_SLIDERPrawo drogi – motocyklowa powieść cykliczna. Odcinek 13: Gdy osuwa się grunt...

Prawo drogi – motocyklowa powieść cykliczna. Odcinek 13: Gdy osuwa się grunt…

-

Często, gdy już ci się wydaje, że poukładałeś sobie wszystko, że twoje życie zaczyna nabierać jakiegoś kształtu, staje się cudownie monotonne, niezaskakujące, jedna chwila potrafi zrujnować doszczętnie ten pozorny ład. To stało się właśnie w tej chwili. W tej jednej chwili mój domek z kart, mozolnie układany przez ostatni miesiąc, runął z łoskotem…

W poprzednim odcinku:

Prawo drogi – motocyklowa powieść cykliczna. Odcinek 12: Najciemniej pod latarnią

Rozłączyłem się i spojrzałem na Siwego. On też odsunął telefon od ucha i schował go w kieszeń spodni. Patrzyliśmy sobie w oczy przez dłuższą chwilę. Trochę dużo tych zwrotów akcji jak na jeden moment. Mój przyjaciel okazuje się agentem CBŚ, dyma moją dziewczynę, bo przecież formalnie się wcale nie rozstaliśmy, a jakby tego było mało mam – właśnie teraz, w chwili gdy się o tym wszystkim dowiedziałem – jechać klepać się z jakimiś obcymi typami o jakieś, nic dla mnie nieznaczące, kamizelki.

– Kto dzwonił? – rzuciłem do Siwego najbardziej obojętnym tonem, na jaki było mnie w tym momencie stać.

– Olaf, mówi, że mam się zbierać na jakąś napierd@lankę…

Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, tak to działa. Jeżeli nie pojedziemy, nie będziemy mieli już czego szukać w klubowych strukturach. Zamiast na motocykle zapakowaliśmy się do samochodu Siwego. Był psem, więc nic mu nikt nie zrobi za te wypite dwa piwa. W sumie i ja miałem niepisany glejt, ale i tak lepiej będzie, jeśli to on będzie prowadził. Mieliśmy wziąć sprzęt – Siwy, jak się okazało, miał służbowe kopyto w samochodowym schowku, a ja miałem ze sobą szczękę – ochraniacz na zęby – który nosiłem zawsze ze sobą na tego typu okazje. To powinno wystarczyć.

Mieliśmy wiele rzeczy do obgadania… W końcu wszystko zaczęło układać mi się w jedną całość. Te wszystkie zaskakujące zbiegi okoliczności, wszystkowiedzący o mnie agenci, którzy przechwycili mnie i zwerbowali do pracy dokładnie w momencie, gdy zostałem członkiem Wagabunda MC. Jakiż ja byłem głupi, że się wcześniej tego wszystkiego nie domyśliłem… Przyjaciel, kru#wa jego mać!

– Opowiadaj przyjacielu… – wycedziłem przez zęby, gdy tylko wsiedliśmy do auta.

Siwy skulił się cały w sobie. Jakby zmalał za kierownicą swojego bmw. Wrzucił jedynkę i ruszył dosyć żwawo. Kierownicę trzymał kurczowo, milcząc przez dłuższą chwilę, jakby zastanawiał się od czego zacząć. Gdy stanęliśmy na pierwszych światłach wrzucił luz, odwrócił głowę w moją stronę i spojrzał na mnie.

– Dobrze wiesz, że zawsze ciągnęło mnie do komputerów. Od najmłodszych lat. Mam dwa obszary, w których nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych, przynajmniej tak mi się wydaje. To kierownica motocykla i klawiatura komputera. Jak nie jeżdżę i nie imprezuję, to siedzę przed kompem. Kiedyś, jeszcze w technikum, złapałem się z taką grupą gówniarzy-hakerów i zaczęliśmy robić po nocach różne dziwne rzeczy. Prześcigaliśmy się w głupotach dokonywanych w sieci. Włamywaliśmy się na różne strony, zmienialiśmy ich skrypty i wprowadzaliśmy niezły zamęt. Bawiło nas to, bardzo. Pamiętasz głośną akcję wycieku zadań maturalnych w 2003? To my… A dokładnie ja. Mieliśmy jednak żelazną zasadę, że wszystko co robimy w necie, pod naszymi pseudonimami hakerskimi, zostaje w sieci. Nic nie wypływa na zewnątrz. Z nikim o tym nie gadamy, nikt nie wie o tym, co robimy. Głupoty już dawno mi z głowy wywietrzały. Albo właśnie nie. Postanowiłem sobie dorobić, łatwo i przyjemnie, przynajmniej tak mi się wydawało. Włamałem się do jednego z dużych banków i napisałem taki skrypt, który z każdej pojedynczej bankowej transakcji, zawieranej już po jego włączeniu, ucinał 5 groszy prowizji. Ta szła na serię różnych, niemożliwych do namierzenia kont, do których tylko ja miałem dostęp. Wyobraź sobie, że ten bank potrafił dziennie przeprowadzić nawet 50 tys. transakcji. To 2,5 tys. zł w pięciogroszowych prowizjach… 2,5 tysiąca złotych dziennie, co daje 75 tysięcy złotych miesięcznego wpływu na konto – na czysto, bez podatku. Zarówno mój skrypt, jak i sam pomysł na niego był tak genialny, że zanim ktoś się pokapował, że coś jest nie tak, minęło jakieś półtora roku. Ja zdążyłem praktycznie już o tym zapomnieć. Kasa sobie rosła na tych lewych kontach, a ja z niej nie korzystałem, żeby nie wpaść. Najłatwiej jest dać się złapać wybierając pieniądze. Więc serio, zapomniałem o temacie. Zresztą zrobiłem takie zabezpieczenia, że wydawało mi się niemożliwym, żeby ktoś do mnie dotarł.

No nie powiem, zrobiło się bardzo ciekawie. Słuchałem z zapartym tchem, bo okazało się, że naprawdę gówno wiem o typie, który wydawał się najbliższą mi osobą na świecie. Serio, tak do dziś o nim myślałem…

– Ale dotarł. Na kontach uzbierało się jakieś półtorej bańki lewych pieniędzy, o których serio nie pamiętałem, będąc pochłonięty innymi moimi nocnymi projektami i normalną robotą. Panowie z CBŚ zapukali do mnie na tyle mocno, że zawiasy w drzwiach nie wytrzymały. Pamiętasz jak ze dwa lata temu próbowałeś się do mnie dodzwonić bezskutecznie przez cztery dni, a ja ci ściemniłem, że uprałem telefon? No, to siedziałem tutaj, na Podchorążych. Mają takie fajne cele – znasz je przecież. Przedstawili mi niezbite dowody na moją nocną działalność. Byli pod wrażeniem, szczególnie mojego bankowego numeru, który tak naprawdę – jak sami przyznali – praktycznie nikomu nie robił krzywdy. Kto by się upomniał o durne 5, 25 czy 50 groszy miesięcznie? No kto? No właśnie. I wyobraź sobie, że postanowili zamieść tę sprawę pod dywan. Nie oskarżyli mnie o nic, a nawet pozwolili zachować ukradzione pieniądze bo… to wcale nie bank zorientował się, że coś jest nie tak, a pierdol#ny księgowy CBŚ. Wyobraź sobie, że Biuro też korzystało z tego banku, a typ był na tyle pedantyczny, że nie mógł zdzierżyć regularnie pojawiających się miesięcznych niezgodności w transakcjach na kwotę w okolicach 20 złotych. Jak łatwo obliczyć, CBŚ przeprowadzało około czterystu bankowych transakcji miesięcznie, na grube miliony, a sukinsyn zainteresował się dwudziestoma blachami… Grzebał, grzebał i ustalił, że coś jest nie tak z prowizjami bankowymi za przelewy. Zrobili kontrolę banku i w jakiś sposób doszli do mnie. Prezes banku nadal nie wie, że zasponsorował mi emeryturę, a tobie nowy motocykl…

– Co?? Co ty powiedziałeś?

– A co ty myślisz? Że CBŚ tak łatwo szasta pieniędzmi? Ja ci kupiłem tego Rocketa, właśnie z tych pieniędzy. I tak mi ich nie ubywa, bo po wstąpieniu w szeregi CBŚ pozwolili mi z nimi zrobić co chcę, a ja je mądrze i bezpiecznie zainwestowałem. Nawet nie chcę ci mówić ile ich teraz jest, bo sam nie wiem, ale te półtorej bańki to przeszłość. Taki Rocket dla mnie w tej chwili to jak kupienie paczki gum do żucia. Dobra, nieważne, odszedłem od meritum sprawy.

Byłem w szoku, czułem, że coraz bardziej zapadam się w fotel i to nie tylko z powodu przyspieszenia, jakie generowała beemka Siwego. Po prostu jprdl ku#wa, kim jest typ, który siedzi obok mnie? Typ z którym idę ramię w ramię przez życie od początku technikum…

– Nie jestem pracownikiem etatowym CBŚ, a jestem, można powiedzieć, agentem internetowym. Siedzę głównie w domu przed kompem, nocami, i robię dla nich robotę. Robię podobne rzeczy co kiedyś, ale jestem teraz po tej drugiej, powiedzmy jasnej stronie. Robię to za darmo, tzn. nie mam pensji, nie widnieję na ich listach płac, bo moim honorarium jest ukradziona kasa i możliwość obracania nią. Więc tak szczerze, to żaden pracownik CBŚ nie zarabia tyle co ja, no chyba że Jurski, bo on też jest niezły gagatek. Ale to materiał na osobną opowieść. Zatem nie zamknęli mnie, pozwolili zatrzymać kasę, wciągnęli w struktury policji, mam blachę, szmatę i kopyto – musiałem oczywiście zdać egzaminy i wyrobić oficjalne pozwolenie na broń – tego nie da się zrobić przez Internet. Jakiś czas temu, jako że jeżdżę motocyklami i znam to środowisko, dostałem zadanie infiltracji klubu Wagabunda, moje pierwsze zadanie w terenie… Wcale nie byłem chętny, żeby się tego podjąć, ale mają na mnie tyle, że trzymają mnie w garści. Szantaż się udał – Jurski jest niezły w te klocki – i się musiałem zgodzić. Najprościej było dostać się do wagabundów przez ciebie, bo CBŚ zamknęło ich chemika i wiedzieliśmy, że będą poszukiwać kogoś do tej roboty. Wyjazd nad jezioro Jamskie nie był przypadkowy. Wiedzieliśmy, że klubowicze tam będą. Dalej potoczyło się wszystko samo i resztę tej historii już znasz…

Byłem w szoku. Czułem się mega wydymany, wysterowany, oszukany. Zostałem wykorzystany przez najlepszego ziomka do wykonania przez niego jakiegoś pieprzonego zadania. Jednego z wielu zapewne. Moje życie się posypało. Zawodowe, prywatne. A teraz jeszcze okazało się, że dyma Majkę. Ku#wa mać! Nie wyrobię.

Dojechaliśmy pod clubhouse. Do beemki weszło jeszcze trzech naszych i pojechaliśmy prosto do Mińska Mazowieckiego, na spotkanie z chłopakami z Blood Diamond. Ależ mi było wszystko jedno… Nie! Skłamałbym mówiąc, że jest mi wszystko jedno. Cieszyłem się na tę napierd@lankę. Liczyłem na to, że się wyżyję, że wyrzucę z siebie wszystkie złe emocje, których było już zdecydowanie za dużo.

Podjechaliśmy pod jakąś willę. Na podwórku stało kilkunastu typów w kamizelkach. Wśród nich dwóch ostro ze sobą dyskutowało, drąc się na przemian i machając łapami, a reszta ludzi podzielona była na dwie ekipy. Jedna – mniejsza – stała za typem stojącym plecami do bramy wjazdowej na posesję, druga – większa – stała na przeciw nich, plecami do budynku.

Wysiedliśmy z fury i w pięciu podeszliśmy do dyskutujących typów. Okazało się, że koleś bliżej nas to Twardy, krzyczał coś do gościa z długą siwą brodą. Domyśliłem się, że to był prezydent Diamondów, a to czego byłem świadkiem, to wymiana zdań na najwyższym szczeblu, od której zależy przebieg całej imprezy. Po prawej stronie prezydenta Bloodsów stał ogromny człowiek. Na oko 2 metry wzrostu i jakieś 130 kg wagi. Kamizelka, skórzane spodnie, buty z ćwiekami. Wielki drab. Miał groźną minę i widać było w jego oczach, że ma ochotę rzucić się na Twardego i zakończyć tę kłótnię własnymi rękami.

Jeżeli możliwym byłoby zmierzenie stężenia adrenaliny we krwi, to w mojej wynosiłaby ona jakieś 120%. Siwy mnie znał, chyba wiedział co chcę zrobić. Złapał mnie za ramię i cicho, wręcz błagalnie, wyszeptał do mnie – Nie…

Spier#alaj… – rzuciłem przez ramię dosyć niewyraźnie, bo w ustach już miałem, wsadzony chwilę wcześniej, ochraniacz na szczękę.

Gdy znalazłem się na wyciągnięcie ręki od wielkiego draba przysiadłem na prawej, zakrocznej nodze, skręciłem tułów o jakieś 45 stopni, po czym prostując obie nogi wsadziłem w cios całą kinetyczną energię mojego ciała. Wystrzeliłem potężnym prawym hakiem prosto na punkt, czyli w środek podbródka typa, którego widziałem po raz pierwszy w życiu. Jego plecy były dopiero w połowie drogi do matki ziemi, gdy usłyszałem charakterystyczne chrapanie towarzyszące niekontrolowanemu, fizjologicznemu odruchowi zaciągania powietrza do płuc. Drab był nieprzytomny. Minus jeden, właściwie minus półtora – szanse zostały właśnie wyrównane. Rozpętałem piekło i… czułem się w swoim żywiole…

Czytaj dalej…

Prawo drogi – motocyklowa powieść cykliczna. Odcinek 14: Berserk

Spodobał Ci się artykuł? Podziel się nim!
Michał Brzozowski
Michał Brzozowski
Motocyklista od 20 lat, z potężnym stażem przejechanych kilometrów, dużą liczbą przetestowanych maszyn i wielką miłością do jednośladów. Przede wszystkim kocha trzy motocyklowe segmenty: hipermocne nakedy, wygodne, duże turystyczne enduro oraz lekkie i zwinne jednocylindrowe supermoto, ale nie stroni od jazdy wszystkim co ma dwa koła. Przetestuje każdy sprzęt, a większość z testowanych motocykli chociaż spróbuje postawić na koło. Absolwent filologii polskiej na UW. Prywatnie pasjonat sportu, a w szczególności rowerów.

2 KOMENTARZE

  1. No tego to się nie spodziewałem że Siwy robi pieniądze pod okiem CBŚ. Ładnie to rozegrałeś. Pewnie część zawodników skończy na OIOM . Byle żeby miejscowa policja nie włączyła się do zabawy…

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

POLECAMY

ZOBACZ RÓWNIEŻ