Dziki, nieokiełznany i szalony – nowy Suzuki SV650 nie pasuje wprawdzie do tego opisu, ale zarówno dynamiki jak i żywiołowości mu nie brakuje. Jako miejski macho sprawdza się doskonale, gorzej, gdy mamy ochotę wybrać się gdzieś dalej.
Tekst: Rafał Betnarski, zdjęcia: Marcin Idziaszek
Nowy SV650 ma – w założeniu – kontynuować tradycję pierwszej generacji modelu, która produkowana była w latach 1999 -2009. A tradycja to nie byle jaka – motocykl już w 2000 roku zyskał ogromną popularność i znalazł się na drugim miejscu wśród najlepiej sprzedających się jednośladów w Europie.
Pierwsza generacja SV zdobyła serca bikerów niezwykłą w tamtych czasach wszechstronnością – motocykl sprawdzał się podczas dojazdów do pracy, na torze wyścigowym, znakomicie nadawał się nawet do stuntu. Silnik był niezwykle żywiołowy, ochoczo współpracował z prawą manetką i pozostawał niewzruszony nawet wobec okrutnego traktowania na torze. Czy nowy SV650 ma coś z tamtego dzikusa?
Transgender
Z jakiegoś trudnego do zrozumienia powodu Suzuki, zgodnie z zasadą „lepsze jest wrogiem dobrego” zastąpiło SV650 Gladiusem. Zamiast krzykliwych kątów pojawiły się miękkie łuki, zaś łobuzerski charakter motocykla, zamiast choćby ugrzecznić, unicestwiono. Gwoździem do wizerunkowej trumny okazało się użycie modelu jako pojazdu egzaminacyjnego – kto do cholery chciałby jeździć „elką”? Może tylko świeżaki.
Hamamatsu dostrzegło tę ujmę na wizerunku twardego niegdyś zawodnika i ostro wzięło się do roboty. Tu coś podniesiono, tam zwężono i niczym ze starego dresu nowy garnitur od tego roku w salonach pojawił się następca – nowy SV650. Niewprawne oko może jednak nie zauważyć różnicy między Gladiusem a nową „esfałą”. Gdzie zatem zmiany? I po co? Istota sprawy tkwi w detalach.
Na pierwszy rzut oka motocykle faktycznie są do siebie podobne. No dobra, na drugi rzut w zasadzie też, choć przednia okrągła lampa, nachalnie kojarząca się z urokiem motoryzacji lat siedemdziesiątych, mocno odżegnuje się od Gladiusa i nawiązuje do poprzedniej generacji SV. Odmienna niż w Gladiusie jest także pozycja kierowcy – bardziej wyprostowana dzięki nieco wyższej kierownicy. Nie sposób też nie zwrócić uwagi na mniejszą szerokość motocykla – w porównaniu do Gladiusa czuję się tutaj trochę jak na rowerze.
Forma SV650 jest – jak by to rzec – oszczędna. Mówiąc brutalnie motocykl wyposażony jest w nic. Z jednej strony trochę lipa, ale pamiętać trzeba, że cena tego sprzętu to nieco ponad 27000 zł. Na otarcie łez Suzuki dodaje jakieś magiczne systemy – pierwszy ułatwia start z jedynki podnosząc delikatnie obroty, drugi odpala motocykl po jednorazowym naciśnięciu startera. Rozrusznik kręci sam, dopóki silnik nie zaskoczy. Niby nic, a fajne i cieszy.
Pierwszy kontakt z zawieszeniem SV trochę rozczarowuje. Przedni nieregulowany widelec buja przy naciśnięciu jak stary Polonez. Tył reaguje za to dość sprężyście i przewidywalnie. Gumowej reakcji przedniego zawieszenia nie czuć natomiast podczas jazdy – najdziksze harce w ciasnych zakrętach nie wywołują nerwowego kołysania. Inżynierom udało się połączyć przyzwoity komfort na nierównych nawierzchniach z bardzo dobrą stabilnością w zakrętach.