Po ubiegłorocznej wyprawie do Rumunii wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że za rok musimy to powtórzyć. Po wielu zmianach planów i roszadach personalnych wykluł się wreszcie wspólny projekt: Moto Trip 2013 – Alpy i Chorwacja.
Tekst i zdjęcia: Ludwik Lisiak
Wyruszamy zgodnie z planem o 6.00. Pogoda idealna – ciepło, na niebie słońce i brak prognoz o deszczu. Jedziemy w składzie: Marcin „Radar” śmiga na Hondzie CB 1300, zaś Ludwik „Lutas” (czyli ja) i Marzena dosiadamy Triumpha Rocketa III Roadster.
Założenie na dziś bardzo ambitne: 1160 km do Zell Am See w Austrii trasą zaplanowaną autostradami. Do tej pory naszym najdłuższym przejechanym na raz odcinkiem było 660 km podczas ubiegłorocznej wyprawy do Rumunii. Jazda autostradami, o czym nie trzeba nikogo przekonywać to wyjątkowa nuda. Jedynym pocieszeniem jest że kilometry mijają szybko. Sądziłem, że ciężko nam będzie przejechać cały dystans na jeden raz, ale po dotarciu na miejsce mógłbym śmiało jechać dalej.
Arabskie klimaty
W Niemczech jedyne, na co zwracamy uwagę to stadion Bayernu Monachium – Alianz Arena. W Austrii po zjechaniu z autostrady jest już zupełnie inaczej. Mijamy spokojne wiejskie miejscowości, piękne góry i mnóstwo motocyklistów wracających z Grossglockner. Nie polecam nikomu wybierać się tam w niedzielę jest naprawdę tłoczno.
Miasteczko Zell Am See położone wokół sporego jeziora u samego startu trasy na Grossglockner nastawione typowo na turystykę. Kwatery są praktycznie w każdym domu. My swoją znajdujemy w samym centrum tuż przy jeziorze za 25 euro ze śniadaniem. Szybki prysznic i idziemy zwiedzać miasto. I tu pełen szok – tylu muzułmanów w życiu nie widzieliśmy!
Mają tu swoje restauracje sklepy, karty menu w barach są w języku arabskim podobnie jak reklamy restauracji. W restauracji, gdzie się zatrzymujemy tylko nasza trójka ma europejskie rysy. Miasto jest bardzo piękne, wszystko w ozdobnym kamieniu i drewnie. Sporo hoteli na najwyższym poziomie.
Rano jemy śniadanie w formie szwedzkiego stołu i ruszamy na pierwszą atrakcję tego wyjazdu – przełęcz Grossglockner. Pogoda piękna, od samego rana świeci słońce. Na bramkach po zapłaceniu dostajemy mapę i pamiątkową naklejkę. Po kilku kilometrach pierwszy postój i od razu pamiątkowe zdjęcia i pierwsze zachwyty widokami a przecież to dopiero początek. Łuki są łagodne, asfalt równy i szeroki – można się wyszaleć. Na samej górze rewelacja – motocykliści i narciarze w jednym miejscu.
Spotykamy sporo Polaków z różnych zakątków kraju. Uświadamiają nam jak bardzo poszczęściło się nam z pogodą – jeszcze tydzień wcześniej padał tu śnieg! Zjeżdżamy z przełęczy i kierujemy się na Lienz, gdzie jemy szybki obiad w McDonald i zamieniamy tekstylia na buzery, a następnie obieramy kierunek na włoskie Meran. We Włoszech lecimy niezwykle zatłoczonymi autostradami z ogromną ilością tuneli. Nocleg znajdujemy kilka kilometrów za Meran. Tuż obok nasi gospodarze mają pizzerię. Jemy do syta a na deser próbujemy swojskie wino – wytrawne z sokiem jabłkowym. Smakuje nam bardzo więc zamawiamy drugą karafkę. Na dobranoc kilka piw ze sklepu obok i w spokoju na tarasie oglądamy fotki z dzisiejszej trasy.
Droga Drwala
Dziś mamy śniadanie również wliczone w cenę noclegu. Gdyby właściciele znali nasze możliwości nie oferowali by śniadania w cenie. W planach kolejna atrakcja Alp – przełęcz Stelvio. W hotelu niemiecki motocyklista sugeruje nam inną fajną przełęcz: Passo Di Domini, a jako że leży ona na naszej trasie, chętnie korzystamy z sugestii. Na mapie znajdujemy kolejny skrót pomiędzy Grosio a Etolo – później nazywamy ją Drogą Drwala.
O ile Grossglockner nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak Transfogaraska czy Transalpina, o tyle Stelvio już zdecydowanie TAK. Rewelacyjna trasa i rewelacyjne widoki. Na górze oczywiście robimy mnóstwo zdjęć i wymieniamy wrażeia z wjazdu na 2760 metrów npm. Zjazd w stronę Bormio jest znacznie łagodniejszy. Choć tutaj także jest mnóstwo zakrętów, nie są już tak ostre jak po drugiej stronie przełęczy.
Dalej jedziemy do Grosio gdzie mamy skrótem przejechać do Edolo. Nie znajdujemy właściwego wjazdu ale nawigacja znajduje nowy – i się zaczyna. Wąska leśna droga w górach, a zakręty jak te ze Stelvio. Na szczęście wszystko jest nagrane bo ciężko to opisać. Krótko przed szczytem wbijamy się we właściwą drogę. Jest znacznie szerzej i równiej. Pozostaje nam jeszcze trasa wskazana przez niemieckiego motocyklistę, również bardzo wąska ale tym razem nie w lesie a w górach. Faktycznie okazuje się fajna i malownicza trasa ale Drogi Drwala chyba nic nie przebije. W najgorszych momentach powtarzam sobie „wieczorem będziemy się z tego śmiali”.
Trzy górskie trasy pokonane bez tankowania sprawiają, że bardziej niż na widokach skupiam się na ekonomicznej jeździe. Na stacji okazało się że zostało mi 1,5L benzyny. I to tylko dlatego że spalanie spadło poniżej 6l/100 km.
Włosi to lenie
No dobra, to już trzeci dzień a ja słowem nie wspomniałem o mojej pasażerce. Marzena radzi sobie nadzwyczaj dobrze. Po 1160 km nudnej autostrady dalej wędruje z nami po mieście. Po Grossglockner podobnie jak i po Stelvio jest zachwycona widokami. Dodatkowo na górskich trasach robi za pilota, abym mógł Rocketem spokojnie wyrobić się w ciasnych zakrętach.
W ambitnych planach przed wyjazdem mamy jeszcze dzisiaj objazd wokół jeziora Garda. Dwie niespodziewane górskie trasy weryfikują nasze plany. Stwierdzamy zgodnie, że zostajemy w Anfo. Znajdujemy camping Pilu gdzie dostajemy domek i możliwość korzystania z basenu na terenie ośrodka.
Bierzemy szybki prysznic i idziemy na pizzę. Niestety – pizzerie otwierane są od 18 bo Włosi mają sjestę! Basen czynny jest do 19 ale na nasze bardzo niezadowolone miny przekonują obsługę, która pozwala nam wejść. To był świetny relaks po górskich trasach. Później już tylko relaks z piwkiem na tarasie. Zrobiło mi się żal mojego zakurzonego Triumpha, więc wziąłem wiadro, szmatę, wodę i do roboty. To był ciężki dzień, więc po kilku piwach padamy jak muchy.
Tym razem śniadania w cenie noclegu brak, więc zostają nam kanapki. Swojska kawka smakuje wyśmienicie. Dzisiaj chcemy objechać jezioro Garda a następnie pojechać dalej autostradami do Chorwacji. Droga wokół jeziora usłana jest kempingami i hotelami. Plaże są małe i kameralne ale za to usytuowane co 300 metrów. Jest gorąco więc jedziemy w buzerach i z każdą mijaną plażą nabieramy ochoty na kąpiel. Problem w tym, że krystalicznie czysta woda jest zimna jak lód! Nawet po przepłynięciu kilku metrów nie robi się cieplej. Na zewnątrz jest tak gorąco że nie potrzebujemy ręczników, wysychamy w kilka minut.
W drogę. Temperatura na włoskiej autostradzie wynosi 42 stopnie przy niemal całkowitym braku wiatru. Nawet przy 160 – 180 km/h nie czuć chłodu! Robi nam się słabo, więc stajemy na stacji. Wzmacniamy się Red Bullem, wodą i po półgodzinnym odpoczynku ruszamy w dalszą drogę. Zbliżając się do morza zaczynamy czuć lekki chłodny wiaterek. Do Rovinj docieramy po 16, znajdujemy dwupokojowy apartament blisko morza i robimy zakupy na wieczór: rakiję i prowiant na śniadanie.
Adriatycka bryza
Wieczorem jemy kolację w miejscowym barze. Marzena z Marcinem zamawiają tradycyjne w Chorwacji ryby, ja wiem że jedyną tradycyjną potrawą jest golonka z piwem, więc sobie nie odmawiam. Po kolacji, delektujemy się rakiją na tarasie, gdzie dołącza do nas gospodarz. Zaskakująco dobrze się dogadujemy – najpierw sądzimy że to za sprawą trunku ale później okazuję się że jego żona jest Polką i pochodzi z Poznania. Czas szybko mija, spać idziemy około drugiej, ale tego nikt już dokładnie nie pamięta.
Rano mocna kawa i pyszne śniadanie stawiają nas na nogi. Zwiedzamy Rovinj, pstrykamy mnóstwo zdjęć w starym porcie i uciekamy do Puli. W największym mieście Istrii zwiedzamy Amfiteatr w stylu rzymskiego koloseum. Zbudowany został przez cesarza Wespazjana, mógł pomieścić 23 tyś. widzów a na jego terenie walczyli gladiatorzy i dzikie zwierzęta. Nabrzeżem przez Rijekę jedziemy na wyspę Pag. Po drodze dokucza nam straszny upał, który szczególnie dotkliwie odczuwamy w zakorkowanym mieście. Do przystani docieramy po 17, i najpierw czekamy godzinę na prom, a potem pół godziny aż wypłynie. Na Pagu interesuje nas przede wszystkim plaża Zrce, niestety jest to typowe miejsce rozrywki bez miejsc noclegowych. Nocleg znajdujemy w Novalji.
Ponieważ jest późno i nikomu nie chce się chodzić i szukać, bierzemy apartament z dwoma pokojami i dużym tarasem za 25 euro stargowane z 40. Zostajemy tu na trzy noce naładować akumulatory po wyczerpujących górach. Novalja traktowana jest przez młodzież jako baza wypadowa na Zrce, gdzie jest największa plaża, trzy dyskoteki z barami w wodzie i innymi atrakcjami. Można tam wypożyczyć skutery wodne, pośmigać na nartach, bananie lub skoczyć na bungee.
Pierwszy dzień luzu spędzamy na praniu i zwiedzaniu miasta. Nie odmawiamy sobie też kąpieli w Adriatyku. Drugiego dnia zwiedzamy wyspę. Jedziemy do polecanej przez znajomą miejscowości Metajan. Spokojna cicha idealna dla rodzin z dziećmi i do tego najcieplejsza woda w całej Chorwacji. Następnie udajemy się na Zrce. Tu średnia wieku zdecydowanie spada. Nie ma tu jeszcze tłumów może dlatego że do wakacji zostało jeszcze kilka dni. Ostatniego wieczoru znajdujemy fajną knajpę z dobrymi cenami. Za ok. 35 zł zjadam wielki grillowy półmisek z frytkami i surówką.
Plażowy chill-out
W trakcie pobytu na Pagu nasze plany musiały zostać poddane gruntownej przebudowie. Mieliśmy odwiedzić jeszcze Czarnogórę i wrócić do domu przez Serbię. Niestety okazuje się, że Marcin nie ma paszportu i z planów nici. Decydujemy się jechać do Baśki Vody i potraktować ją jako bazę wypadową do Dubrownika i na górę Św. Jerzego. Po drodze do Baśki zwiedzamy Wodospady Krk. Można się tu dostać na dwa sposoby: statkiem lub autokarem. Wszystko w cenie biletu 95 Kun (ok 50 PLN).
Spędzamy tu kilka godzin spacerując specjalną trasą wokół parku i kąpiąc się pod wodospadem. W Baśce Marcin był dwa lata temu więc teren i bary miał opanowane. Za dwa pokoje z łazienką, klimą i tarasem zaledwie 100 m od plaży płacimy 20 euro. Baśka Voda to rodzinna miejscowość turystyczna. Jedynym miejscem rozrywki jest pływająca łajba o o trafnej nazwie BIBA. Plaża jest kamienista a rosnące na skraju ulicy i sosny dają upragniony cień. Za ok 15 zł można na cały dzień wynająć leżak. Woda lazurowa i ciepła. Wieczór spędzamy tradycyjnie – na tarasie.
Dziś zwiedzanie Dubrownika. Jedziemy jedyną słuszną drogą czyli Magistralą Adriatycką. Mijamy mnóstwo kempingów i miejscowości turystycznych. Przy wjeździe do Dubrownika znajduje się taras widokowy, z którego można podziwiać port z ogromnymi wycieczkowymi statkami. Zwiedzamy starówkę od studni do studni szukając ochłody. Na Starym Mieście pełno jest bardzo wąskich uliczek i schodów. Ok 4 km za miastem w miejscowości Kupari znajduje się opuszczony wojskowy ośrodek wypoczynkowy.
Inne popularne nazwy tego kurortu to „chorwackie miasto duchów” i „zatoka umarłych hoteli”. Ośrodek został wybudowany dla Jugosłowiańskiej Armii Ludowej za 2 mld dolarów. Na początku lat 90. został ostrzelany a następnie opanowany przez Serbów. Kurort został doszczętnie zniszczony i splądrowany, mimo to wciąż przyciąga odważnych turystów. Do hotelu wracamy tą samą nadmorską drogą. Na miejscu przy piwku okazuje się, że mamy dobry czas i możemy tu zostać jeszcze jeden dzień – nie narzekamy.
Rozdzielamy się – ja z Marzeną idziemy utrwalać opaleniznę a Marcin atakuje Górę Św. Jerzego. Z nadmorskich upałów po krótkiej wspinaczce przenosi się w śnieżne klimaty na szczycie. Na ostatnią Chorwacką kolację zamawiamy talerz rybnych specjałów.
Węgierskie korki
Z samego rana pakujemy toboły i ruszamy w drogę do Budapesztu. Przed nami ok. 800 km chorwackich i węgierskich autostrad. Na pierwszej stacji przy okazji tankowania pijemy poranną kawkę i zjadamy kanapki. Szkoda, że na zachód nie dotarła jeszcze moda na hot-dogi, które byłyby z pewnością lepsze niż te ich kanapeczki. Chorwacja usilnie broni się przed naszym wyjazdem. Najpierw atakuje nas silnym wiatrem a tuż przed węgierską granicą nasyła rój os. Po kilku kilometrach nie da rady jechać bez mycia kasków i szyb motocykli.
Na Węgrzech pogoda wcale się nie poprawia, wieje i chmurzy się do samego Budapesztu. Marcin nie wytrzymuje i przed hotelem pucuje swoją cebulę ze zwłok i miodu. Ja zostawiam to naturze i, jak się nazajutrz okazuje, już kilka kilometrów za stolicą po miodku nie zostanie śladu. Zostawiamy kufry i lecimy na miasto. Jednym z celów jest najstarszy most miasta. Zwiedzamy go z każdej strony tylko na niego samego nie udaje nam się trafić.
Miasto jest w gigantycznej przebudowie. Odnawianie fasad budynków, remonty drógi budowy nowych rond i wiaduktów – to wszystko sprawia, że stoimy w gigantycznych korkach. W końcu tracimy cierpliwość, a i paliwo się kończy, więc wciskamy się gdzie się da. Raz z lewej raz z prawej, nawet poboczem i chodnikiem ale trafiamy z korka w korek. W końcu udaje nam się dotrzeć na zamek. Stąd rozciąga się piękny widok na cały Budapeszt. Na tradycyjną węgierską kolację wybieramy Mc Donalds, na bardziej wyszukane dania brak nam czasu i sił. Miasto oprócz korków pełne jest brudu i ubogich, biednych ludzi. Do hotelu zabieram butelkę węgierskiego wina, będzie grzaniec podany metalowych kubkach. Pełen romantyzm.
Mokre Tatry
Na dziś zaplanowaliśmy jedynie 300 km i rewelacyjne baseny termalne Tatralandia. Na śniadanie i poranną kawę zatrzymujemy się w KFC. Najpierw niestety ponownie przeciskamy się przez Budapeszt. Mieliśmy plan zatrzymać się gdzieś w trasie ale deszcz zmusza nas do postoju już na wylocie z miasta. Po raz pierwszy przywdziewamy nasze kombinezony przeciwdeszczowe. Spisują się znakomicie, niestety pieniądze poskąpione na ochraniacze butów mszczą się już po kilku kilometrach. Woda dosłownie się przelewa.
Przestaje padać dopiero kilka km przed hotelem na Słowacji. Po zimnej i deszczowej drodze baseny z wodą o temp. 34 stopni C czynią cuda. Rewelacyjny relaks przed ostatnim etapem podróży. Na kolację uroczyste danie na zakończenie wyprawy – golonka o wadze 1,3 kg. Po pół godzinie ledwo łapię oddech – pokonała mnie!
Do domu pozostało ok 660 km. Nauczeni ubiegłoroczną wyprawą wiemy, że Tatry rankiem nie są idealną propozycją dla motocyklistów. Mgła, rosa i zimno przekonują nas do dłuższego wylegiwania. Niedoschnięte buty wspomagam suszarką, niestety po pół godzinie ponownie są mokre. Na śniadanie i poranną kawę wybieramy już Polski bar. Jajecznica na boczku i mocna kawa poprawiają deszczowe humory. Niestety na krótko, bo deszcz nie odpuszcza do Częstochowy.
Potem deszcz ustaje, więc spokojnie lecimy w stronę domu. Jeszcze 20 km przed celem mijamy dwa wypadki, które dosadnie działają na manetkę gazu. W domu meldujemy się ok 20-tej. Łącznie pokonaliśmy 4911 km przez osiem państw. Radość dzieci z naszego powrotu – bezcenna.
Fajny wypad. Gratuluje i zazdroszczę. Kasy poszło ale paliwo niestety kosztuje drogo szczególnie italia daje sie we znaki. Wspomnienia bezcenne
Najpierw masa potem Rocket!
Super trasa! Gratuluję pogody zwłaszcza w Alpach. 10 dni po Was jechaliśmy podobną trasą jednak nie było nam dane oglądać tych pięknych widoków. Czechy w obfitym deszczu, na Grossa nie wpuścili a właściwie zdecydowanie odradzili z powodu załamania pogody (mgła, deszcz i śnieg); kilka moto leżało w tym dniu. Dlatego Cortina odpadła. Dalej przez Brenner, Merano na Stelvio (27.06.2013r ok 17.00) w padającym śniegu:( Zero widoków! Bormio a dalej Livignio ok 21.00. Też nie patrzyliśmy zbytnio na ceny. Szukaliśmy tylko ciepełka. Po tygodniu nad jeziorem bodeńskim zlot BMW w GaPa i powrót do domku.
Następnym razem polecimy na południe.
Jeszcze raz gratulacje!!!
Dzięki, reszta na lutasnww.blogspot.com
Właściciel Rocketa nie wie o jednej rzeczy. Jego motocykl jest w istocie 1-dno osobowy, a wszelkie przeróbki na 2 osobowy są niehomologowane.