Pamiętam taki filmik na Youtube, gdzie tak zwani kibice dwóch drużyn ustawili się w jakimś zapyziałym lesie, żeby okładać się po mordach. Jako dzieciak miałem nawet z tego ubaw, a że sztuki walki mam we krwi, to rozbawiony patrzyłem na tych zj#bów jak kaleczyli technikę, próbując robić rzeczy, które widzieli na filmach z Jackie Chanem. Czasy się zmieniają, na każdym rogu znajdziesz siłownię lub klub sportów walki w pobliskiej podstawówce. Każdy coś tam umie. Nie każdemu jednak starcza sił i determinacji żeby przywyknąć. Przyzwyczaić się. Wsiąknąć, by trening był dla ciebie naturalnym rytuałem, jak cholerne mycie zębów… Bitwa o kamizelki stała się momentem, w którym obiecałem sobie, że na ostro wracam do treningów.
W poprzednim odcinku:
Prawo drogi – motocyklowa powieść cykliczna. Odcinek 13: Gdy osuwa się grunt…
Jasne, wielki jak dąb schab padł od pierwszego strzału, którym wysadziłem go praktycznie z butów. Jestem pewny, że Twardy tego nie planował. No bo kto przy zdrowych zmysłach przewidziałby, że kiedy dwóch prezydentów klubów MC drze na siebie mordy, jakiś prospect wyskoczy przed szereg i wysprzęgli największemu zakapiorowi w okolicy, a co więcej wyśle go tym strzałem na chwilowy spoczynek?
Cóż miał robić biedny Twardy? Zdziwić się? Przeprosić? Pogrozić mi palcem? Jak przystało na przywódcę aspirującego do gangsterki gangu motocyklowego z rozpędu wjechał z kopa prezydentowi Blood Diamonds prosto w bebech. Tak, rozpętałem piekło i było mi z tym dobrze. Za zniszczenie mi życia, za Majkę, za Siwego i za to, że prędzej czy później będę musiał rozmówić się z agentem Jurskim, wpadłem w najprawdziwszy bitewny szał.
Tamtych było więcej. Nawet pozbawieni uzależnionego od przyjmowania protein kafara, byli na swoim terenie, było ich więcej. Z pozoru te dwie grupy składały się z raczej starszych niż młodszych przedstawicieli klasy niskiej i średniej. Panowie z nadwagą, łysinami, złymi tatuażami i tragicznym wyczuciem mody oraz poglądów politycznych braki kondycji nadrabiali chęciami. W ruch poszły kije, łańcuchy, trzonki od siekier. Było grubo.
Tuż obok mnie Twardy masakrował właśnie kolanami prezydenta Blood Diamonds, który powoli zaczynał przypominać krwawy, ale ochłap. Kątem oka zobaczyłem Siwego, jak zgarnia jakiegoś typa biegnącego na mnie z gazrurką. Jak się okazało, Siwego czegoś nauczyli w policji, bo zręcznie przechwycił uzbrojoną rękę przeciwnika i z gracją, której nie powstydziłby się Steven Seagal (ten z czasów Niko ponad prawem, a nie opasły przydupas Putina z wściekle czarną peruką), wykorzystał impet przeciwnika, skręcił jego nadgarstek i prawdopodobnie zafundował mu otwarte złamanie.
Ruszyłem przed siebie. W amoku namierzyłem sierżanta Diamondów, który ogarniał się z chwilowego szoku. Tuż za nim stał prospect trzymając dwie skradzione kamizelki. Obiecałem sobie, że dowiem się o co chodzi z tą zabawą, ale uznałem tymczasowo, że jak w grach typu capture the flag ma to jakieś wyższe znaczenie strategiczne. Obiecałem sobie, że zacznę w końcu ogarniać zasady klubowe.
Przyspieszyłem mając zamiar wjechać w sierżanta latającym kolanem. Zamiast tego poczułem jakby wściekły byk mnie stratował. Ktoś wparował we mnie od boku, przewracając na ziemię.
Zakotłowało się. Pięści latały mi nad głową odbijając się od szczelnie postawionej gardy. Działałem instynktownie. Przechwycić rękę, biodra do góry i w bok. Skręcić się.
Widziałem głowę typa, który siedział na mnie szczerząc się i śliniąc niczym wściekły buldog. Po chwili miał już moją nogę na karku, a ja zapinałem mu trójkątne duszenie.
Nie jestem głupi i w środku walki z cholera wie iloma przeciwnikami bardzo nie chciałem być na ziemi. Nikt przecież nie chce być skopanym po głowie, podczas zapinania perfekcyjnego trójkąta. Trzy łokcie na czaszkę pozbawiły pana buldoga przytomności, a ja mogłem znowu znaleźć się w pozycji prostopadłej do planety.
Dokładnie w tym momencie dopadł mnie sierżant Diamondów. Miał charakterystyczną brodę i włosy upięte na samuraja. Ja zaś nie miałem już za bardzo oddechu. Przypomniałem sobie technikę z savate, której uczył mnie znajomy trener Muay Thai. Technika miała za zadanie zastopować przeciwnika. Ot wystawiasz zakroczną nogę i piętą wchodzisz nieco nad kolano wykrocznej nogi przeciwnika. Takie pacnięcie, a wybija z rytmu. Tyle, że jak włożyć w to odrobinę siły…
Sierżant Diamondów zawył z bólu i złożył się jak długi. Wił się kurczowo zaciskając dłonie na strzaskanym kolanie. Cytując Bucho z “Desperado” – “Więcej nie zatańczy”.
Uśmiechając się dziko odwróciłem się do prospecta, który trzymał kamizelki. Coś śmignęło w moją stronę, a po metalicznym błysku odbijającym światła samochodu Siwego mój ogarnięty szałem bitewnym umysł zdołał dojść do prostej konkluzji… maczeta. Tak, Blood Diamonds również mieli w szeregach narwanych prospectów. Ten konkretny uznał, że sieknie mnie najprawdziwszą maczetą kupioną pewnie na jakimś serwisie aukcyjnym lub od ruskich na bazarze.
Zareagowałem instynktownie. Nie, nie wykonałem uniku ani nie wyprowadziłem zręcznej obrotówki niczym Mamed Halidov. Nie jestem zawodowym żołnierzem, ochroniarzem ani policjantem. Jestem chemikiem, który spędził trochę czasu na macie. Typem, który kiedy bije się go maczetą… zasłania się ręką.
Nie pamiętam, żeby mnie bolało. Pamiętam, że zrobiło się mokro, cholernie mokro. Nie chciałem nawet patrzeć co się stało z moją lewą dłonią. Nogi się pode mną ugięły, zrobiło mi się niedobrze i padłem na kolana kurczowo ściskając uszkodzoną kończynę palcami prawej ręki, zupełnie jakby to mogło w czymś pomóc. Nie wiem, może człowiek w takiej chwili woli nic nie zgubić lub ma irracjonalną nadzieję, że jednak za chwilę okaże się, że to tylko skaleczenie. Ja nie chciałem sprawdzać. Bardzo nie chciałem sprawdzać, bo wiedziałem że coś jest cholernie nie tak.
Podniosłem zamglony wzrok. Tak, płakałem. Nie ze strachu, tylko z wściekłości i w takim ludzkim odruchu, kiedy okazuje się że rzeczywistość przejeżdża po tobie z siłą rozpędzonego TIRa. Łzy ciekły mi po twarzy, a otępiały ze strachu prospect wznosił maczetę szykując się do kolejnego ciosu.
Huk strzału sprawił, że mimowolnie drgnąłem. Chłopak z maczetą zatoczył się wypuszczając broń, a na jego ramieniu wykwitła krwawa plama. Po chwili czułem, że Siwy dopada do mnie. W dłoni trzymał giwerę. Próbował pomóc mi się podnieść.
– … simy się! – krzyczał mi prosto w twarz, ale chyba nie do końca łapałem, o co mu chodzi. – …użo ich jest! – Wskazał bronią w kierunku wejścia do willi, z której wysypało się morze karków, cholernie podobnych aparycją do tych panów, z filmiku o kibolach. Dotarło do mnie, że Siwy chce, żebyśmy spieprzali stamtąd w podskokach.
Wstałem na jedno kolano i zobaczyłem, że u moich stóp leżą skradzione kamizelki. Nie wiem co stało mi się w głowę, ale nagle poczułem że muszę je mieć. Puściłem ranną rękę i chwyciłem je. Coś mnie zaszczypało w lewej dłoni, ale szybko zawinąłem ją w odzyskane szmaty.
Pamiętam, że Siwy targał mnie do samochodu. Ktoś wypalił z boku, chyba z pistoletu czarnoprochowego. Nad podwórkiem willi uniósł się okrzyk bojowy kontrataku kiboli, którzy najwyraźniej mieli coś wspólnego z Blood Diamonds.
– Valhalla… – wybełkotałem z szalonym uśmiechem. Chyba zaczynałem bredzić.
Siwy wsadził mnie do beemki i zatrzasnął drzwi. Już miał przeskakiwać przez maskę, kiedy dopadł go jakiś kibol. Wpadł w niego i się odbił jak od ściany. Zobaczyłem tylko błysk i usłyszałem huk strzału. Łysy entuzjasta sportów drużynowych odskoczył w bok z przestrzeloną stopą, jego koledzy przypadli do niego.
Dało to czas Siwemu, żeby podbiegł do drzwi kierowcy. Wskoczył do fury i już po chwili wystrzeliliśmy na ulicę. Za nami leciały sztachety i kamienie rozbijając się o karoserię samochodu.
– To nie koniec… – jęknął Siwy.
Spojrzałem w lusterko, za nami jechał jakiś samochód i nie był to żaden z naszych. Siwy wcisnął gaz do dechy, silnik zawył tak samo jak upierdliwy czujnik zapięcia pasów.
Chyba straciłem na chwilę przytomność. Jak przez mgłę pamiętam głuche łupnięcie i szarpnięcie auta. Zdaje się, że próbowali nas staranować. Potem odzyskałem na chwilę wzrok, żeby zobaczyć przez szybę, do której przytulałem twarz wyszczerzone mordy kiboli wystających z okien samochodu, który nas ścigał. Machali jakimś żelastwem niczym barbarzyńcy, którzy porwali rzymski rydwan.
Siwy próbował ich chyba zgubić. Samochodem rzucało w zakrętach, a ja słyszałem pisk opon. Chłopak był wirtuozem kierownicy jednośladu, ale z samochodem radził sobie chyba niezgorzej.
Nie wiem jak to się stało, ale kolejny raz odzyskałem przytomność na drodze ekspresowej. Oślepiały mnie reflektory samochodów jadących z naprzeciwka złośliwie mrugających światłami drogowymi, ogłuszało wycie silnika, chaos wyjących klaksonów i tego pieprzonego pisku kontrolki zapięcia pasów… nagły strzał adrenaliny ocucił mnie niemal całkowicie. Ekspresówka… jechaliśmy pod prąd!
– Co ty odpier#alasz! – wrzasnąłem.
Siwy odpowiedział parafrazując tym razem Hana Solo:
– Przecież za nami nie pojadą…
Mam wrażenie, że Siwy wbił się samochodem w te takie śmieszne rozsuwane drzwi izby przyjęć w jakimś szpitalu. Ludzie biegali dookoła, ktoś coś krzyczał. Gdzieś tam migały światła karetki. Jakimś cudem obok mnie był Twardy. Miał nietęgą minę. Mówił coś do mnie pocieszającym głosem. Trzymał mi rękę na czole.
– Będzie dobrze, zobaczysz… ty pieprzony wariacie.
Wyciągnęli mnie z samochodu i położyli na tym takim… no łóżku na kółkach, co to mają w szpitalach. Ratownicy próbowali odciągnąć ode mnie Twardego, ale on warczał na nich tylko. Pieprzony naprawdę się o mnie troszczył. Uśmiechnąłem się do niego słabo. Choć oślepiały mnie światła korytarza, którym jechaliśmy na salę operacyjną, widziałem że był blady i obity, wściekły i przerażony.
Zanim wjechaliśmy na oddział zabiegowy oddałem Twardemu kamizelki. Myślę, że musiały być całe we krwi. Przesiąknięte wręcz. Odebrał je, ale widać było że bardziej martwi się moim stanem. Musiał zobaczyć moją rękę, bo zrobił się biały jak ściana.
Łóżko, na którym mnie wieźli trzasnęło o podwójne drzwi prowadzące na salę zabiegową. Zrobiło się tak jasno, że już niewiele widziałem. Obok składali jeszcze kogoś. Tam też było dużo krwi. Dopiero po chwili zorientowałem się, że mieli tam Siwego. Leżał blady na stole, rozerwali mu bluzę i koszulkę, grzebali mu w brzuchu… Przypomniałem sobie: kibol wpadł w niego i odbił się jak od ściany… musiał mieć nóż.
Zakręciło mi się w głowie. Zrobiło niedobrze. Taka jest cena rumakowania.
Zamaskowany lekarz stanął nade mną z wielką strzykawką. Ktoś, kogo nie widziałem szarpał mnie za lewą rękę. Zobaczyłem, jak wkłuwają mi się w prawe ramię by podawać krew i sól fizjologiczną. Jak debil odkręciłem głowę w drugą stronę. Pewnie bym spał o wiele lżejszym snem pozbawionym koszmarów, gdybym tego nie zrobił, ale spojrzałem. Żałuję tego do tej pory. Widok, który wtedy zobaczyłem będzie mnie prześladował chyba do końca życia, bo za każdym razem kiedy zamykam oczy, to widzę moją dłoń, rozpołowioną dokładnie pośrodku, aż do samego nadgarstka. Zakrwawioną, układającą się w kształt makabrycznego V…
Czytaj dalej:
Prawo drogi – motocyklowa powieść cykliczna. Odcinek 15: Dochodząc do siebie
No takiego czegoś to się nie podzielałem . Jak on będzie teraz produkował towar jak został Edwardem nozycorękim? ( Kiedyś był taki film, polecam)