Moi drodzy, napisałem tę relację dla was, bo chcę się podzielić z wami moimi emocjami, wrażeniami i przemyśleniami, i może też zainspirować was do podobnego wyjazdu. Piszę też dla siebie, bo po doświadczeniach opisów tripów, które wcześniej przejechałem wiem, że dobrze jest przeczytać je po latach i kolejny raz poczuć te wyjątkowe emocje i ten wiatr w coraz mniej gęstych włosach…
autor: Tomasz Wanowicz – Wania
W poprzednim odcinku:
9. Dzień dziewiąty – środa
Wczorajszy dzień postanawiam zostawić za sobą. Dzisiaj jest nowy dzień i nowe rozdanie kart. Celem jest Droga Trolli, a później dojechać możliwie jak najbliżej Trondheim. Po śniadaniu z cudownym widokiem na Fiord Ovre Ardal ruszam w kierunku Lom. Wąska droga pnie się stromym zboczem nad kurortem, ale już czuje, że jest coś nie tak – bardzo mały ruch. Droga bardzo wąska i samochodów mało. Ale obie moje navi mówią, że to właściwa trasa. Jadę aż do wysokości około 1300 m n.p.m. blisko mnie są ośnieżone szczyty, przepiękna trasa. Jednak po jakiego czasie dojeżdżam do domku ze szlabanem. No pięknie, trasa zamknięta. Rzucam mięsem na lewo i prawo, zwracam motocykl i zastanawiając się kto rzucił na mnie zły urok? W tym momencie do szlabanu podjeżdża samochód, wysiada starszy Pan, wkłada kartę do automatycznej kasy, szlaban się otwiera, a Pan odjeżdża. Idę zobaczyć ten automat i rzeczywiste to pobór opłat. Uśmiechnięty wsiadam na motocykla i w tej samej chwili widzę owcze łajno na moim przemoczonym od trzech dni lewym bucie, myślę sobie – szczęście mnie nie opuszcza!!! To dobry znak…
Nie wiem jak opisać te drogę, to piękne krajobrazy, punkty widokowe, w zasadzie co zakręt można się zatrzymać i zrobić piękniejsze zdjęcie niż przed chwilą. To co mi najbardziej się spodobało to ogromny masyw lodowca, z popękaną skorupą w kolorze zielonoszarej zimnej stali. W najchłodniejszym miejscu temperatura 6 stopni Celsjusza. Jestem ubrany w kombinezon przeciwdeszczowy więc nie ma kłopotu. Wjeżdżam do Lom, robię małe zakupy w sklepie budowlanym (mam pomysł na zrobienie wieka od kufra) i lecę dalej na Geirangerfjord i Trollstigen.
Wjechałem na Drogę Trolli bez większego podniecenia, po tych rzeczach które już widziałem w Norwegii nie sądziłem że zrobi na mnie większe wrażenie – a jednak. Na parkingu przed dojazdem do Drogi Troll i spotykam „Czwórkę z Słupcy”, robimy kilka fotek i powoli ruszamy do stacji widokowej Trollstigen. Moi drodzy, musicie odwiedzić najdalszy, ostatni punkt widokowy, stamtąd jest najpiękniejszy widok na dolinę i przede wszystkim na drogę. Po bokach ogromne, zimne, czarne, prawie pionowe skały, Ściana Trolli, w oddali ciepła zielona Dolina, a dokładnie spod punktu widokowego spływa w dół ogromny wodospad, który dosłownie przecina serpentyny. Wszystko to razem sprawia, że nie chce się stąd odjeżdżać. Robimy jeszcze kilka wspólnych zdjęć (piękne zdjęcie można też zrobić zjeżdżając w dół na tle wodospadu). W dolinie kilkaset metrów niżej znajduje się zajazd, ze sławnymi posągami Trolli.
Jest 17.00. Pije kawę i zgodnie z planem ruszam w kierunku Trondheim. Dojeżdżam wreszcie do długo oczekiwanej szybszej drogi (przelotowa) w kierunku Dombas. Jest słonecznie i ciepło i szczęśliwe trafia mi się TIR, jego kierowca (maestro w swoim fachu) misternie tnąc lewe i prawe zakręty, ciągnie mnie za sobą z prędkością 90-100 km/h przez następne kilkadziesiąt kilometrów. Mimo że mam ochotę skorzystać z toalety, to żal mi zrezygnować z opcji na szybki i bezpieczny przejazd. W którymś momencie TIR zjeżdża na parking, kierowca macha do mnie i dalej jadę sam starając się utrzymać wcześniejsze tempo.
W drodze na Dombas krajobraz jest jeszcze inny. Droga prowadzi dolinami, z tym, że są one o wiele bardziej rozległe. Nie są to strome zbocza tylko góry trochę podobne do naszych Bieszczad, z tym że o wiele bardziej rozległe i wyższe. Są piękne rozświetlone promieniami ciepłego słońca. Mimo że jest po 20.00 wyraźnie widać warstwy roślinności które zmieniają się wraz z wysokością.
Dombas wygląda na kurort narciarski, więc zakładam, że znajdę w pobliżu przytulny parking z fajnym widokiem. Jest parking, może nie taki sexy jak ten w Ovre Ardal, ale widok całkiem całkiem. Dziś minął dziewiąty dzień wyjazdu i za mną jest 4680 km. A prawdziwa jazda zacznie się jutro.
10 i 11. Czwartek i piątek
Kolejne dwa dni to 890 kilometrów z Dombas do Bodo i dalej na Lofoty. O 9.00 już pomykam w kierunku wschodzącego słońca. Zastanawiam się jak opisać tę część mojego tripu?
Wycinając z tych 900 km odcinek około 100 km w okolicach Trondheim, który przedstawia klasyczną infrastrukturę w okolicach dużych miast z przemysłem, handlem, biurowcami i McDonald’s oraz kilkadziesiąt kilometrów wokół Arctic Circle, gdzie jedzie się na płaskowyżu wśród ośnieżonych gór przez totalne wygwizdowo, gdzie 10 w Skali Beauforta próbuje zdmuchnąć cię z szosy. To po wycięciu tych właśnie odcinków to Bieszczady, z tym że wielokrotnie większe, wyższe i dłuższe. Z co najmniej kilkudziesięcioma “połoninami”, rzekami, zbiornikami wodnymi a la Solina, niezliczoną ilością niższych i wyższych szczytów, niektóre ośnieżone, inne zalesione. Wszystko to, z nisko osadzonymi chmurami. Tuneli tu praktycznie nie ma. Po drodze mijam miejscowości (kurorty), w których może warto się zatrzymać (niestety nazw już nie pamiętam). Podsumowując to zupełnie inna Norwegia niż ta którą widziałem do tej pory. Inne są też domy, zabudowania i wyobraźcie sobie ludzie nie słyszeli tu o Trollach!!!
Na trasie jest „falowy” ruch, bywa że jadą TIRy, później cisza przez kilkanaście kilometrów i ponownie ruch się zwiększa. Jednak oprócz motocyklistów to najwięcej jest camperowców, są moimi towarzyszami na szlaku. Nie ma tego dużo więc można jechać swobodnie. Szkoda tylko, że przez te dwa dni jazdy do Bodo praktycznie ciągle pada deszcz. Moje buty przefiltrowały po dwa kubiki deszczówki każdy (lewy but raczej 3 kubiki). I to jest ten jeden jedyny minus tego odcinka. Po opuszczeniu Drogi Trolli chciałem wreszcie jechać i zacząć nawijać kilometry i tak było, droga idealna, prędkość 90-100 km/h.
Nocleg robię na przydrożnym parkingu w miejscowości Mo i Rana, gdzie dla rozgrzewki robię sobie grzańca z piwa, które dostałem w prezencie kilka dni wcześniej. Niesamowite, podjeżdżam na parking, znajduje miejsce gdzie wśród trawy rozkładam namiot, kładę się spać. W ogóle nie przechodzi mi do głowy, że może mi się przydarzyć coś niedobrego.
Jadę dalej. Szczęśliwa ta/ten, kto jechał, albo pojedzie tą drogą w słoneczną pogodę…
Dojeżdżam do portu w Bodo 15 minut przez odpłynięciem promu – mały fart. Rejs trwa 4 godziny, 4 godziny w suchym i ciepłym miejscu. To długo oczekiwana pauza, trochę buja, w sumie jestem na pełnym morzu. Jakąś godzinę przed dopłynięciem pasażerowie zaczynają się dziwnie kręcić i co chwilę wychodzą na dziób statku. Wychodzę za nimi i po jakimś czasie przez chmury zaczynają być widoczne przybrzeżne góry. Są utulone białymi chmurami i mgłą. To wszystko wygląda jak wyspa “King Konga”.
Dopływamy do Moskenes, trzeba się dość szybko ogarnąć, ubrać w przeciwdeszczowy, odczepić motocykl i jazda na Lofoten Beach Camp. który znajduje się od północnej strony archipelagu od strony pełnego morza. Po zjeździe mijam piękne miejscowości, ale jest deszczowo, pochmurnie, teraz zależy mi tylko na tym żeby się wykąpać. Było pewne, że na polu namiotowym będzie wiało no i….. wiało:). To była najchłodniejsza do tej pory noc, mimo że app pogodowa pokazywała 10 stopni Celsjusza, to odczuwalna temperatura była dużo niższa. Biała noc, z jednej strony namiotu plaża, Morze Norweskie i wieka woda, z drugiej wisząca skała. Przed zaśnięciem dla kurażu spożywam dwa łyczki przywiezionego z kraju Jagermeister’a. No tylko dwa…
12. Dzień dwunasty – sobota
Dzisiaj chcę przejechać przez Lofoty i obejrzeć jak najwięcej ciekawych widoków, pod Bierkvik spotkać się z drugim Piotrkiem, który jedzie z Finlandii w przeciwną stronę no i potem dojechać jak najdalej na północ. Niestety od samego rana Odyn nie jest dla mnie łaskawy. Nie dość że kolejny dzień z rzędu ubieram przemoczone buty to do tego deszcz i wiatr jak…. jak w Świętokrzyskiem… Na śniadanie klasyka gatunku: sałatka z tuńczykiem i deszczówką, kawa z deszczówką i wreszcie długo oczekiwany wyjazd w poszukiwaniu organoleptycznych doznań.
Na razie słabiutko to wygląda, ale nie mam wpływu na pogodę więc trudno. Pierwsze kilkanaście kilometrów to inny obraz Norwegii, trochę słabsze auta, słabsza infrastruktura drogowa, inaczej, nawet Tesli jest tu mniej. Dopiero przed Henningsvær w kącikach moich ust zaczyna pojawiać się uśmiech – jest słonko. Po tej stronie wysp aura jest chyba bardziej sprzyjająca niż od strony północy. Swoją drogą Norwegię opływa ciepły prąd morski, który mocno podnosi temperaturę właśnie w tych okolicach. Krótko mówiąc na Lofotach nie jest tak zimno jak by się mogło wydawać. Po wypiciu kawy, czas ruszać na Bierkvik, tam chce zjeść wczesną kolacje. Teraz dopiero wiatr przegania chmury i mam okazje zobaczyć te fantastyczne krajobrazy. Robię kilka zdjęć i dalej. Przed 17.00 jestem 6 km przed Bierkvik. Przypadkiem jest to przy pomniku bitwy o Narvik z 1940 roku. Spożywam tu zupkę i kawę, rozmawiam z kilkoma rodakami, którzy odpoczywają w tym miejscu. W ostatniej chwili przed moim odjazdem pojawia się Piotr, rozmawiamy chwilę i każdy rusza w swoją stronę. Ja w naprawdę soczystych i wypasionych opadach deszczu przejeżdżam jeszcze 120 kilometrów, aż wreszcie znajduje przy drodze Free Camping, kilka kamperów i ja. Mega lokalizacja. Najlepsze w niej jest to że zostało mi równo 572 kilometry i 8 godzin jazdy do celu mojej wyprawy… a u celu będę jutro.
C.D.N.