Góry Sowie to hasło-klucz. W wyobraźni słyszę Bogusława Wołoszańskiego, opowiadającego o podziemnych fabrykach i zamkniętych strefach tego regionu. Góry te mają także świat naziemny – równie tajemniczy i piękny, jednak o wiele bardziej dostępny.
Tekst i zdjęcia: Rafał Betnarski
Historia Walimia, Głuszycy i okolic pewnie nigdy do końca nie zostanie poznana, ale może to i lepiej. Dzięki temu żyje mnóstwo mrożących krew w żyłach legend, podziemne trasy mogą zarabiać na żądnych wrażeń turystach i każdy jest zadowolony.
Akurat w moje październikowe imieniny postanowiłem wykorzystać fakt, że Pani Jesień chcąc zrekompensować wpadkę temperaturową Pani Wiosny, była nadzwyczaj łaskawa. Grabiąc łapczywie każdy promień słońca, które, jak powszechnie wiadomo umożliwia produkcję endorfin, sprawiłem sobie prezent w postaci szybkiego wyjazdu w Góry Sowie.
Wyruszam z Olsztyna (jurajskiego) żegnany kwaśną miną mojej lepszej połowy. Aura nie sprzyja mojemu pomysłowi, smagając mnie do samego końca drogi zimnym wilgotnym wiatrem. W Świdnicy jestem nawet trochę zrezygnowany, ale nie od dziś prowadzi mnie przez życie zdanie usłyszane od mojego przyjaciela Dominika: „twardym trza być, nie miętkim”.
Biorę się w garść i jadę dalej. Łatwo nie jest. Wtedy nie wiem jeszcze, że pierwszy punkt mojej trasy nazywa się „Jezioro Bystrzyckie”. Dlatego kiedy pytam o zaporę w Lubachowie tubylcy robią takie miny, jakbym pytał o tajne wojskowe budowle strategiczne.
W końcu się jakoś udaje. W oparach mgły i wilgoci zaczynam się wspinać pięknymi serpentynami na zaporę. Martwi mnie trochę ta mgła, bo ani zdjęć nie daje się robić, ani widoków podziwiać. – Eh, jakby to było pięknie, gdyby nagle ta wstrętna pogoda zniknęła – myślę i na ostatnich stu metrach rzeczywiście zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Naprawdę zjawisko niewiarygodne! Oczom mym ukazuje się zapora w całej okazałości. Zbudowana w 1914 roku wygląda solidniej niż egipskie piramidy. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Zwłaszcza, kiedy stoję na środku mając z jednej strony jezioro, a z drugiej, kilkadziesiąt metrów w dole, Lubachów.
Wokół jeziora wije się urokliwa wąska dróżka ze znakomitą nawierzchnią. Prawdziwa frajda dla bikera! Tą piękną drogą dojeżdżam do restauracji Fregata, szeroko znanej ze znakomitej kuchni. Tego faktu nie dane jest mi jednak sprawdzić, bo przyjeżdżam nieco za wcześnie. Robię natomiast kilka zdjęć zapory i jeziora, choć zmuszony jestem w tym celu zajrzeć do śmietnika, bo właściciele restauracji zastawili każdy dostępny skrawek widoku na tamę. Pewnie dlatego, że ten najpiękniejszy rozciąga się z tarasu Fregaty.
Podążam dalej piękną, wąską drogą. Trochę się obawiam o życie, gdyby nagle zza zakrętu wyskoczył jakiś wesoły Kamaz, ale jak się później okazuje ruch na drogach w tej okolicy jest nadzwyczaj umiarkowany. Fantastyczna droga, z nawierzchnią pamiętającą miejscami towarzysza Wiesława, kluczy między pagórkami jakby miała nadzieję zgubić mnie w okolicy, ale nie ze mną takie gierki. Mój boloński Duce nie da się zwieść byle serpentynie.
Docieram do Glinna, miejscowości nieco zakurzonej i przez chwilę zastanawiam się, czy nie jest teraz akurat rozgrywany finał mistrzostw świata w piłce nożnej. Żywej duszy… Ale osada że mucha nie siada. Klimatyczne domy, miły kościółek, cisza i spokój. Za kościołem drogą z grubsza asfaltową jadę w stronę Walimia. Drogi Gór Sowich to miód na serce motocyklisty. Nie dysponuję błotolubnym enduro, więc korzystam wyłącznie z dróg z grubsza choćby asfaltowanych. Mój Duce jest mi wdzięczny, a drogi oferują widoki nieprawdopodobne, poczucie odkrywania czegoś zapomnianego, ale i dozę niepewności, czy pięćdziesięcioletni asfalt zaraz przypadkiem się nie skończy.
Minąwszy Walim i jego sławne podziemne fabryki gnam wzdłuż do Rzeczki, która jest czymś w rodzaju kurortu, sądząc po ilości hoteli i pensjonatów. W Rzeczce szukałem drogi na Sierpnicę. To zadanie okazuje się za trudne i dla nawigacji, i dla map papierowych. Nawet mieszkańcy w końcu mają mnie dość. Kiedy już mam się poddać, znajduję drogę obwarowaną kilkoma zakazami, w tym zakazem wjazdu i znakiem ślepa ulica. Droga wprawdzie jest asfaltowa, ale jej szerokość, stromość i lokalizacja przywodzi mi na myśl słynną drogę The North Yunga.
Jak się szczęśliwie okazuje droga ślepa nie jest, a ponieważ z moim wzrokiem także wszystko w porządku, mogę podziwiać piękną panoramę gór z widokiem na Wielką Sowę. Będąc w Sierpnicy zahaczam o Osówkę, czyli podziemne miasto. A raczej o parking, bo zgodnie z doktryną pośpiechu okolicy raczej nie zwiedzałem.
Jestem głodny jak diabli, ale poniedziałek to nie jest dobry dzień dla miłośników gastronomii. Miła pani w spożywczym wysyła mnie do Oberży PRL w Jedlinie Zdrój. Nie dość że otwarta, to jeszcze dobrze zjeść daje. Przez Olszyniec, Podlesie i Niedźwiedzicę jadę przepiękną, taką trochę alpejską drogą i docieram do Zagórza Śląskiego, gdzie muszę zwiedzić przepiękny zamek Grodno. Ale że zgodnie z założeniem nie zwiedzam nic, aparat wyczerpuje całą baterię, a w baku pająk wije sporą pajęczynę, śmigam z powrotem do Lubachowa, gdzie wyskakuję po drugiej stronie zapory.
Świetna, choć krótka wyprawa. W naszym kraju naprawdę jest gdzie pojechać. Widoki zapierają dech, a i technikę można poćwiczyć. Jeśli miałbym na tę wyprawę dwa albo nawet trzy dni, było by co robić.
Ta Fregata to nic specjalnego, byłem tam w sierpniu. Dania typu flaczki i schabowy z kapustą. Smród papierosów wszędzie w środku, a w ogródku full. Ale okolica rzeczywiście fajna na taki krótki wypad jak się jeździć chce. Szczególnie dla takich motocykli jak moj „Trampek”. Pozdrawiam
Miło czytać o kolejnej Duce w turystyce!
Polecam tamte rejony. Niesamowita gradka dla miłośników historii. W tym artykule autor baaaardzo mało zobaczył (1 dzień to za mało). Również bardzo ładne szutry na motocykl i 4×4…przede wszystkim nikt się nie czepia i można ujeżdzać dowoli.