Od lat funkcjonuje nieformalny podział na motocykle prawdziwe i nieprawdziwe. Te dla motocyklistów, i te dla pozerów, nieudaczników, udawańców. Jednocześnie z miejsca ściemniaczem zostaje każdy, kto z takimi pojazdami wchodzi w kontakt i ma o nich coś dobrego do powiedzenia. Najczęściej my, dziennikarze. No bo jak tak można, fajne wyjazdy i dobra zabawa na chińskim 125? Przecież prawdziwy motocyklista nie znajdzie w tym żadnych emocji!
Od dziesięciu lat to samo, przewidywalnie i w hurtowych ilościach, więc powinienem przywyknąć. I w sumie przywykłem, ale nie ukrywam, że jestem już zmęczony. Czym niby? Testami motocykli i skuterów, które nierzadko mają poniżej 10 KM mocy, nie są zrobione z najlepszych materiałów, nie są drogie i wypasione, nie pochodzą z Europy, Japonii czy USA i na pewno nie znajdą się na plakatach nad łóżkiem?
Nie, nie jazdą i pracą nad materiałami o tych maszynach. Jestem zmęczony powtarzającymi się reakcjami na artykuły i filmy o małych, tanich i niezbyt szybkich jednośladach. Że to przecież chłam, że nikt normalny tym nie jeździ, bo to przecież nie jedzie, że kupi to tylko desperat. Jak możecie, wy, dziennikarze, mówić o emocjach, skoro to nie ma prawa wygenerować żadnych motocyklowych emocji! A przynajmniej u prawdziwego motocyklisty, takiego z duszą i kuframi pełnymi rozumu i godności człowieka. Czasem jako słabo ukryta sugestia, a czasem zupełnie otwarcie – wy oszukujecie ludzi za pieniądze od sprzedawców tego (najczęściej chińskiego) badziewia!
Przykry obowiązek?
Akurat nikt z nas, dziennikarzy głównych mediów motocyklowych, nie zaprzecza komercyjnej stronie naszej działalności. To jest nasza praca, współpracujemy z importerami, sklepami i różnymi innymi firmami z branży motocyklowej, wystawiamy faktury. To, czy i w jakim stopniu wpływa to na tworzone treści, jest tematem na oddzielną rozmowę.
Dzisiaj chciałbym odpowiedzieć na pytanie, czy będąc doświadczonym redaktorem i przede wszystkim motocyklistą, mogę bez obrzydzenia, nudy i poczucia przykrego obowiązku jeździć motocyklami i skuterami, których pozornie nikt nie pożąda. Tanimi, chińskimi (choć „chiński” i „tani” coraz rzadziej idą w parze), powolnymi. Czy w tekście i filmie wchodzę w rolę i klepię, to co klepać należy, czy jestem w tym prawdziwy ja i moje autentyczne odczucia. I czy mówiąc, dla kogo jest dany motocykl, u kogo się sprawdzi, kreślę jakieś niestworzone scenariusze, czy rzeczywiście wierzę, że jest grupa odbiorców, która z danego pojazdu będzie bardzo zadowolona.
![Na siłę i tylko za pieniądze. Czy tani, chiński skuter lub motocykl 125 cm3 może być źródłem emocji i przyjemności z jazdy u doświadczonego motocyklisty? [felieton]](https://motovoyager.net/wp-content/uploads/2023/09/X-Light-125-8-1.jpg)
Rozwój? Tylko ku większym i szybszym
Mamy tutaj kilka wątków i tak naprawdę o każdym z nich można by mówić i pisać długo. Pierwszy z nich to pewien schemat i wytwarzane od lat ciśnienie, które dopiero teraz, powoli, zaczyna delikatnie schodzić. Otóż prawilny scenariusz jest taki, że motocyklista powinien w swoim rozwoju docelowo dążyć do posiadania i dosiadania maszyn największych, najszybszych, najmocniejszych i możliwie najlepszych w swojej kategorii (a cóż to właściwie znaczy – najlepszych?). Tak samo ze stylem jazdy. Rozwijasz się tylko wtedy, gdy jeździsz coraz szybciej i coraz głębiej składasz się w zakręty. Kiedyś, jako ważny wyznacznik rozwoju, panował jeszcze kult „gumowania” na jednym kole, który na szczęście ostatnio nieco przygasł…
Stąd te stałe tematy i prośby o poradę. Czy „pińcet” jest dobre na pierwszy motocykl? A może „szeset”? A może brać od razu litra, bo po sezonie czy dwóch będzie mi brakowało mocy? Zauważcie, że kolejne progi pojemnościowe (za którymi idą osiągi, wyposażenie, koszty itp.) najczęściej są rozważane w kontekście przejściowości. Motocykl początkowy, kilka przejściowych i motocykl docelowy, a ten docelowy, wiadomo, musi być konkret…
W takim świecie klasa 125 to w zasadzie nie motocykl, to jakieś wozidło. Proteza dla tych, którzy nie mają prawa jazdy A lub A2. Motocykl dla nie-motocyklistów, tylko dla tych, którzy muszą gdzieś dojechać. Dla przysłowiowego wędkarza, grzybiarza czy listonosza. A jeżeli nie ma „pełnych” 15 KM, bogatej elektroniki i nie pochodzi z którejś z renomowanych stajni, często dochodzi jeszcze szydera z finansowym tłem.
– Mam i jestem zadowolony.
– Taaa, mówisz tak, bo cię nie stać…
Tego typu narracja, dominująca w środowisku motocyklowym, zupełnie pomija różnice w osobowościach i realnych potrzebach poszczególnych motocyklistów. Tworzy niepotrzebne ciśnienie i poczucie, że jeżeli nie idę w stronę pojemności, mocy, prędkości, wyposażenia, prestiżu – to coś jest ze mną nie tak. Dlatego od dawna piszę, że jedną z podstawowych cech, jakie należy w sobie wyrobić będąc motocyklistą w Polsce, jest umiejętność odcięcia się od tego, co sączą ci do ucha koledzy i „koledzy”. Słuchaj tylko siebie i szukaj prawdziwej przyjemności z jazdy. Może akurat u ciebie będzie to toczenie się 60 km/h wśród pól, lasów i po wioskach na motocyklu, który kupiłeś w salonie za jedną czy dwie pensje i eksploatujesz niemalże za darmo?
Kontekst, bo wszyscy zginiemy!
Wielokrotnie już pisałem o tym, że motocykliści są jak kibice piłkarscy, którzy najmocniej tłuką się na derbach. Niby są z jednego miasta i oglądają tę samą dyscyplinę, a są sobie obcy i się nienawidzą. Poszczególne grupy motocyklistów, dosiadające różne typy jednośladów, często mają ze sobą niewiele wspólnego i wręcz gardzą sobą nawzajem. A przy tym – i nie wiem czy jest to cecha motocyklistów, Polaków, czy po prostu ludzka – mają jakąś dziwną potrzebę zaistnienia w tematach, które ich nie dotyczą.
Zawsze się zastanawiam, po co gość, które ewidentnie od lat jeździ tylko na sportach czy mocnych nakedach, musi wrzucić pod testem miejskiej 125-tki komentarz typu „Ale badziew”. Zresztą, tak samo komentuje turystyki, klasyki,choppery, cruisery, skutery… Nie ma 150-200 KM, nie schodzisz tym na kolano. No tak, jeśli całe życie jeździsz szybko i agresywnie, to wiadomo, badziew. Żadne to odkrycie, ale niech świat o tym wie.
Moim zdaniem zdolność do dostrzegania wspomnianych różnic w potrzebach różnych grup użytkowników jednośladów jest jedną z głównych cech, jakie powinien posiadać dziennikarz motocyklowy, redaktor, jutuber, influencer, mediaworker, czy jak tam nazwiemy gości, którzy biorą motocykle, jeżdżą nimi, a następnie o nich opowiadają. Musimy wychodzić z kokona własnych upodobań i stawiać się w roli tych, dla których powstał dany model motocykla czy skutera.
Musimy też uszanować perspektywę tych, którzy kupują pojazd tej klasy, bo nie mogą kupić innego. Nie mają prawa jazdy, wytrenowanych umiejętności, większych środków finansowych, ewentualnie wiek, kondycja i stan zdrowia nie pozwalają. Musimy postarać się możliwie obiektywnie odpowiedzieć na pytanie, jaką wartość ma omawiany jednoślad dla takich osób, których są tysiące. Nie z naszego punktu widzenia, a z ich.
A jak u ciebie, Bartnik?
Osobiście mam to szczęście, że wciąż autentycznie uwielbiam jednoślady z silnikiem i wykonuję swoją robotę z przyjemnością. Cieszę się zarówno z perspektywy jazd testowych prostymi 125-tkami, jak i wypasionymi maszynami, na które nigdy nie będzie mnie stać. I nie ma tutaj ściemy, kokieterii czy zawodowej konieczności. Lubię wszystkie motocykle i skutery, choć te ostatnie głównie w mieście.
Po części jest tak również dlatego, że same pojazdy nigdy nie były dla mnie bożkiem. Nie miałem nad łóżkiem plakatów z ubermotocyklami swoich czasów, z obrzydzeniem myślę o jeździe tylko po mieście czy po torze, nie jeżdżę na spoty i zloty, swoje motocykle „customizuję” tylko pod kątem użyteczności i wygody. Za to ukształtowało mnie i trzyma do dzisiaj stare zdjęcie Marka Harasimiuka i jego obładowanej Yamahy pod Masywem Marmolada w Dolomitach. Droga, otoczenie, cel… one wciąż smakują mi tak samo na każdym typie jednośladu, nieważne, z jaką prędkością jadę.
Co więcej, z czasem stało się tak, że jeśli już robię się zmęczony jakimś typem motocykli, to właśnie tymi wielkimi, ciężkimi, wypasionymi. Jeździ się nimi oczywiście bardzo fajnie, ale tylko w długich trasach. Na co dzień trzeba się naszarpać i uważać, bo są bardzo drogie. M.in. dlatego prywatnie kupiłem V-Stroma 650, choć mogłem chociażby 1050. Chociaż i jego niechętnie wyciągam z garażu, gdy mam ochotę po prostu pokręcić się po najbliższej okolicy. Od zeszłego sezonu trzyma mnie natrętna myśl o którymś Royalu Enfieldzie 350 na okoliczność takich spontanicznych „spacerków”. Całe 20 KM! Przeciez kiedyś taka moc zapewniała dopisek „Sport” w nazwie modelu! Ale i na 125 jest mi naprawdę przyjemnie, bo chcę w końcu trochę spokoju, nie chcę pędzić, bo pędzę na co dzień w domu i pracy.
To nie ma prawa generować emocji!
Owszem, być może nie ma prawa, ale tylko u tego, kto wygłasza taką opinię. U wielu osób już osiągi 125-tki wywołują szerokiego banana na twarzy, a nierzadko stan przedzawałowy. Granica 100 km/h i łagodne (znów, tylko z perspektywy tych „prawdziwych”) przyspieszenie to czasem wszystko, co niektórzy są w stanie przyjąć i nazwać to przyjemnością. Dalej jest już tylko strach, a gdzie strach, tam zaraz błędy. Zresztą, szeroka dostępność dla osób z samochodowym prawem jazdy i wyniki sprzedaży klasy 125 mówią same za siebie. Ludzie te maszyny kupują i ich potrzebują.
Nasz portal nazywa się Motovoyager, a nie Moto-odpińcetwzwyż-voyager. Piszemy i mówimy o wszystkich jednośladach.