pieszo. Czujemy się jak na Księżycu. W powietrzu wyczuwamy zapach siarki. Stajemy na szczytach wygasłych bocznych kraterów, widzimy zastygłe strumienie lawy, mijamy lapille. W końcu docieramy do punktu najciekawszego. Z tego miejsca dochodziły nas wczoraj złowieszcze pomruki.
Lapille
Typ materiału piroklastycznego wyrzucanego podczas erupcji wulkanu. Są to cząstki i okruchy skalne – pokruszona, pochodząca z poprzednich wybuchów lawa oraz ta świeża, krzepnąca w czasie lotu. Wielkość lapilli wynosi od 2 mm do 6-7 cm. Zazwyczaj są kuliste, wrzecionowate i lekko skręcone przez ruch obrotowy w czasie spadania.
Mały boczny krater eksploduje rytmicznie z niebywałą siłą. Czarny dym, biała para i bryłki pomarańczowoczerwonej lawy staczające się po krawędzi stożka. Obsypuje nas popiół. Malutkie, ostre, czarne granulki gromadzą się we włosach, uszach, a co gorsze wpadają do oczu. Moglibyśmy tu tkwić godzinami.
Równie niesamowity jest widok na rozciągającą się w dole Valle del Bove, ogromną nieckę, w której zatrzymała się lawa z ostatnich erupcji. Dno wypełnia brunatno-czarny materiał wulkaniczny. Przewodnik zachęca, by biec w dół zboczem pokrytym popiołem. Biegniemy w obłokach kurzu. Można się domyśleć, jak później wyglądamy.
Koło się zamyka
Coraz mniej kilometrów do zrobienia na Sycylii. W drodze do Milazzo, skąd odpływają promy na Wyspy Liparyjskie, zahaczamy o Taorminę. Miasteczko uznawane za największy sycylijski kurort pęka w szwach. Taki stan rzeczy jest nam zgoła obcy, ponieważ Sycylia ma tą cudowną przewagę nad wieloma włoskimi miastami, że nie tonie w morzu turystów, nie czeka się w kolejkach, zawsze znajdzie się moment, gdy nie ma w kadrze słomkowych kapeluszy.
Mamy problem z zaparkowaniem. Na poboczach nie da się wcisnąć igły. W końcu znajdujemy miejsce przy kolejce linowej zwożącej chętnych na plażę. Po chwili na balkon pobliskiego domu wypada staruszek z obłędem w oczach. Krzyczy do nas i złowieszczo wymachuje rękami. Bierze nas za Niemców i zapowiada, że nas pokroi.
Zwiewamy.
Koło zamykamy w Messynie.
Jeszcze jeden wulkan
W kasie biletowej w Milazzo nie możemy wydębić żadnej informacji na temat możliwości przemieszczania się z motocyklem między wyspami i promu do Neapolu. – Tu jest tylko kasa, idźcie do informacji.
Informacja w porcie wygląda na zamkniętą od wielu miesięcy. Kupujemy w ciemno bilety na Lipari, bo tam na pewno jest pole namiotowe. Do brzegu dobijamy o pięknym zachodzie słońca.
Wyspy Liparyjskie (Eolskie) są pochodzenia wulkanicznego. Mimo wspólnego budulca, każda z nich jest inna.
Na największej – Lipari – przejeżdżamy wszystkie drogi oznaczone na mapie i robimy 35 km. Zewsząd roztacza się egzotyczny widok na zmieniające z granatowej na jaskrawoturkusową barwę morze i sąsiednie wyspy.
Vulcano to wulkan. Ścięty stożek przybierający na szczycie żółtawą barwę siarki. Kąpiele błotne to tutejsza atrakcja.
Salina ze swoimi trzema wioskami ma 7 km długości i 5 km szerokości.
Alicudi i Filicudi to dźwięczne nazwy dwóch kolejnych wysp. Najmniejsza jest Panarea otoczona samotnymi skałami. Spacer jej ulicami zajmuje nam jedynie 30 minut. Nie spotykamy Brada Pitta ani Georga Clooneya, ale podobno mają tutaj swoje posiadłości.
Stromboli to stale aktywny krater. Odpływając późnym wieczorem do Neapolu, widzimy w ciemnościach eksplozje przypominające pokaz czerwonych fajerwerków.
Na prom zabieramy maty i śpiwory. Wyśpimy się spokojnie na pokładzie. Ostatecznie lokujemy się w zupełnym osamotnieniu na ławkach najwyższego pokładu. Szkoda zasypiać, gdy nad głową ma się tysiące gwiazd i w dodatku niektóre z nich spadają.
Budzi nas wschód słońca. Śpiwory pokrywają duże krople rosy, a pokład jest zupełnie mokry. Gorące powietrze szybko likwiduje jednak wilgoć.
Neapol – aby do przodu
W Neapolu każdy kierowca ma swój świat. Nie zważając na nikogo uparcie podąża w obranym kierunku, zręcznie omijając wyrastające na drodze przeszkody (głównie innych kierowców).
Większość ulic pokrywają duże, śliskie jak lód kamienne płyty. Pobyt na Sycylii nauczył nas, że aby gdziekolwiek dotrzeć, należy przyjąć styl jazdy tubylców.
Przyjazd do Pompejów oznacza, że nasza wyprawa dobiega końca. O tym, że pora wracać przypomina też narastający z dnia na dzień upał. Namiot zamienia się w całodobową saunę. Wspinaczka na szczyt Wezuwiusza nie wchodzi w grę. Neapol i Pompeje otrzymują od nas po jednym dniu, aby dać się poznać. Upału nie studzi nawet lodowata granita. Pizza! Koniecznie pizza w Neapolu!
Spaghetti też sobie nie odmawiamy. Przecież niedługo skończy się ta kulinarna idylla,
Granita
Lodowy napój przypominający sorbet. Najczęściej występuje w trzech smakach: cytrynowym, truskawkowym i kawowym. Granitę wymyślili zamieszkujący Sycylię Arabowie. Podstawowy składnik napoju, jakim był śnieg, czerpali ze zboczy Etny. Wspaniale orzeźwia. Ponieważ pochodzi z Sycylii, tutaj jest najlepsza.
Wciąż zmieniające się krajobrazy i otoczenie, sprawiają, że czas płynie znacznie szybciej. Droga powrotna idzie nadzwyczaj szybko. Autostrada Słońca. Błyskawicznie mijamy Rzym i Florencję, a później kierujemy się w stronę Werony i Jeziora Garda. Właśnie nad Gardą spędzamy ostatnią noc we Włoszech. We Włoszech? A może to było w Niemczech? Bo to Niemcy wszędzie nas otaczają.
Połączenie kryształowej wody i skalistych gór powoduje, że wieczorna kąpiel w jeziorze staje się czymś wyjątkowym.
A od rana już tylko jedziemy, jedziemy i jedziemy. Otaczają nas piękne Alpy i znajome chmury. Wakacje przedłużamy nocując na Słowacji. Jutro czeka nas najbardziej męczący odcinek z prawie 6 000 km – 150 kilometrów na ojczystych drogach.
Pamiętacie jaki był koszt całkowity na waszą 2jkę i paliwo?
Gratulacje!! Wspaniała wyprawa, relacja też świetna.
Chyba oprócz łożysk wymienialiście tylna oponę,bo na zdjęciach są różne :) Pzdr