Na mojej drodze dalsza część nadmorskich kurortów, takich jak Jarosławiec, Łazy, czy Darłowo. Wracam do moich miejsc na wybrzeżu, piję kawę w klimatycznym motocyklowym miejscu, a nocuję w motocyklowym klubie. Do tego dowiaduję się wiele o filozofii klubów motocyklowych. Kolejny nocleg w zupełnie niemotocyklowym miejscu, ale za to w klimacie komunistycznym, z zamykaną na kłódkę toaletą. Zapraszam na kolejną część moich krajowych przygód!
Autorem artykułu oraz zdjęć jest Dariusz Drążkiewicz
Dzień 9 – Łeba – Ustka – Jarosławiec – Darłowo – Łazy – Kołobrzeg – 208 km
Wiedząc, że tego dnia nie mam do przejechania zbyt wielu kilometrów, postanowiłem jechać bardzo rekreacyjnie. Ku mojemu zdziwieniu, na drodze wiodącej wzdłuż wybrzeża – trochę jednak od niego w głąb, nie było wielkiego ruchu. Pogoda była piękna więc zapewne wszyscy wczasowicze spędzali czas na plaży. Powoli wjeżdżam w dobrze mi znaną, moją część wybrzeża, bowiem od kilku lat spędzałem w tych okolicach urlop. Wiedziałem, że być tutaj i nie wstąpić do Wojtka do baru Route 66 w Jarosławcu byłoby wielkim błędem. U Wojtka dwa poprzednie lata uczestniczyłem w koncercie zespołu Chłopcy z Placu Broni, których znam i lubię. Tym razem byłem sam i na motocyklu.
Zamawiam burgera, sok pomarańczowy, kontaktuję się z Wojtkiem, który informuje mnie, że niedługo będzie na miejscu. Z wielką przyjemnością czekam na niego chwilę przy domówionej kawie. Tuż przed tym, jak pojawił się Wojtek, zaczepia mnie Piotr. Zainteresował go stojący obok mój motocykl. Dość ekstrawagancko wytatuowany Piotr zagaduje bardzo grzecznie i okazuje się, że jest wielkim pasjonatem motocykli, mieszka w Łodzi i przerabia sprzęty na bardzo stylowe. Oglądamy jeszcze zdjęcia jego prac, wypijam kawę, jeszcze chwilę rozmawiam z Wojtkiem, który podarowuje mi bardzo stylową filiżankę do kawy z logo baru. Lubię to miejsce, bowiem ma wyjątkowy klimat, urządzone jest w harleyowym stylu z wielkim smakiem. Sam Wojtek jeździ na motocyklach, sprowadza je, naprawia, organizuje koncerty, a jego lokal jest ledwie kilka kroków od morza, w samym centrum Jarosławca.
Korzystam więc z okazji, aby pierwszy raz zobaczyć na spokojnie morze. Wcześniej widziałem je, ale z siodła motocykla, pomiędzy drzewami, na szybko. Ruszam z Jarosławca w kierunku Darłowa i Dąbek. W Dąbkach podjeżdżam pod ośrodek, w którym ostatnie trzy lata spędzałem urlop. Wchodzę na chwilę na plażę, aby sentymentalnie wrócić do pięknych chwil, jakie tu spędziłem. Uwielbiam wracać do miejsc, w których już byłem, w których spędziłem ciekawe i wyjątkowe chwile, a przede wszystkim, w których dobrze się czuje. Lubię zatrzymać w takim miejscu, wypić kawę, bądź herbatę, aby na chwilę znowu poczuć klimat tego miejsca. Szczególny sentyment mam do miejsc dalekich w które wracam. Mam kilka takich, do których jeszcze chcę wrócić.
Z ciężkim sercem ruszam dalej. Chciałbym móc tu zostać jeszcze przynajmniej godzinę dłużej. Pędzę jednak w stronę kolejnych kurortów – Łazy i Mielno. Szczególnie to ostatnie owiane średnią reputacją wymaga ode mnie wiele cierpliwości bowiem korek jest ogromny, a temperatura wybitnie wysoka. Marzę, aby się wyrwać z tego zgiełku. Po przejechaniu newralgicznego ronda wstaję podczas jazdy, aby ochłodzić się. Zatrzymuję się przy lokalnym sklepie spożywczym, aby kupić coś do picia. Podjeżdża samochód, a z niego wysiada czterech młodych mężczyzn obładowanych lodówkami, popcornem, plecakami. To chłopaki, którzy handlują na plaży, a tutaj rozliczają się z szefową, która prowadzi również sklep. Przysiadają się do jedynego stolika przed sklepem. Pytam, czy są miejscowi i sugeruję, że praca ciężka. Dwóch z nich, to miejscowi, dwóch przyjezdnych, a na pytanie o pracę mówią, że pierwsze dwa dni są najcięższe, a potem organizm przyzwyczaja się do przeciążeń, słońca i nie jest tak źle. No tak, tylko oni mają po 18-20 lat myślę sobie…
Do Kołobrzegu została mi już tylko godzina. Na miejscu czekają już na mnie chłopaki z Brotherhood MC Poland. Zaprosili mnie na nocleg w swoim club housie. Podjeżdżam i od razu witany jestem przez Rymka i Gregora. Po chwili wychodzi również Martinez – V-ce Prezydent Klubu. Następnie nadjeżdża Meki – Prezydent Klubu.
Panowie zapraszają mnie do środka pytając na wstępnie czy nie jestem głodny. Nigdy nie byłem w takim miejscu – siedzibie klubu motocyklowego. Robi to na mnie ogromne wrażenie. Gregor przedstawia mi ponad dwudziestoletnią historię klubu i wygodnie rozsiadamy się na kanapach na scenie. Rozpoczynamy wyjątkowo ciekawą dla mnie rozmowę. Panowie są bardzo mili i uprzejmi, cierpliwie tłumaczą mi na czym polega idea klubów motocyklowych. Nadjeżdża kolejny członek klubu Święty.
Ja nigdy nie interesowałem się tym tematem, bowiem od dawna jeżdżę sam. Jest on dla mnie jednak bardzo interesujący. W mojej niewiedzy zadaję jedno pytanie, na które Meki nie może mi odpowiedzieć i bardzo grzecznie zwraca uwagę, abym starał się takich pytań nie zadawać członkom klubów motocyklowych. Od razu przypomina mi się rozmowa z Markiem z Riders of Flames, który również jasno powiedział, że są rzeczy, które zostają w klubie i o których na zewnątrz się nie mówi. Tutaj się to potwierdza. Niemniej jednak Meki i Martinez przedstawiają mi ogólne zasady, hierarchię, akcje charytatywne, w których biorą udział i jak bardzo filmy amerykańskie wypaczyły obraz klubów motocyklowych, jako gangów motocyklowych.
Ta rozmowa daje mi dużo do myślenia i w połączeniu z tą z Markiem prowadzi do kilku wewnętrznych przemyśleń. Przede wszystkim utwierdza mnie w przekonaniu, że choć podróżuję sam, to nie jestem w tej podróży samotny. Doskonale czuję, że jeżeli cokolwiek się stanie w trasie to mogę liczyć na pomoc, a dzieli mnie od niej jedynie jeden telefon. Pomimo hejtu, jaki wylał się na mnie ze środowiska motocyklowego z powodu zrzutki, jaką zorganizowałem na ten wyjazd widzę, że prawdziwe braterstwo motocyklowe jest i ma się wyśmienicie. Nocuję w club housie, a towarzystwa dotrzymuje mi Gregor.
Motocyklem dookoła Polski: wyjątkowo droga rozmowa, urwany asfalt i fotopułapka pograniczników
Dzień 10 – Kołobrzeg – Mrzeżyno – Rewal – Dziwnów – Międzyzdroje – 103 km
Ten dzień postanawiam przeznaczyć na regenerację. Późno wyjeżdżam, bo tak dobrze czuję się z Gregorem. Motocyklista, który proponował mi nocleg niestety nie może jednak mnie podjąć. Tak się składa, że kilka dni wcześniej mój kolega Sebastian wychodzi z propozycją, że gdybym nie miał gdzie spać, to on ma dobre miejsce za normalne pieniądze, gdzie jego mama pracowała przed wybuchem pandemii. Zwracam się do niego o pomoc, a On wszystko organizuje.
Przyjeżdżam na gotowe do Międzyzdrojów, wszyscy z obsługi wiedzą kim jestem i traktują mnie z wyjątkowym pietyzmem. Lekkim problemem okazuje się miejsce przechowania motocykla. Pan z obsługi poleca, abym zaparkował motocykl przy drugim budynku. Tam Pani pokojowe nie są zachwycone tym pomysłem. Znajdujemy jednak kompromis, ale za cenę tego, iż nie mogę już ruszyć motocykla. Chciałem jeszcze dzisiaj jechać do Świnoujścia i na wyspę Wolin. Niestety staje się to niemożliwe i już wiem, że się to nie uda, bowiem jutro mam dużo kilometrów do przejechania. Nie chcę robić problemów, bo korzystam z gościnności i pomocy całego ośrodka. Godzę się z sytuacją i idę wypoczywać.
Ośrodek jest dość specyficzny i od czasów komunistycznych niewiele się tam zmieniło. Meble, łóżka, drzwi, korytarze pamiętają odległe czasy. Trochę zaskakują mnie zamykane na kłódkę toalety i prysznic.
Bardzo lubię takie niestandardowe klimaty. Na stołówce zarządzanej dość zdecydowaną ręką otrzymuję obiad (krupnik w wazie, placki ziemniaczane z gulaszem, kompot i ciastko) oraz kolację (makaron z sosem, gorącą wodę w plastikowym dzbanku, aby zalać sobie herbatę oraz brzoskwinię).
Wybieram się na molo. Tłok i ścisk, ogromna liczba turystów szybko zniechęcają mnie do dalszego zwiedzania i wracam do ośrodka, gdzie kładę się na łóżku w zamyśle na chwilę, a budzę się za trzy godziny. Zdarza mi się to już nie pierwszy raz. Pomimo, iż nie czuję de facto zmęczenia, to organizm odczuwa skutki tej podróży.