Należało nam się. Jeden dzień odpoczynku od motocyklowego szaleństwa. W Vema Veche zatrzymaliśmy się na dwie noce, co pozwoliło nam relaksować się cały dzień. Spędziliśmy go wyjątkowo leniwie, acz również lekko produktywnie.
Rumgaria, dzień 4. Bezkresne pola, setki wyprzedzań i morze jak z obrazka | Motovoyager
Nocowaliśmy na świetnym kempingu, znajdującym się w odległości kilku metrów od nadmorskiej skarpy. Od morza dzielił nas jedynie niezbyt urodziwy tył budynku plażowej restauracji. Sam kemping jednak był wprost uroczy, chyba najbardziej urokliwy, na jakim kiedykolwiek nocowałem. Podłużna działka została obsadzona dwoma rzędami przyczep kempingowych, które zostały wkopane, wrośnięte lub obudowane i obrośnięte naturalną roślinnością. Przed każdym wejściem do pojedynczej przyczepy był duży trawnik, na którym można było rozkładać namioty. Do tego zawsze czyste toalety oraz prysznice na końcu działki. Miód, malina, orzeszki. Za głowę od namiotu i motocykla chciano od nas 80 lei, czyli niecałe 80 zł. Super. Jeżeli wrócę do Vema Veche, to na pewno będę tu nocował.
Sama miejscowość jest niezywkle urokliwa, jak na rumuńskie warunki oczywiście. Szeroka plaża obstawiona leżakami z parasolami (30 lei za cały dzień) oraz swoboda, jaka obowiązuje na plaży sprawiła, że po 4 dniach w siodle czuliśmy się jak w raju. Piwko pod parasolem, kąpiel w ciepłym morzu, kąpiel słoneczna, znowu piwko, lody z pobliskiego sklepu, prawdziwa włoska pizza w pobliskiej restauracji i znowu na leżaki. Mega.
Po całym dniu laby i nocnym odpoczynku trzeba jednak było się żegnać z tym miejscem. Tu jeszcze dygresja – Vema Veche (czyt. wema weche, nie wecze) – to nazwa pochodząca od dwóch słów. Pierwsze z nich określało punkt graniczny, drugie to przymiotnik stary. Zatem tłumaczenie tej nazwy to Stara Granica i ma to o tyle sens, że jest to ostatnia miejscowość rumuńska nad Morzem Czarnym. Dalej na południe jest już Rumunia. Ponoć kiedyś właśnie w Vema Veche była granica, a jeszcze dawniej granice Rumunii sięgały daleko dalej na południe. Opowiedział nam to poznany w miejscowości nauczyciel geografii, którego Kamil serdecznie pozdrawia.
Rano spakowaliśmy nasze obozowisko i z nieukrywanym żalem ruszyliśmy na południe. Wycwaniliśmy się już jednak i stwierdziliśmy, że nie będziemy stać w palącym, przedpołudniowym słońcu w długiej kolejce samochodów. Tego samego zdania był również rumuński pogranicznik, który pozwolił nam przejechać jego punkt i stanąć bezpośrednio w kolejce to sprawdzania dokumentów liczącej kilka aut. Super. Chwila moment i jesteśmy w Bułgarii.
Zmierzamy w stronę Varny. Postawiłem za cel naszej wyprawy dojechać do miejsca, w którym śmierć – w bitwie pod Varną – poniósł nasz nieodżałowany, młody król Władysław zwany pośmiertnie Warneńczykiem. Docieramy dosyć szybko do tej, jakże brzydkiej, postkomunistycznej, brudnej miejscowości. Dojeżdżamy do mauzoleum naszego króla. Jest to ogromny park, w którego centrum znajduje się kopiec zwieńczony krzyżem.
Do wnętrza kopca można wejść, a znajduje się w nim krypta podobna do tych wawelskich. Oczom naszym ukazał się piękny, kamienny sarkofag, przedstawiający postać spoczywającego w pełnej zbroi, z mieczem na piersi, młodego króla. Nie jest to jednak miejsce pochówku syna Władysława Jagiełły, ponieważ ciała jego nigdy nie odnaleziono.
Legenda zaś mówi, że głowę Warneńczyka w beczce miodu jako trofeum latami przechowywał turecki sułtan, który pokonał go 10 listopada 1444 roku pod Warną. Powiem wam, że łza zakręciła mi się w oku, będąc w tym miejscu.
Ruszyliśmy dalej, wyznaczając sobie za cel urokliwe jezioro Kamchia położone w górskiej dolinie. Dojazd zajął nam niedługo. Jechaliśmy autostradą, a później krętymi górskimi drogami. Tak dotarliśmy do miejscowości Podvis. Dojazd do jeziora okazał się jednak trudny.
W Podvisie liczyliśmy na jakąkolwiek bazę gastronomiczną. Przeliczyliśmy się. Smutno jak w Podvisie, takie powiedzenie wymyśliliśmy na prędce i pojechaliśmy do kolejnej miejscowości, położonej nad podobnym jeziorem. Po drodze znaleźliśmy piękne miejsce do wykonania kilku zdjęć i nagrania przejazdu przez strumień. Mega wąwóz, rzeczka, uroczo.
W Lovets nad Zalewem Ticha okazało się dokładnie to samo co w Podvisie. Dodatkowo niemili właściciele pensjonatów… Szybka decyzja – uciekamy do pobliskiej, oddalonej o 40 km, miejscowości Osmar, Znajduję na bookingu pensjonat Osmar Houses położony w miejscowości o tej nazwie. Rezerwuję nam apartament i jedziemy przez góry drogą nr 7 wijącą się wzdłuż rzeki Golyama Kamchia. Jest przepięknie, przewspaniale. Żałuję tylko, że mój 1050 wyposażony jest w tak ciężkie kufry, bo przerzucanie go z winkla w winkiel równej jak stół drogi (co nie jest w Bułgarii częste) sprawiałoby mi jeszcze większą przyjemność.
Trafiamy do pensjonatu Osmar Houses. To wspaniałe, przecudowne miejsce prowadzone przez ludzi z pasją. Ogród budynku jest uroczy, pokoje klimatyczne, obsługa wspaniała a jedzenie pyszne. Do tego jest tu naprawdę niedrogo. Za rezerwację dwupokojowego apartamentu zapłaciłem 330 zł. Polecam to miejsce każdemu motocyklowemu podróżnikowi, przed którym właściciele otwierają drewniane wrota swej posiadłości, pozwalając wjechać jednośladami do środka.
Dziś kolejny dzień w Bułgarii, ale nocleg już znów na terenie Rumunii. Zrobiliśmy 2200 kilometrów do tej pory. Jutro zaczynamy wracać.
Rumgaria, dzień 7. Miłość od drugiego wejrzenia i niespodziewany przyjaciel
Jeszcze brakuje kilku “mega”
“. Dalej na południe jest już Rumunia”. Chyba Bułgaria ;-)