Motocyklista to człek zwykle aktywny, niestety czasy covida nie idą w parze z jakąkolwiek aktywnością. Obostrzenia, zamknięte restauracje, hotele, campingi. Kilka tygodni temu, na wigilię i sylwestra, zniesiono godzinę policyjną, co pozwoliło wyrwać się pod namiot w Alpy.
Tekst i zdjęcia: Michał Figurski
Teraz niestety przytłaczające siedzenie na czterech literach. Z nadzieją patrzyłem w niedaleką przyszłość, bo pod koniec stycznia miał odbyć się zimowy zlot motocyklowy w Saint Veran. To najwyżej położona gmina w Europie – najniższy punkt na jej terenie znajduje się na 1756 m n.p.m., najwyżej położony na 3175 m n.p.m., a średnia wysokość to aż 2466 m n.p.m.. Mimo iż nie należę do miłośników dużych imprez motocyklowych, to ten spęd ma coś pięknego w sobie. Śliczne miasteczko, wysokie góry, zlot bez konkursów i striptizu. Motocykliści nocujący pod namiotami, większość czasu skupieni wokół ognisk. Materiał na ogniska to jedyne co poza miejscem campingowym zapewnia organizator. Gdy jechałem do sklepu po kolejną matę samopompującą (stara dokończyła żywota podczas ostatniej podróży) na widok policji przypomniało mi się o ludziach śpiących w camperach. Pomyślałem, że zapytam jak to jest z tą godziną policyjną i odpowiedź na to pytanie była taka, jaką chciałbym usłyszeć. Na pytanie, czy mogę spać pod namiotem na alpejskiej przełęczy, francuski policjant odpowiedział – Oui! Ale pod warunkiem, że w dane miejsce dojadę przed rozpoczęciem godziny policyjnej i pozostanę na miejscu do jej zakończenia. Lepiej być nie mogło! To było niczym wiza do USA za czasów komuny. Kupiłem więc moje przyszłe łoże – 4,5 cm nadmuchiwanej pianki, dorzuciłem karimatę na wypadek, gdyby śnieg jednak zechciał przebić się przez tę mega izolację.
Zupełnie przypadkiem podzieliłem się dobrą nowiną z kolegą, który co prawda jeszcze nie posiada motocykla, ale już niebawem dołączy do grona podróżników na dwóch kołach. Nie wiedząc gdzie dokładnie pojedziemy, zaplanowaliśmy wspólny weekend pod namiotami. Ponieważ mieszkam na skraju parku krajobrazowego, ja miałem znaleźć idealne miejsce i pojechać tam motocyklem, a kolega Michel miał dojechać tam samochodem. Tak się składa, że mam dwie ulubione biwakowe miejscówki w mojej okolicy. Jedno miejsce jest historyczne, w ładnie wyeksponowanych ruinach zamku. Drugie to punkt widokowy, z którego, przy dobrej przejrzystości powietrza, można podziwiać masyw Mont Blanc odległy w linii prostej aż o 250 km. Dojeżdża się do niego 4,5 km szeroką drogą szutrową przez piękny wysoki las. Wybór padł na punkt widokowy Pierre Pamole. W ruinach zamku ognisko byłoby zbyt widoczne, a w tych warunkach nie mam ochoty by widziały nas tłumy.
Dojechałem do końca asfaltu założyłem śniegowe nakładki antypoślizgowe, które tak jak i matę chciałem przetestować. I ruszyłem w las.
Długa, szeroka droga kończy się dużym leśnym parkingiem. Teraz wszystko jest białe, sceneria niczym migawka z rajdu Szwecji. I ta powalająca styczniowa cisza. Rozpakowałem motocykl, kolega już jechał. Rozkoszowałem się tym spokojem.
Niespiesznie rozpalałem ognisko, zaczął zapadać zmrok, gdy mój relaksujący rytuał przerwał odgłos silnika. Nagle ośnieżone drzewa rozświetliły się i pojawiła się ekipa kilku pojazdów UTV. Wszyscy byliśmy zaskoczeni. Chłopaki od czterokółek z podziwem patrzyli na motocykl w środku zimowego lasu.
W międzyczasie zadzwonił kolega, że musi iść na pieszo, bo samochód dalej nie pojedzie. Chłopaki swoimi pojazdami z wielką radością zajechali po mojego towarzysza, pomogli odkopać mu samochód i dostarczyli go na miejsce biwaku.
Ognisko już mocno się rozpaliło, dając zarówno ciepło, jak i przyjemny, jedyny w swoim rodzaju blask. Wokół zapadł mrok i cisza.
Ekipa na quadach musiała wracać przed godziną policyjną. Las zimą wydaje z siebie zupełnie inne dźwięki niż latem, po prostu brzmi inaczej, spokojniej, dostojniej. Głównie do mych uszu docierał trzask palącego się ogniska.
Szybka kolacja, czyli kiełbaski z ogniska, kilka rodzajów sera, jak na francuski klimat przystało. Natomiast zupełnie nie po francusku – gorąca herbata. Francuzi nie piją jej tak jak my. Co ciekawe, bądź w tych warunkach oczywiste – pozostawiona na kilka minut zmieniała się w ice tea.
Wrzuciliśmy większe kawałki opału do ognia i każdy popędził do swojego namiotu. Michel miał świetne ogrzewanie w postaci psa. Ja założyłem odzież termoaktywną, wsunąłem się do śpiwora i rozpocząłem testy nowej maty. Okazała się… za dobra w połączeniu z karimatą, śpiworem i ubraniami termicznymi. Było mi po prostu za gorąco, mimo że na zewnątrz – 5 stopni Celsjusza. Zrzuciłem więc bieliznę termoaktywną i spałem w samych spodenkach. Było super do chwili, gdy wypita herbata nie dała znaku o sobie i nie trzeba było opuścić namiotu. Ubieranie się w śpiworze to ludzka wersja origami, ale że do wielkich nie należę, jakoś dałem radę.
Motocyklem na biwak, zamiast hotelu – czyli patenty na ciepło w chłodną noc pod namiotem
Spało się bardzo dobrze, nie było zimno, nie wiało jak wcześniej w Alpach. Rano ognisko trzeba było rozpalać od nowa. Skończyła się nam woda w butelkach, wiec, aby napić się porannej kawy należało iść w las z łopatą, najlepiej w przeciwną stronę do tej, gdzie udawaliśmy się w nocy za potrzebą…
Byłem ciekaw czy, po nocy na mrozie, motocykl bez problemu odpali. Gdyby zastrajkował nie było szansy na odpalenie na pych. Ale Tereska nie zawiodła, jej silnik zagadał bez najmniejszego problemu.
Na śniadanie bagietka, suszona kiełbasa i.. jakby inaczej, kilka rodzajów sera! No i oczywiście gorące napoje z roztopionego śniegu. Mimo tego, że sztywne od zimna torby motocyklowe nie ułatwiały zadania, pakowanie poszło dość sprawnie. Jeszcze tylko ogarnęliśmy nieco miejsce po noclegu i tak zakończyły się weekendowe, mroźne testy sprzętu biwakowego.
Wnioski? Mata o wiele wygodniejsza niż poprzednia, dodatkowo karimata poprawiła izolację termiczną. Nakładki na koło pozwoliły na pokonanie zaśnieżonej drogi. Wszystko zadziałało poprawnie. Z Michelem umówiliśmy się na następny weekend, a on tylko upewnił się w przekonaniu, że zakup motocykla to świetny pomysł.