Jeśli śledzicie motocyklową prasę i media, mogło wam już wpaść w oczy, że kilka lat temu postanowiliśmy zdobywać świat w sposób nieoczywisty – na skuterach 125. Pomysł na kolejny kierunek wyszedł oczywiście od Pyry… ale tym razem zależało mu jakby bardziej. Za wszelką cenę chciał nam pokazać nieoczywiste Bałkany. Tak zrodziła się idea skuterowej wyprawy do Sarajewa.
Tekst: Paweł Nasiadka
Zdjęcia: uczestnicy wyjazdu
Na skuterach 125 odwiedziliśmy już chorwacką Pulę, alpejskie przełęcze Stelvio i Grossglockner, z noclegiem nad jeziorem Garda, czy Litwę i Łotwę, docierając aż do Rygi. Każdy z tych wypadów łączyliśmy ze zbiórką dla potrzebujących dzieciaków. Tym razem pomagaliśmy Mai i Lence z Wałbrzycha. Urodziły się z braciszkiem jako trojaczki. Chłopak urodził się zdrowy i bez żadnych problemów, ale jego siostry niestety wymagają wsparcia.
Od pierwszej wyprawy otrzymywaliśmy też wsparcie sponsorów. Początkowo wspierali nas pracodawcy, później do wspierających dołączali kolejni. Tak było i tym razem! Cała ekipa otrzymała ubezpieczenia od kioskfinansowy.pl. Tradycyjnie też zamówiliśmy u Broda okolicznościowe t-shirty, a ten, jak zawsze, dołożył bonus – koszulki dla całej trójki rodzeństwa!
Solidni partnerzy wyprawy
Ten wyjazd miał być jednak wyjątkowy również pod innym względem – tym razem postanowiliśmy spróbować powalczyć o maszyny testowe u producentów skuterów. Pomyśleliśmy sobie, że to właściwie jedynie wysłanie maila czy wykonanie jednego telefonu. Co się może stać? Najwyżej się ośmieszymy u ludzi, których prawdopodobnie nigdy nie zobaczymy na oczy ;) Jako grupowy skryba skleciłem odpowiednią treść maila i wspólnie z Pyrą puściliśmy go w świat, w różne miejsca. Ja postanowiłem zacząć od Konrada (tak, redaktora Motovoyager.pl), z którym miałem wcześniej okazję współpracować przy pisaniu swoich pierwszych artykułów do motocyklowej prasy.
Niedługo później dostałem od Konrada info, że współpracą zainteresowane jest Suzuki Motor Polska! Wow! Takiego obrotu sprawy się nie spodziewaliśmy. Później już sprawy potoczyły się szybko. Spotkanie online z przedstawicielem Suzuki, kilka telefonów i już wiedzieliśmy, że do naszej dyspozycji będą trzy bliźniaki 125 od Suzuki: Address 125, Avenis 125 i Burgman Street 125EX! Tu już zaczęło się dziać tak, że ledwo dowierzaliśmy. A wyobraźcie sobie minę fana motoryzacji, kiedy przedstawicielami Suzuki okazali się być Rafał Jemielita i Mikołaj Matsumoto! No, buty nam z nóg pospadali…
W międzyczasie Pyra poinformował, że i on dogadał się z innym producentem i w sumie na wyprawie będziemy sprawdzać pięć skuterów. Dzięki Zontes Polska do naszej wyprawy dołączyły dwa skutery 125M. Do tej gromady dopisał się również Gigor na BMW C 400 X. Szykowała się bardzo ciekawa zabawa!
Kłopoty na początek
Niestety, jak to bywa w życiu, przydarzyła nam się i przykra sprawa. Jacek, który miał jechać z nami, na kilka tygodni przed startem poważnie uszkodził sobie kolano. Nie dał rady pojechać. Ostatecznie więc 25 maja, o godzinie 6:30, na starcie wyprawy pojawili się: Pyra, T-dzik, Mikołaj, Ropa i nasze dzielne „service women” czyli Stonka, Justyna i Klaudia. Do granicy czeskiej eskortowali nas Bartek, Dawid i Maciek.
Początkowo trasa szła bardzo dobrze. Oswajałem się z Addressem. T-dzik szukał najlepszego ułożenia na Avenisie. To spory gość, a Avenis to typowo miejski skuter. Zwinny i lekki, o świetnym starcie, jednak nie tak wygodny jak typowo turystyczne maszyny. Za to mnie Address podpasował niemal od razu. Przemawiają do mnie klasyczne kształty, a ta maszyna naprawdę może się podobać! Reszta skuterów też spisywała się bardzo dobrze.
Naszym pierwszym celem była stacja benzynowa w Czechach, gdzie mieliśmy złapać się z lecącym ze Śląska Gigorem.
Jeszcze przed tym wydarzeniem, około 12:00, na wysokości miejscowości Motunice, złapała nas jakaś szalona nawałnica. Wiało tak, że auta uciekały z drogi. Zaczęło lać, grzmieć, walić piorunami… no zupełnie nie tak, jak lubią motocykliści. Stanęliśmy pod dachem przydrożnej stacji z zamiarem przeczekania tego zjawiska. Na szczęście nie trwało to długo i już chwilę później cięliśmy przed siebie!
Z Grześkiem złapaliśmy się jakąś godzinę później. Przeciwdeszczowe kubraczki okazały się już elementem stałym. Teraz kierunek Austria! Tamten dzień był typowo tranzytowy. Chcieliśmy dolecieć aż nad Balaton.
Na obiad zatrzymaliśmy się we Frauenkirchen w Austrii. Była godzina 16:00. Do węgierskiej granicy był już dosłownie rzut beretem, a do celu (miejscowość Keszthely) mieliśmy jeszcze jakieś 155 kilometrów. Jak na nasze możliwości, to jakieś 2,5 godzinki jazdy. Można więc było spokojnie usiąść, zjeść i nieco odpocząć. O dziwo, na dłuższą chwilę przestało nawet padać.
Objazdowa atrakcja
Na przyrestauracyjnym parkingu zacząłem zauważać, że ludzie pokazują palcami na nasze rejestracje. To nieodłączny element podróży skuterami 125. Apropos podróżowania… Dzisiejsze maszyny to kosmos. Ładowanie USB, hamulce CBS, lekkość, pojemne schowki, no i bajecznie płynna jazda. Address zaczął mi się podobać coraz bardziej! T-dzik też stwierdził, że oswoił się już z „Mietłą” (taki przydomek później zyskał Avenis, ale o tym za chwilę). Mówił, że teraz już luz. Znalazł miejsce na nogi, ma się gdzie i jak ułożyć, zmienić lekko pozycję. Jednym słowem jest git. No i ten start! Tu po raz pierwszy poważnie się zastanawialiśmy, JAKIM CUDEM Suzuki wycisnęło taki start z 8-konnych sprzętów?!
Na miejsce dotarliśmy około 20:20. Po drodze zaliczyliśmy jeszcze tankowanie, no i podziwialiśmy tęczę! Nasza posesja zastawiona była samochodami. Za płotem trwała jakaś węgierska rodzinna uroczystość. Masa ludzi. Nie pamiętam, który z chłopaków rzucił do mnie: „Ropa, idź się dogadaj, żeby auta na chwilę odsunęli, to wjedziemy!”.
Dogadaj się… dobre sobie, z Węgrami. Nie zrozumcie mnie źle, bardzo lubię Węgrów. Mam z nimi same dobre wspomnienia. Mam tam kilku przyjaciół, ale nie rozumiem ani słowa w ich ojczystym języku. Co tam słowa! Ja nie jestem w stanie nawet rozpoznać, czy dźwięki wypowiadane w moją stronę to pytanie, entuzjastyczne przywitanie, czy może klasyczny OPR ;)
Mniejsza o to. Na szczęście nasi bratankowie świetnie mówili też po angielsku. A to uprościło sprawę i już po chwili zaparkowaliśmy nasze rakiety i targaliśmy mandżur do środka. Wspólnie z Pyrą nagraliśmy też materiały dla Suzuki, Motovoyagera i Zontesa. Ta czynność towarzyszyła naszej wyprawie po raz pierwszy. Pierwsze koty za płoty. Rolki wrzucone w sieć, mogliśmy usiąść i podsumować dzień.
Po prostu przyjechały…
To już brzmiało jak jakieś „opowieści dziwnej treści”. Siedzimy sobie nad samym Balatonem, nad który w ten jeden dzień dotarliśmy maszynami klasy 125 cm3. W przypadku skuterów Suzuki – stricte miejskimi modelami. I wiecie co? Zupełnie nie zrobiło to na nich wrażenia. Po prostu to przejechały, a jedyną czynnością było tankowanie zbiornika na full (czyli w przypadku tych sprzętów koszt jakichś 30 zł) co około 200 km.
25 maja był, poza pierwszym dniem wyprawy, także dniem urodzin mojego brata. Zadzwoniliśmy więc do niego na video i wszyscy wspólnie odśpiewaliśmy mu „100 lat”. Kolejnego dnia naszym celem była już Bośnia i Hercegowina. Dla wielu z nas (w tym dla mnie) była to pierwsza wizyta w tej krainie. Po drodze przelecieliśmy też przez Chorwację, jednak tylko tranzytem (jak się później okazało, i ta krótka wizyta pozostawiła swój ślad na wyprawie).
Wystartowaliśmy rano. Kilka minut po 8:00 zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie nad Balatonem i już byliśmy w trasie. Było pochmurno i zapowiadało się na deszcz, ale zdążyliśmy przywyknąć. Jedziemy. Pierwszy przystanek zrobiliśmy w pewnej węgierskiej wsi. Był nieplanowany, a jednak… zresztą sami zobaczcie! No jak nie zrobić sobie foty przy takiej nazwie?
Jak po lodzie
Godzinę później byliśmy już w miejscowości Lukać po chorwackiej stronie. Tutaj zatankowaliśmy i usiedliśmy na kawę. Pogoda nie odpuszczała. Na szczęście humory dopisywały, maszyny szły jak złoto – czego chcieć więcej? Dwie godziny później morale nam lekko siadło. Niestety… Pomiędzy miejscowościami Pakrac a Filipovac zaliczyliśmy glebę. Ruszający spod świateł Avenis stracił przyczepność. Ja jechałem zaraz za nim na Addressie. Wyjechałem zza zakrętu i zobaczyłem głowę kumpla przed moim przednim kołem. Zahamowałem zdecydowanie i udało mi się go wyminąć ale poczułem, że Address też zaczął przegrywać z podłożem. Obróciłem się na kołach o 180 stopni a całość (już po zatrzymaniu) poprawiłem efektownym piruetem! Co tu było na tej drodze? Olej? Lodu o tej porze roku się nie spodziewaliśmy, mimo że byliśmy w górach.
Zebraliśmy się z drogi i zaczęliśmy oceniać straty. Nam, kierowcom, niewiele się stało. Więcej było strachu. Na szczęście prędkość była niewielka, a hamulce w Addressie spełniły swoje zadanie. Podeszliśmy do maszyn. Okazuje się, że poza uszkodzonym lusterkiem oraz kilkoma zdrapanymi naklejkami i rysami, Avenis może spokojnie lecieć dalej. Na Addressie w ogóle nie było widać śladów tej przygody. Zrobiliśmy zdjęcia, zapisaliśmy czas i powoli ruszyliśmy dalej. Kilka chwil później pojawił się znak „śliska nawierzchnia”, a Pyra objaśnił i pokazał, co to jest. Były to błoto i szlam naniesione przez przecinający drogę strumień, połączone z takim specyficznym asfaltem, który sam w sobie jest śliski. O efekty nie trzeba się było długo prosić.
Wody dla ochłody! Wycieczka po wschodnim Mazowszu w upalną niedzielę
Poza strefą Schengen
Wyprawa trwała dalej! Godzinę później staliśmy już na granicy chorwacko-bośniackiej. Czekała nas odprawa paszportowa. Dla mnie była to okazja pierwsza od czasów podstawówki. Zapomniałem już, jak to się odbywa. Cała procedura przebiegła sprawnie, choć ludzi na granicy tłumy. Różne nacje. Widać było przybyszów z całej Europy. Byłem trochę zdziwiony, bo nie miałem pojęcia, że ten kraj cieszy się taką popularnością wśród turystów.
Około godziny 16 wyjechaliśmy wreszcie z miast i głównych dróg, a naszym oczom zaczęły ukazywać się uroki Bośni. Na pierwszy rzut – nawisy skalne przy drodze i niesamowite kolory w rzece po drugiej stronie. Oczywiście stanęliśmy na foty!
Do celu zostało nam jakieś niecałe dwie godziny. Dzisiejszy nocleg zaplanowaliśmy w miejscowości Jajce. Trasa cały czas raczyła nas malowniczymi widokami i zielenią! Było naprawdę ładnie. Natomiast nie widać było zupełnie przydrożnych restauracji znanych sieciówek. Zamiast tego, przy stacjach benzynowych można tu zjeść lokalne potrawy.
Po krótkim zamieszaniu i szukaniu dokładnego adresu, dotarliśmy na miejsce kilka minut przed 18:00. Miły właściciel prowadzi tu pensjonat i oferuje naprawdę królewskie warunki. Ucięliśmy sobie z nim krótką pogawędkę. Żałuję, że nie miałem przy sobie aparatu w momencie, kiedy powiedzieliśmy mu, skąd przyjechaliśmy na maszynach, które chwilę wcześniej zaparkowaliśmy na jego podjeździe. Nie potrafię słowami opisać miny, jaką ze zdziwienia zrobił…
Niezłe Jajce…
Po rozpakowaniu się ruszyliśmy na szybkie zwiedzanie starego miasta. To w Jajcach po raz pierwszy zobaczyliśmy ostrzelane budynki. Bośniacy często celowo nie remontują elewacji – żeby pamięć o tej strasznej wojnie była ciągle żywa. Jajce to też pierwsza okazja na obserwowanie i obcowanie z Bośniakami. I niemal od razu zauważyliśmy funkcjonujące obok siebie dwie skrajnie różne kultury, które jednak świetnie koegzystują. W centrum starego miasta możecie siedzieć w klubie i popijać drinki, aby po chwili przejść dosłownie drzwi obok i spróbować pyszności kultury muzułmańskiej, gdzie z oczywistych względów nie podaje się alkoholu. My tak właśnie zrobiliśmy. Najpierw posililiśmy się w restauracji prowadzonej przez muzułmanów, a następnie przeszliśmy na drugą stronę ulicy, by spróbować lokalnego napitku.
Jajce to górska miejscowość słynąca z przepięknego wodospadu i starego miasta właśnie. Ten dzień zakończyliśmy zwiedzaniem. Wizytę nad wodospadem zaplanowaliśmy na kolejny dzień rano. Zaczęliśmy już przed 8:00, gdy wystartowaliśmy w trasę. Jednak zanim wyruszyliśmy w dalszą drogę, poszliśmy poszukać lokalnego śniadania i zobaczyć słynny wodospad. Miejsce do zaparkowania znaleźliśmy w samiutkim centrum bez problemu (zaleta skutera) i weszliśmy do małej lokalnej restauracji. Zamówiliśmy śniadanie.
Wjechały omlety i sałatki, a ja spróbowałem po raz pierwszy bośniackiej odmiany kebaba czyli cevapcici. Do tej potrawy właściciel podał mi na talerzu białą cebulę. W całości, jak jabłko. Przez chwilę zastanawiałem się, czy to nie dla ozdoby, ale Pyra, widząc moją konsternację, mówi: spróbuj, jedz jak jabłko, zdziwisz się. Tak też uczyniłem i… byłem w szoku. W ogóle nie było czuć ostrości cebuli, nawet jej zapachu. To co było czuć, to ogromna ilość słodkiego soku. Temu było faktycznie bliżej do jabłka niż do znanej mi dotąd cebuli. Niesamowite doświadczenie.
Posileni i zadowoleni wyruszyliśmy na poszukiwania wodospadu. Dojechaliśmy tam bardzo szybko. Miejsce faktycznie robi niesamowite wrażenie i, co ważniejsze – po raz pierwszy na tej wyprawie wyszło przepiękne słońce! Zrobiła się pogoda! Od razu wszystkim weselej. Cyknęliśmy pamiątkowe zdjęcia i ruszyliśmy dalej. Naszym celem było nadmorskie Neum. I to jest właśnie kolejna niesamowita zaleta Bośni i Hercegowiny – tego samego dnia z wysokich gór możesz dotrzeć nad ciepłe morze.
Zabrałem Justynę Addressem spod wodospadu na parking. Pojechaliśmy we dwójkę tym dzielnym sprzętem. I to okazja do kolejnych spostrzeżeń – nie zrobiło to na tym skuterze większego wrażenia. Po mieście można spokojnie podróżować w dwie osoby. I to wygodnie.
Zawsze warto zboczyć z trasy
Jadąc w kierunku Neum odbiliśmy z trasy i skierowaliśmy się do miejscowości Scit. Nadłożyliśmy kawał drogi, ale jak Pyra mówi, że warto, to zdecydowanie warto! Lecimy. Krajobraz z górzystego zaczął przechodzić we wzgórza i rozległe łąki. Na jednej z nich zatrzymaliśmy się, by zrobić foty, ale mój sprzęt niestety zawiódł. Co najgorsze, dowiedzieliśmy się o tym już wiele kilometrów dalej…
Cóż. Zdarza się. Tymczasem na trasie zabawa trwała w najlepsze. Zakręty, słońce, piękne widoki – wszystko to, co każdym zmysłem chłonie się podczas podróży na jednośladzie. Na horyzoncie widać było ponownie niezłe chmury, ale przestało to już na nas robić jakiekolwiek wrażenie.
Kilkadziesiąt minut później przejechaliśmy niewielkie pasmo górskie i zjechaliśmy do doliny. Po chwili ukazał się powód, dla którego zboczyliśmy z trasy. Wiele ludzi pisze na grupach i forach, że odpuszczało sobie to miejsce właśnie ze względu na konieczność nadkładania kilometrów. Błąd, bardzo duży błąd! To jedno z piękniej położonych miejsc, jakie widziałem. Miejscowość jest zlokalizowana na samiutkim środku jeziora. Zresztą zobaczcie sami!
Polska myśl inżynierska
Zatrzymaliśmy się w tym bajkowym miejscu na krótki odpoczynek. Po prostu leżeliśmy na trawie i cieszyliśmy się piękną pogodą… Tutaj objawił się wyjątkowy talent Gigora, który towarzyszył mu już do końca wyjazdu. W pewnym momencie Grzesio oznajmił nam, że zatrzasnął kluczyki w schowku i nie pojedzie dalej… My na to: po co ci kluczyki, skoro masz bezkluczykowy zapłon? Gigor: no taaaak, ale pestkę zamknąłem w kufrze centralnym, a ona stamtąd nie łapie. A kluczyki od kufra mam w schowku, którego nie da się otworzyć przy wyłączonym zapłonie…
SZACH MAT. Grzesiek w emocjach zadzwonił do kumpla po instrukcję awaryjnego odpalania/otwierania skutera. Nic takiego nie istnieje. Pokonał inżynierów BMW swoim wyczynem. W międzyczasie Tadzik, Pyra i Mikołaj dyskutowali, jak zdjąć kufer i przybliżyć go do jednostki centralnej, żeby złapała pestkę. Niemożliwe, powiecie… Inżynierowie z BMW też się sporo napracowali, żeby tak było. Pod kufrem ani jednego widocznego łba od śruby. Wszystko zalane plastikiem. Jednak nie z nami takie numery… Panowie bardzo szybko odkryli, że łby od śrub mocujących stelaż zalane są czymś w rodzaju gumy. Wydłubali ją już pięć sekund później a po kolejnych trzech minutach BMW otworzyło schowek i kufer wrócił na swoje miejsce. Operacja nie zajęła chłopakom więcej niż 10 minut, a na skuterze nie było śladu po akcji.
Burza i napór
Po krótkim odpoczynku i wrzuceniu relacji do wydarzenia na FB, zebraliśmy się i ruszyliśmy dalej. Dogonił nas deszcz, więc założyliśmy nieodłączne na tym wyjeździe przeciwdeszczówki. Lecieliśmy dobrym tempem, podziwialiśmy piękne widoki i obserwowaliśmy burzę na horyzoncie zastanawiając się, kiedy przetnie nam drogę. Póki co, nie było źle.
Armagedon dosięgł nas w miejscowości Posusje. Od jakiegoś czasu szukaliśmy już miejsca, gdzie można usiąść i zjeść obiad. Posusje to miejscowość z licznymi barami i punktami przy drodze. Znaleźliśmy restaurację, zaparkowaliśmy maszyny i weszliśmy do środka, żeby zjeść i przeczekać to, co dzieje się na zewnątrz. A działo się nieciekawie. Nagle zrobiło się ciemno, wzmógł się wiatr i zaczęło konkretnie lać.
Usiedliśmy, ogarnęliśmy się, zamawiamy jedzenie… no i tu pani poleca jakieś zestawy dla dwóch osób, gdzie można spróbować wszystkiego po trochu. Rozmawialiśmy, uzupełniliśmy wpisy w social mediach w relacji z podróży, po czym zaczęły wjeżdżać pierwsze zamówienia. Porcje OGROMNE! Od razu przypomniał mi się obiad w Słowenii, tuż pod granicą chorwacką, kiedy lecieliśmy do Puli. Kaliber ten sam. Zresztą sami zobaczcie.
Jak powszechnie wiadomo człowiek do obiadu walczy z głodem, a po obiedzie zaczyna walczyć ze snem. Pyra też był tego świadomy i wiedział, że jeszcze tego dnia chcieliśmy dotrzeć nad wodospady Kravica i w jedyne miejsce, gdzie BiH ma dostęp do morza – do Neum. To tam chcieliśmy tego dnia nocować.
Po drodze pogoda się poprawiła, mijaliśmy liczne kramy z lokalnymi produktami: warzywami, owocami, serami, rakiją itd. Przy jednym z nich nasza grupa stanęła i robiła zakupy. Ja wykorzystałem chwilę i złapałem telefonem piękny zachód słońca. W powietrzu krążył już zupełnie inny zapach, zmieniła się też roślinność. Zdecydowanie zaczynało być czuć nadmorskie, południowe lato! Humory od razu się nam poprawiły.
Nad wodospady Kravica dojechaliśmy o 20:45. Jak się okazało, obiekt był już zamknięty i nie daliśmy rady ich zobaczyć, oprócz podglądania z parkingu… Szkoda, ale plan był ambitny, a pogoda nas nie rozpieszczała. Trzeba się było z tym pogodzić i lecieć dalej.
Relaks nad Adriatykiem
Pyra bardzo chciał przeprowadzić nas po zakrętach górskich, bo widoki są nieziemskie. Plan częściowo się udał, bo jechaliśmy tak długo, że zrobiło się już całkiem ciemno. Ale klimat i tak był niesamowity. Lecieliśmy zakrętami lewo-prawo. Skutery jechały bardzo żwawo, mimo że trasa prowadziła ostro pod górę. Z zakrętów wypadliśmy na jakąś nowiutką drogę – piękną i szeroką niczym ekspresówka. Wprost z niej zjechaliśmy do Neum. Piękna jazda! Naszym oczom ukazało się miasteczko malowniczo położone nad Morzem Adriatyckim. Właściciel apartamentu czekał na nas, mimo późnej pory (dojechaliśmy jakoś mocno po 22:00). Był reprezentantem kadry narodowej BiH w koszykówce. Tak przynajmniej mówił, ale jego aparycja zdawała się to potwierdzać.
Apartament to poziom zdecydowanie europejski. Bardzo duży i wygodny. Osiem osób spokojnie znalazło sobie miejsce, do łazienek nie było tłoku bo były dwie, balkon z widokiem na morze. Do tego garaż podziemny. No po prostu obiekt jakby stworzony dla nas! Szybko rozpakowaliśmy mandżur, ogarnęliśmy się i zasiedliśmy do biesiady.
Mieliśmy zaplanowany dzień odpoczynku, więc tego wieczora można było trochę posiedzieć. Padłem jednak na twarz bardzo szybko, zmęczenie dało o sobie znać. A gadało się super, bo i atrakcji do omówienia było sporo. Poranek powitał nas takim widokiem:
Specjalnie na ten wyjazd zaopatrzyliśmy się z Pyrą w najbardziej obciachowe wakacyjne koszule, jakie tylko udało się znaleźć. Teraz nadszedł czas, żeby je przyodziać!
Oczywiście od razu z tego skorzystaliśmy. Władowaliśmy się do wody, która (jak na Adriatyk) była jeszcze zaskakująco chłodna. Ale było po prostu przepięknie. Niesamowite, że właśnie siedziałem w wodzie, w Morzu Adriatyckim, w Bośni, do której dojechałem „miejskim” skuterem Suzuki Address 125. Było to niesamowicie pozytywne wrażenie!
Ciąg dalszy w części drugiej – już w kolejny poniedziałek!