Nadszedł dzień, kiedy pierwszy raz w życiu dosiadam Harleya. Amerykański sen okazuje się dla mnie krótki i średnio udany. Żeby pozostać sprawiedliwym – Harley-Davidson Street Bob to świetna maszyna, tyle że nie dla mnie.
Zdjęcia do testu: Magdalena Truszkowska
Tego dnia przebieram nogami od rana. Trasę do Warszawy pokonuję w ekspresowym tempie, podjeżdżam pod salon Harleya i czym prędzej odstawiam swoją japońszczyznę na parking. Podpisuję dokumenty i idę przywitać się z motocyklem.
Pierwsze wrażenie jest dosyć mieszane. Miało być dostojnie i elegancko, jest dosyć… topornie. Street Bob Special Edition to w założeniu typ miejskiego zabijaki, stąd chrom zostawiono wyłącznie na wydechu i detalach silnika.
Reszta jednostki napędowej, tak pięknie wyeksponowanej w klasycznych Harleyach, została pomalowana na czarny mat. Miało być łobuzersko, a z bliska wygląda, hmm, tanio.
Po krótkim instruktażu na temat obsługi odpalam motocykl. Leniwie budzącemu się do życia silnikowi towarzyszy niepodrabialny dźwięk.
Drżące ciało
Na wolnych obrotach cała maszyna wibruje jak Ursus C-330, a wiele elementów wyposażenia trzęsie się z kilkucentymetrową amplitudą. Cudo! Gdybym nie miał uprawnień do jazdy, mógłbym tak sobie siedzieć cały dzień… do momentu zamiany klejnotów w bezę.
Sprzęgło, uff, jedynka, uff… wszystko działa precyzyjnie, ale z lekkością i gracją zaciętego zamka w radzieckim CKM-ie. I tak ma być! Ruszam i prawie doświadczam pierwszej gleby.
Jako to dziewczę z (amerykańskim) chłopcem nieobyte, odruchowo szukam podnóżków tam gdzie zwykle. W Street Bobie są one wysunięte mocno do przodu, co wymaga zmiany przyzwyczajeń. Z duszą na ramieniu włączam się w gęsty ruch.
Ważąca ponad 300 kg maszyna prowadzi się zaskakująco lekko i precyzyjnie, co jest zapewne zasługą nisko rozłożonej masy. Powiedziałbym wręcz, że jest dużo łatwiej niż na teoretycznie lżejszych motocyklach i ze Street Bobem poradzi sobie nawet filigranowy osobnik, pod warunkiem, że dosięgnie do podnóżków.
W ruchu miejskim Harley radzi sobie znakomicie, dzięki świetnej manewrowości i malutkim lusterkom, praktycznie nie wystającym poza kierownicę. Sprawę ułatwia też fakt, że słyszalny z daleka gulgot potężnego V-Twina sprawia, że auta pokornie rozstępują się jak Morze Czerwone przed Mojżeszem.
Wielkie serce
Dojeżdżam do granic Warszawy i czuję, że coś jest bardzo nie tak. Nogi mam totalnie zesztywniałe. To zasługa pozycji na tym motocyklu, przy moim wzroście nie pozwalającej na chwilowy choćby odpoczynek. Mięśnie ud są stale napięte i żadne cuda z przesuwaniem się w przód czy w tył i zmiana ustawień stóp na podnóżkach nie pomagają. Ten typ tak chyba ma – zadajesz szyku, ale na krótkim dystansie.