Oboje jesteśmy podróżnikami. Podczas podróży się poznaliśmy, w trasie zdecydowaliśmy się również na ślub. Nasz miesiąc miodowy postanowiliśmy spędzić nietypowo: podróżując bez żadnego przygotowania 11-konną Honda CGL po Afryce Zachodniej.
Tekst i zdjęcia: Anna Matuszyńska i Maciej Pastwa
W końcu września 2011 roku lądujemy w Ndjamenie – stolicy Czadu. Za kilka dni mamy przemierzać lokalnym transportem Saharę, malowniczy Erg Bilmy w Nigrze. Na miejscu okazuje się jednak, że z powodu napiętej sytuacji politycznej w Libii istnieje duże prawdopodobieństwo porwania na pustyni przez tuaregów. A więc utknęliśmy. Wracać do Polski samolotem nie możemy – nie mamy biletów powrotnych. Na polskiej misji, dzięki uprzejmości księdza Staszka tworzymy bazę wypadową. Szybko załatwiamy wizy do sąsiedniego Kamerunu i przez miesiąc lokalnym transportem zwiedzamy ten kraj. Tam też rodzi się pomysł kupna motocykla i powrotu nim do Polski. Do kraju mamy około 15 tys. kilometrów.
Motocykl tańszy niż bilet
Po powrocie do Czadu penetrujemy rynek motocyklowy. Koszt motocykla wraz z paliwem do Polski to przybliżona cena biletów lotniczych dla dwóch osób. Nie ma się co wahać: jedziemy. Decydujemy się na najbardziej polecany i najpopularniejszy tu motocykl z wyższej półki – nową Hondę CGL 125. Z naszego punktu widzenia nie ma innej alternatywy – inne modele są obłędnie drogie, problemem jest też brak części zapasowych. Afryka rządzi się swoimi prawami, pojęcie „nowy” jest względne. Salonowe motocykle owijane są często folia stretch i na codzień normalnie użytkowane, po czym trafiają ponownie do sklepu jako nowe. Po dwóch tygodniach, z dużą pomocą pana Senoussi, zaprzyjaźnionego producenta numerów rejestracyjnych znajdujemy egzemplarz nieużywany. Przed nami stoi nowa, lśniąca Honda. 5 grudnia w mieście Mao w Czadzie, na piaskach Sahelu, z widokiem na piękna zielona oazę i w obecności przypadkowych świadków bierzemy ślub. W ceremonii nie uczestniczy żaden urzędnik ani ksiądz. Otwieramy oryginalnego szampana, kupionego jeszcze w Europie i zaczynamy nasz miesiąc miodowy. Ku naszemu zdumieniu wszystkie formalności udaje się załatwić w kilka godzin – co w Afryce zakrawa na cud. Całość, wraz z zakupem motocykla kosztuje nas 5200 zł, czyli prawie dwukrotnie mniej niż bilety lotnicze do Polski. Największą zaletą naszej hondy jest fakt, że w każdej najmniejszej wiosce możemy ją w razie potrzeby naprawić. Pojazd pali zaledwie 2,7 l / 100 km, dzięki czemu koszty są nawet mniejsze niż przy podróżowaniu autobusem. A co najważniejsze – mamy ukochaną wolność i nie jesteśmy zależni od nikogo i niczego! Pakujemy się w rowerowe sakwy firmy Crosso i wyruszamy na kilkudniową przejażdżkę po Czadzie. To również czas na przyspieszoną naukę jazdy i zapoznanie się z motocyklem, gdyż Maciej – choć posiada prawo jazdy na motocykl od 15 lat, nigdy jednośladem nie jeździł! Nie mamy też żadnych motocyklowych ubrań. Jedziemy w tym co mamy, czyli w koszulkach, krótkich spodenkach i sandałach. W Czadzie mało kto jeździ nawet w kasku – my decydujemy się jednak na ich zakup, płacąc 50 zł za sztukę. Dodatkowo zaopatrujemy się w linę do holowania oraz kilka podstawowych narzędzi. Teraz w Afryce jest sucho. Kropla deszczu nie spadnie przez kilka miesięcy, a temperatura przekracza 40 stopni. Tutaj nawet nie ma sklepów z odzieżą typowo motocyklową. W takich strojach podróżujemy przez kolejnych sześć miesięcy.
Taniec na lodzie
Opuszczamy zabudowania Ndjameny. Silny wiatr z Sahary niosący piasek jazdy nam nie ułatwia. Na samym początku wywrotka – prawie lądujemy w rowie. Dopiero teraz pojawiają się w naszych głowach wątpliwości: co my właściwie robimy? Czy damy radę bez żadnego doświadczenia przejechać tym komarkiem przez 15 państw Afryki? Dla obciążonego motocykla prędkość podróżna to 50-70 km/h – pod warunkiem, że nie mamy wiatru w twarz. Szczęśliwym trafem okres, w jakim znaleźliśmy się w tej części Afryki jest do podróży motocyklem najlepszy. Od listopada do kwietnia trwa tutaj bowiem pora sucha, dni są ciepłe, a noce przyjemnie chłodne. Dzień trwa przez okrągły rok 12 godzin, zawsze staramy się więc wstawać i kłaść ze słońcem. Na noclegi zatrzymujemy się w wioskach. Najpierw pytamy o zgodę wodza wioski, który zawsze chętnie nas przyjmuje, wskazując miejsce do rozbicia moskitiery. Nigdy nam nie odmówiono. Czad jest czterokrotnie większy od Polski, a liczy zaledwie 11 mln mieszkańców, nie brakuje tu więc terenów dzikich. Na nich można się bezpiecznie rozbić, co również czynimy dość często. Nasz średni dzienny dystans nie przekracza 300 kilometrów, ale przecież nigdzie się nam nie spieszy.
Jestem pod wrażeniem tego co dokonali autorzy.. A raczej na czym ;)
Fajne zdjęcia i ciekawa historia.
Świetny pomysł na niezapomniany miesiąc miodowy.
Brawo za odwagę! Pokazaliście, że nawet w tak trudnym logistycznie kawałku świata jakim jest Afryka można na bieżąco skroić znakomitą i bezpieczną wyprawę!
Dzięki za dużo cennych wskazówek i informacji – na pewno nam się przydadzą, bo właśnie sami startujemy na eskapadę bo Afrycę – zaczynamy w Senegalu i kierujemy się na południe kontynentu. Zapraszam do śledzenia relacji LIVE pod adresem: http://zmapaipiwem.pl/category/zachodnia-dzika-afryka/.