Tegoroczna edycja imprezy Harley-Davidson Experience Ride zawiodła mnie do Szwajcarii – alpejskiej krainy sera, pięknych dróg i kosmicznych mandatów. Alians szwajcarsko-amerykański okazał się bardzo trafiony, ponieważ dostojne cruisery są idealnymi maszynami do poznawania uroków tego gościnnego kraju.
Tekst: Konrad Bartnik, zdjęcia: Jakub Tujaka
Tegoroczna edycja H-D Experience Ride okazała się być imprezą z rozmachem. Wraz z kilkoma innymi przedstawicielami mediów motoryzacyjnych zostaliśmy zaproszeni na pięciodniową podróż po najpiękniejszych zakątkach Szwajcarii, kraju pięknego, niezależnego i nieprzyzwoicie bogatego – nie tylko finansowo. Trasa biegnie fragmentami Grand Tour of Switzerland, czyli specjalnego projektu turystycznego prezentującego największe atrakcje tej krainy. Skarbem naszej wyprawy okazała się Adriana Czupryn, ekspert od kraju Helwetów i autorka przewodników, która niezwykle kompetentnie przekazywała niezbędne informacje i pomagała nam w kontakcie z tubylcami.
Po krótkim i przyjemnym locie lądujemy w Zurichu, gdzie po szybkim lunchu na lotnisku pakujemy się do dwóch aut i jedziemy do oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów salonu Harleya. Czeka tam na nas sześć wypucowanych i zalanych pod korek maszyn. Oliwkowy Softail Slim, „militarny” Softail Slim S, czarny jak noc Fat Boy S, dostojny Road King i dwa żaglowce – Electra i Street Glide będą naszymi towarzyszami przez pięć kolejnych dni. Prognozy pogody były fatalne, tymczasem my trafiamy na prawdziwy upał. Szybka przebiórka w odzież roboczą i ruszamy do Interlaken, pierwszego punktu docelowego.
Kalejdoskop widoków
Charakterystyczną cechą szwajcarskiego krajobrazu jest fakt, że nawet rejony podmiejskie, nie uznawane za specjalnie turystyczne, cieszą swoją urodą. Podróż autostradą między miastami to prawdziwa przyjemność i uczta dla oka. Moja pierwsza obserwacja jest taka, że stan nawierzchni głównych dróg wcale nie zachwyca i pod tym względem nie mamy się już czego wstydzić. Duża ilość łat, wypełnień i śliskich jak lód pasków lepiku burzy nieco mój sielankowy obraz. Zdecydowanie lepiej jest na wiejskich, mniej uczęszczanych drogach, do których nasze trakty trzeciej kolejności odśnieżania rzeczywiście nie mają startu.
Szwajcarzy kochają tunele i mam wrażenie, że z lubością borują w każdej górze w okolicy. Duża ilość podziemnych przepustów poza uciążliwością związaną z ciągłym przyzwyczajaniem oczu od zmroku do oślepiającego światła ma taką zaletę, że podróżując oglądamy prawdziwy kalejdoskop widoków. Nigdy nie wiem, co zastanę za kolejną górą, ale z reguły nie jestem zawiedziony. Ilość krajobrazów znanych z pocztówek i przewodników po prostu powala.
Widziane z góry turkusowe jeziora otoczone zielonymi wzgórzami, za którymi majestatycznie piętrzą się wiecznie białe Alpy robią duże wrażenie na człowieku z nizin. Zatrzymujemy się przy jednym z punktów widokowych, gdzie atakuje nas azjatycka para młoda w pełnym ślubnym rynsztunku, która przyjechała tam na pamiątkową sesję zdjęciową. Nic tak nie cementuje związku, jak wspólne fotki na lśniącym Harleyu. Ufając nawigacji ustawionej na trasę widokową trafiamy niestety do centrum Lucerny, gdzie zaliczamy prawdopodobnie wszystkie czerwone światła w okolicy. Gotujemy się na bezlitosnym słońcu, którego robotę wspomagają od dołu rozgrzane potężne silniki.
Między jeziorami
Po południu docieramy do starego, uroczego hotelu w małej miejscowości Wilderswil. Staroświecki wystrój, skrzypiąca podłoga i wiszące na ścianach fotografie dokumentujące stuletnią historię obiektu pozostającego w rękach jednej rodziny robią na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Znajdujemy się w rejonie miasta Interlaken, zbudowanego na przesmyku pomiędzy dwoma jeziorami. Przepływa przez nie rzeka Aare o fantastycznie zielonym kolorze, który zawdzięcza udanemu koktajlowi minerałów. Interlaken ma w sobie urok starego, eleganckiego kurortu, pełnego zabytkowych hoteli.
Odstawiamy motocykle na parking i po szybkim odświeżeniu się ruszamy w kierunku dolnej stacji zabytkowej kolejki zębatej, która zawozi nas na szczyt Harder Kulm, popularny punkt widokowy. Jest to taka miejscowa Gubałówka, z której roztacza się wspaniała panorama miasta i górujących po drugiej stronie doliny alpejskich szczytów. Robimy zdjęcia na tarasie widokowym, którego raczej nie polecam osobom z lękiem wysokości. Na Harder Kulm znajduje się przyjemna restauracyjka, w której zostajemy na kolację.
Dość zabawna wydaje mi się dalekowschodnia załoga obiektu, odziana w szwajcarskie stroje ludowe. Wśród turystów też dominują goście spoza Europy, zwłaszcza Hindusi. Jak wyjaśniła nasza przewodniczka, w okolicy kręconych jest wiele bolywoodzkich filmów, a ośnieżony szczyt Jungfrau jest żelaznym punktem wycieczek z Indii, podróżujących szlakami swoich filmowych idoli. Ostatnim kursem kolejki wracamy na dół, gdzie w jednym z barów do późnych godzin kwitnie międzyredakcyjna integracja.