[sam id=”24″ codes=”true”]Moskwa nie jest popularnym celem motocyklowych wypraw. Postanowiliśmy zaryzykować i choć nie obyło się bez kilku mniej przyjemnych sytuacji, było warto, bo przeżyliśmy przygodę życia.
Tekst: Mateusz Weilandt, zdjęcia: uczestnicy wyprawy
Pierwszego dnia nasza trójka (ja, Błażej i Darek) wyjeżdża z miejscowości Redło (pow. Świdwin) i kieruje się na Terespol – docelowe miejsce pierwszego dnia i miejsce spotkania z pozostałą dwójką– Marcinem i Eweliną którzy wyruszają z Łodzi.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Kiedy wjeżdżamy do Warszawy okazuje się, że Darek ma problemy z Intruzem – padło ładowanie. Jest godzina 16, szukamy jakiegoś serwisu. Znajdujemy, szybka diagnoza – akumulator. Ale gdzie kupić akumulator o godzinie 18 w piątek przed długim weekendem? Marcin z Eweliną znajdują w końcu taki u Larssona. Szybki montaż, słońce już zachodzi, ale lecimy już razem w piątkę.
Kiedy dojeżdżamy do Terespola jest już ciemno, szukamy noclegu. Znajdujemy pokoje z garażem za 30zł – to najtańszy nocleg całego wyjazdu.
Wschodnie Schengen
Z samego rana drugiego dnia odwiedzamy kantor, gotówkę wymieniamy na dolary – dolar może wszystko. Granica z Białorusią, kolejka duża, ciepło, słońce – czekamy. Wypisywanie niepotrzebnych kwitów, dodatkowa opłata za wjazd. Średnio rozumiemy za co to, ale zapłacone pieczątki się zgadzają i jesteśmy już na Białorusi. Kierujemy się na trasę moskiewską.
W Brześciu kontrola na „suszarkę” – Błażej ma 85/50 – 10 dolarów mandatu. Szybka opłata i jedziemy dalej. W Mińsku spotykamy lokalnego motocyklistę, który oprowadza nas po mieście. Robi ono całkiem dobre wrażenie, mimo że w dużej części jest rozkopane i w jednym wielkim remoncie.
Ekipa
Ewelina, Yamaha Fazer600,
Darek, Suzuki VS800 Intruder,
Błażej, Suzuki GSF Bandit 1250s,
Marcin, Suzuki GSXF 1250,
Mateusz, Suzuki GSF Bandit 650s.
Granica białorusko-rosyjska jest praktycznie niezauważalna – takie trochę wschodnie Schengen. Mijamy drogowskaz na Smoleńsk – zjeżdżamy. Kiedy dojeżdżamy do Katynia, zaczyna padać, chwila zadumy, spacer po miejscu zbrodni i ruszamy w poszukiwaniu miejsca katastrofy w Smoleńsku.
W mieście lokalni mieszkańcy średnio potrafią wytłumaczyć gdzie dokładnie można je znaleźć. Zajeżdżamy na znane z telewizyjnej relacji garaże przy miejscu wypadku. Przerywamy mieszkańcom degustację trunku pytając o drogę. Jeden odpala swój skuter i prowadzi nas dokładnie na miejsce. Oczywiście mówi, że był świadkiem całego zdarzenia…
Miejsce katastrofy nie robi na nas żadnego wrażenia. Ot – zwykła podmiejska miejscówka. Jest kamień z tablicą pamiątkową, kilka wbitych polskich flag i tyle. Więcej bałaganu. Dodatkowo pada deszcz, więc atmosfera trochę przygnębiająca.
Z każdym kilometrem bliżej Moskwy w rowach i lasach leży coraz więcej śniegu. Jest jakieś 9 stopni, do tego pada deszcz. Rękawiczki mam przesiąknięte wodą, w ręce zimno jak cholera, czuję jakby były lekko odmrożone. Ale jedziemy non stop, średnia prędkość to 120 km/h, cały czas lewym pasem bo prawy praktycznie w całości zajęty jest przez tiry.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Swietna podroz.
Pozdrawiam.
hm. Mieli namioty ” ale pogoda nie pozwoliła na ich rozbicie”. Ciekawe. Pogoda pozwala na rozbicie namiotu w lutym na Elefantentreffen , ale im nie pozwoliła. Miejsce katastrofy smoleńskiej nie zrobiło na nich „żadnego wrażenia”. No cóż. Miejsca historyczne robią wrażenie na osobach które coś z tej historii kumają. Inaczej nawet Windsor będzie dla nich „podmiejską miejscówka. A co do „spaceru” po cmentarzu w Katyniu, to naprawdę wypadało by zdjąć kaski nawet jak pada.
A.F. rozchmurz sie troche. Nie wszyscy musza ubóstwiać Smolensk…..ludzie mieli swietna przygode. Pochwal ic za to. Moze kiedys ktos powie, ze ty zrobiles cos fajnego, zamiast cie skrytykowac….Gratuluje wam wyprawy. Widze, ze byliscie tam fajna paczka i jeszcze w „siodle” to jest to. Pozdrawiam