TurystykaRelacje z wyjazdówWłoskie Alpy. Po serpentynach między jeziorami

Włoskie Alpy. Po serpentynach między jeziorami

-

Pierwszym pomysłem na sierpniowy wyjazd była Norwegia. Ale skoro udało się wyjechać dopiero w połowie września to już wiedzieliśmy, że na północy czeka nas mokra jesień. Zatem najlepszym pomysłem była ucieczka na południe. Tak oto powstał pomysł na Włochy – te alpejskie. 

Tekst: Tomasz Filipkowski; zdjęcia: Tomasz Filipkowski i Tomasz Krywan

Wyjazd planujemy na godzinę 9., ale z racji pewnych problemów wyruszamy z prawie dwugodzinnym opóźnieniem. Pierwsze 200 kilometrów pokonujemy bardzo szybko. Pomimo kiepskiej aury  wizja wspaniałej przygody poprawia nam humory. Szybkie tankowanie i krótki odpoczynek na stacji. Słońca niestety nadal brak i zaczyna trochę mocniej wiać. Ja i jadący drugim motocyklem kolega Tramway dochodzimy do wniosku, że sama koszulka pod kurtką to za mało.

Do wieczora nakręcamy niecałe 900 kilometrów. W siedzeniu KTM-a to podobno jest wyczyn – choć ja czuję, że gdyby nie szarówka to i tysiąc by dało się zrobić. Pierwszy nocleg –  jeszcze w Niemczech. Zaraz za Stuttgartem zjeżdżamy z autostrady. GPS prowadzi nas do niewielkiej miejscowości, w której znajduje się całe zagłębie hotelarskie. Rzeczywistość niestety nie jest już tak łaskawa. Punktów noclegowych jest wprawdzie sporo, jednak w większości z nich brakuje wolnych miejsc. Musimy zapomnieć o tanim spaniu. Godzimy się zapłacić ponad 200 zł za noc ze śniadaniem. W końcu zasypiamy w czterogwiazdkowym pensjonacie, a nasze maszyny stoją bezpieczne na podziemnym parkingu. Rano w cenie hotelu dostajemy pyszne śniadanie, po którym mamy siły na dalszą podróż.

 

Zamglony tunel

Dziś planujemy przejechać niecałe 500 kilometrów. Chcemy wstać o 7., jednak po dłuższej dyskusji z kompanem umawiamy się na 9. Rano wita nas słońce. Jestem przekonany, że zabrane ze sobą okulary przeciwsłoneczne się przydadzą. Niestety – po kilkudziesięciu kilometrach wiem, że przez najbliższy czas tak nie będzie.

Włoskie Alpy. Po serpentynach między jeziorami

Na jednym z postojów dostrzegam, że w moim kasku obluzował się daszek. Winna okazuje się poluzowana śruba, mimo to wszystko się trzyma – jedziemy dalej. Trochę niepokoi mnie ten dźwięk, ale staram się nie zwracać na to uwagi. W pewnym momencie zauważam lecący samolot. Porusza się on dość nisko, więc zadzieram głowę do góry – i tracę jedną z części kasku. Szyba pozbawiona mocowania zaczyna przeraźliwie stukać. Robimy oględziny na poboczu drogi. Daszek wyrwało z dwóch bocznych zawiasów, ale na szczęście trzyma się na trzecim. Można by i bez niego jechać, gdyby nie fakt iż cała szyba jest mocowana na tych samych, wyrwanych śrubach. Na stacji myślę co z tym zrobić. Jazda w z takim kaskiem na głowie jest bardzo niekomfortowa. Szukamy pasujących wkrętów. Niestety niemieckie stacje wyposażane są jedynie w ładowarki do telefonów i tandetne kosmetyki do aut. Do głowy przychodzi mi jeszcze jeden pomysł – być może takie śruby znajdę w motocyklu. Rozkręcam po kolei owiewki. Udaje się znaleźć. Jedną wyciągam spod siedzenia, a drugą – z mocowania przedniej szyby.

Ruszamy dalej. Przed nami jezioro Bodeńskie. Kto je odwiedzi na długo zapamięta jego swoisty i niezapomniany urok. Nasza trasa wije się wzdłuż brzegów, brakuje jedynie słońca, a pogoda nie rozpieszcza.

Jezioro Bodeńskie
Położone jest ono u podnóża Alp, na pograniczu Niemiec, Austrii i Szwajcarii. Pod względem wielkości zajmuje trzecie miejsce w Europie środkowej po Balatonie na Węgrzech i Jeziorze Genewskim na granicy szwajcarsko-francuskiej. Jego maksymalna głębokość wynosi 252 m. Przez jezioro przepływa rzeka Ren.

Zwiedzamy niedaleką Konstancję – miasteczko niezwykle urokliwe, leżące na styku Niemiec i Szwajcarii. Mają tu masę starych małych kamienic, trochę dziwnych rzeźb i pomników. Nieco zastawiające są krzywe domy. Mijamy przynajmniej kilka tak niesamowicie powyginanych kamienic. Ich ściany są ewidentnie zapadnięte do środka i teoretycznie nie powinny w ogóle stać. Robi to z zewnątrz ogromne wrażenie.

Konstancja
Miasto od wczesnego średniowiecza do roku 1827 było stolicą największej diecezji katolickiej na północ od Alp. Konstancja leżała na szlaku handlowym z Niemiec do Włoch, dzięki czemu prężnie się rozwijała. Podczas jedynego soboru na północ od Alp (1414-1418) wybrano tu na papieża Marcina V i przy okazji spalono na stosie czeskiego reformatora religijnego Jana Husa. Najważniejszymi zabytkami miasta są: Kościół św. Stefana (wzmiankowany po raz pierwszy w 613 r.), teatr miejski (wybudowany w 1609 r. jako kolegium jezuitów), Katedra Najświętszej Maryi Panny (datowana na ok. 780 r., w wyniku licznych przebudów świątynia nosi znamiona różnych stylów architektonicznych, obecnie bazylika mniejsza) i budynek konklawe.

W Konstancji przekraczamy granicę ze Szwajcarią. Jedziemy wzdłuż jeziora. Droga wije się po wzniesieniu, tuż powyżej tafli wody. Włoskie Alpy. Po serpentynach między jezioramiObieramy kierunek na Liechtenstein, a dokładniej na stolicę tego liczącego jedynie 160 km2 państwa – Vaduz. Liczę na to, że zobaczę podobne miasto jak Monte Carlo, które widziałem już w zeszłym roku.

Liechtenstein
Księstwo Liechtenstein leży pomiędzy Austrią i Szwajcarią. Jest to bardzo małe państwo górskie nie należące do Unii Europejskiej. Jego głową jest książę Hans Adam II, językiem urzędowym niemiecki, a walutą frank szwajcarski. Liczba ludności wynosi niecałe 35 tys.

Jak się okazuje, państwo to zbytnio nie różni się od reszty okolic w tym regionie i niczym szczególnym nas nie zaskakuje. Myśleliśmy że będziemy pod większym wrażeniem. Odliczamy kilometry, przełęcze i wzgórza, pniemy się coraz wyżej. Zaczynają pojawiać się pierwsze serpentyny, a na horyzoncie rysują się już ośnieżone szczyty Alp. Jesteśmy bardzo zaskoczeni warunkami panującymi w jednym z tuneli, kiedy nagle wszystko opanowuje bardzo gęsta mgła. Podnosimy szyby, ściągamy okulary lecz nic to nie daje. Jedziemy na ślepo przez 1,5 kilometra z szybkością 40 km/h.

Zaczyna padać coraz mocniej. Na stacji wyciągam swoje nowe kombi przeciwdeszczowe. Jest bardzo chłodno, a jego założenie sprawia niemałe problemy. Znienacka otacza mnie ponad tuzin starszych Niemców. Wytykają mnie palcami przy okazji zaśmiewając się. Patrzę na Tramway-a pytająco. On też się śmieje. Rzeczywiście – wyglądam jak mechanik w kominiarce. W dobrych humorach jedziemy dalej. Przed nami St. Bernardino, za którym na niebie pojawia się słońce.

 

Tama Jamesa Bonda

Czujemy i widzimy już Alpy, czyli cel naszej podróży. Są też pierwsze ostre zakręty i tunele. Jedziemy na przemian pod górę i z góry. Włoskie Alpy. Po serpentynach między jezioramiDroga wąska, ruch znaczny, ale już wiemy że jesteśmy na właściwym szlaku. Tramway zabawia się motocyklem na łukach, dohamowuje i kładzie się w zakrętach. Ja na wysoko zawieszonym enduro nie mam tyle odwagi. Kręta droga plus widok szczytów w słońcu dodają adrenaliny, a po każdym winklu chce się więcej i więcej.

Przed nami piękne przełęcze i widoki, a w tle ośnieżone szczyty górskie. Obieramy kierunek na Lugano. Słyszałem o tej miejscowości wiele pozytywnych słów, które na szczęście się potwierdzają.

Lugano
Lugano to największe miasto we włoskojęzycznym kantonie Ticino (najdalej wysunięty na południe kanton Szwajcarii.), graniczącym z Włochami, w południowo-wschodniej Szwajcarii. Miejscowość leży nad jeziorem Lugano (wł. Lago di Lugano) i jest ważnym ośrodkiem turystycznym. Nazwa miasta i zbiornika wodnego pochodzi od łacińskiego Lucus oznaczającego święty las.

Samo miasto położone jest na granicy szwajcarsko-włoskiej nad pięknym jeziorem o tej samej nazwie. Widoki można porównać do norweskich fiordów. Tu zostajemy na noc. Włoskie Alpy. Po serpentynach między jezioramiChcemy jednak znaleźć coś w przystępnej cenie. Świetnie by było, aby z okna mieć te wspaniałe pejzaże. Jednak oprócz samych widoków chcielibyśmy dotrzeć do tamy zwanej  potocznie Tamą Jamesa Bonda – to tam kręcili słynną scenę z filmu Golden Eye. Jeździmy wzdłuż i wszerz miasta, szukając budowli. Drogi prowadzą tuż przy krawędzi jeziora. Tutejsi mieszkańcy są bardzo przyjaźnie do nas nastawieni, widać że są przyzwyczajeni do widoku motocykli. Kilka razy przekraczamy granicę szwajcarsko-włoską, tu też nie widać żadnej tamy. W końcu zapytany strażnik kieruje nas 50 kilometrów dalej.

Powoli robi się szaro i zaczynamy poszukiwania noclegu zamiast filmowej budowli. Wspinamy się krętymi ulicami wysoko na strome zbocza Lugano. Zakręty po 180 stopni i jest już dość późno. Z góry widać masę małych światełek w otoczeniu wody. Ujmujący widok. Jesteśmy na szczycie. Jest tu świetny hotel z tarasami wielkości pokoju, cena jednak poraża – 450 zł. Wracamy na dół. Po drodze Tramway zalicza niegroźny upadek na zakręcie, a ja korzystając z postoju robię piękne nocne zdjęcie Lugano. Z racji bardzo wysokich cen decydujemy się na nocleg poza miastem. Po ciemku lecimy w kierunku autostrady z nadzieją, że są tam jakieś hotele sieciowe. Po drodze mijamy niewielki bar pełen ludzi. Zauważamy na nim napis zimmer. Znajdujemy tu wolny pokój, niestety tuż nad barem, ale jest tanio i sympatycznie.

 

Kubica też tu był

Kolejny dzień rozpoczynamy wizytą w Mediolanie – jedziemy zobaczyć największą gotycką katedrę na świecie. GPS prowadzi nas bocznymi trasami omijając mało ciekawe drogi główne. Mediolan to chyba miasto stworzone dla motocyklistów.

Mediolan
Mediolan jest stolicą regionu Lombardia. Pod względem wielkości zajmuje drugie miejsce po Rzymie i przy okazji jest jednym z najbogatszych miast Europy. Mediolan to najważniejszy włoski ośrodek gospodarczo-finansowy i turystyczny. Mieszczą się tu siedziby licznych banków oraz giełd (Borsa Italiana). Motocyklistów zainteresuje fabryka Alfa Romeo i opon Pirelli. Znajdują się tu też trzy uniwersytety, Akademia Literatury i instytuty naukowe. Będąc na miejscu należy koniecznie zwiedzić najsłynniejszy teatr operowy świata La Scala (otwarty w 1778), bazylikę Sant’Ambrogio (IV w.), renesansowy kościół Santa Maria delle Grazie (w przyległym klasztorze fresk Ostatnia Wieczerza Leonarda da Vinci), liczne pałace i Wieżowiec Pirelli Giò Pontiego (1958 r.). Warto też odwiedzić stadiony dwóch konkurujących ze sobą klubów – AC Milan oraz Interu.

Jednoślady są tu  pojazdami uprzywilejowanymi. Śmiało możemy jeździć po pasach dla autobusów i po asfaltowych częściach torowisk. Włoskie Alpy. Po serpentynach między jezioramiKierowcy aut przywykli tu do sporej ilości motocykli. Zawsze można znaleźć miejsce dla siebie i nikt nie ośmieli się nawet zatrąbić, gdy go miniesz bokiem czy przed niego wjedziesz. Mediolan to duża metropolia, w której panuje dość spory ruch. Widzimy wiele pięknych budynków czy też fantazyjnie zdobionych kamienic. Domy – mimo iż piękne i zabytkowe – nie są tak zadbane i czyste. Od momentu wjazdu do miasta zaczynam się tu czuć zupełnie jak w Szczecinie. Nawigacja kieruje nas po coraz mniejszych i ciaśniejszych uliczkach. Nagle nasza trasa się kończy, a wskazana strzałką droga przeistacza się w wąski przejazd chodnikowymi alejkami. Taka jazda robi się bardzo odkrywcza, przejeżdżamy tam gdzie żadne auto się już zmieści, odkrywamy miejsca o których samochodziarzom się nawet nie śniło. My już wiemy, że jest to miasto gdzie motocykliści są mile widziani, a duża ilość parkingów, specjalnych dróg czy dojazdów jest przeznaczona głównie dla jednośladów. Możemy tu dużo więcej niż kierowcy dwuśladów. W końcu docieramy na plac katedralny, który znajduje się samym centrum, a szukana budowla zachwyca swą architekturą.

Santa Maria delle Grazie
Prace nad budową kościoła rozpoczęto w XV wieku. Jego wnętrze jest lekkie i jasne. Geometryczne wzory, jak malowane rozetowe okna, są podporządkowane klarowności przestrzennej. W bazylice znajduje się fresk Leonarda da Vinci „Ostatnia Wieczerza”, przedstawiająca Jezusa i apostołów.

Pełno tu turystów z najdalszych zakątków świata, luksusowych sklepów, ale są też chmary gołębi. Coś podobnego możemy doświadczyć tylko w Krakowie. Zaczynamy być głodni. Ja odpoczywam pod pomnikiem, a Tramway idzie do fast fooda po zestawy. Kiedy kończymy nasz obiad, resztkami chcemy podzielić się z gołębiami. Kończy się to ich zmasowanym atakiem na nas – scena niczym z filmu Hitchcocka. Jedynym wyjściem jest oddanie wszystkich frytek skrzydlatym stworom i ucieczka z resztą jedzenia.

Po Mediolanie czas na Monzę. Małymi ulicami docieramy do celu. Nigdy nie sądziłem, że te dwa miasta mogą być zlokalizowane dosłownie obok siebie.

Autodromo Nazionale di Monza
Jest to tor wyścigowy znajdujący się na północ od Mediolanu. Charakteryzuje się on długimi prostymi, przez co umożliwia osiąganie wysokich prędkości (nawet 350 km/h). Tor jest płaski z niewielkimi różnicami poziomu jazdy pomiędzy zakrętami. Włosi nazywają ten obiekt La Pista Magica (Magiczny Tor).

Mamy dziś niedzielę, wczoraj odbyły się tu wyścigi Formuły 1. Strażnik przy bramie zakazuje nam wjazdu na teren toru. Informuje też, że nic nie zobaczymy, gdyż nigdzie nie ma nawet żywej duszy. Jesteśmy uparci i chcemy po prostu zobaczyć sam tor. Włoskie Alpy. Po serpentynach między jezioramiSkoro on nam odradza, to ja negocjuję stawkę. Ostatecznie za niecałe 15 zł wjeżdżamy. Zaczynamy zwiedzanie od tyłu. Pierwsze są trybuny. Od razu widać że jesteśmy na obiekcie, którego znaczna część została wybudowana w 1922 roku. Monza od zaplecza wygląda bardzo źle. Pomiędzy trybunami poruszamy się po błotnistych alejkach. Wszędzie widzimy rozpadające się płoty i ogrodzenia. W końcu docieramy do miejsc, gdzie Tramway ma naprawdę spore problemy z przedostaniem się przez grzęzawiska. Ostatecznie znajdujemy wejście bezpośrednio na sam tor. Od tej strony to już zupełnie inny obiekt, więc trzeba zrobić nieco zdjęć. Jesteśmy również na tyle sprytni, że przemykamy na pola startowe. Ten wyczyn bardzo nas ekscytuje. Nieopodal widzimy klubowe boksy oraz zadaszone szkłem trybuny dla VIP-ów. Naprawdę niecodzienne przeżycia. W pewnym momencie pojawia się w mojej głowie myśl o wjeździe motocyklem na asfalt i zrobienie chociaż jednego okrążenia. Tramway puka się w czoło – i pewnie ma rację. Jednak niedosyt pozostaje.

Opuszczamy Monzę i kierujemy się w kierunku jeziora Como. To tam znajduje się jedna z najstarszych fabryk motocykli w Europie – Moto Guzzi. Znajdujemy ją z niewielkimi problemami, lecz o tej porze już zamkniętą.

Mijamy kolejne magiczne jezioro otoczone szczytami gór. Powiedziałbym, że jest tu nawet dużo ładniej niż w Lugano. Na szczęście mamy słońce w zenicie i ok. 20°C. Ośnieżone wierzchołki wyżyn odbijają się w tafli wody. Nasza droga wiedzie przy samym brzegu. Włoskie Alpy. Po serpentynach między jezioramiCo jakiś czas przedzieramy się przez kręte i ciemne tunele.

Ciekawostką jest to, że te groty nie były z pewnością drążone przy pomocy jakichkolwiek nowoczesnych maszyn. Wyglądają bardziej na dzieło rzemieślnika z dłutem i młotkiem w ręku. Daje tu o sobie znać brak wentylacji, a skraplająca się i spływająca ze ścian woda drąży spore kanały w nawierzchni naszej trasy. Od czasu do czasu można być uderzonym wielką kroplą w kask. Dziś zmieniamy koncepcję poszukiwania noclegu. Jest jeszcze wcześnie, ale już teraz zaczynamy rozglądać się na jakimś spaniem, by potem zobaczyć co nieco z tych pięknych okolic. Znajdujemy całkiem miły hotelik – w przewodniku opisany jako for motocycles. Ustalona cena nie odbiega znacząco od założeń jakie przyjęliśmy. Szybkie rozpakowywanie – i lecimy na włoskie jedzenie. Po kolacji nasuwa się jedna śmieszna myśl: włoska lasagne nie smakuje tak dobrze jak polska. Zjadłbym jednak coś jeszcze: wskakuję na motocykl, by na stacji kupić batona. Porażka. W tym kraju pracownicy stacji chyba chodzą spać najwcześniej ze wszystkich. My z pewnym niedosytem również to robimy.

 

Alpejski uśmiech

Czwartego dnia podróży o godzinie 9.30. jesteśmy już na motocyklach. Dziś mamy w planie przejechać niecałe 600 kilometrów po wysokich górach. Początek trasy to wykuta w skałach droga prowadząca wzdłuż brzegów jeziora Como, które – jak się okazuje – jest ogromne. Piękne widoki wynagradzają nam ranne wstawanie.

Wjeżdżamy coraz wyżej. Mijamy kolejne miasteczka i wioski. Pogoda wymarzona na jazdę motocyklem. Przejeżdżając przez kolejną miejscowość dostrzegamy piękny wodospad. Woda wybija z wysokiej na kilkanaście metrów ściany skalnej. W głowach rodzi się szybki plan – musimy się tam dostać, najbliżej jak tylko się da. Jak pomyśleliśmy, tak też robimy. A ponieważ motocykl zmieści się prawie wszędzie, z wjazdem pod sam wodogrzmot nie ma problemów. Woda spada z kilkunastu metrów wprost na skały obok nas. W promieniu 50 metrów wszystko jest pokryte kroplami odbitej wody. Tuż przed nami rysuje się piękna tęcza. Miejsce urzeka niesamowicie. To dla takich widoków warto tutaj przyjechać. Nie chce się stąd wyjeżdżać, ale wiem, że na pewno dziś czeka na nas wiele takich atrakcji. Jedziemy dalej. Po minięciu granicy jesteśmy już w Szwajcarii – tej niemieckojęzycznej, mimo iż bezpośrednio graniczy z Włochami.

Alpy

Alpy są najwyższym łańcuchem górskim Europy. Ciągną się od wybrzeża Morza Śródziemnego po dolinę Dunaju w okolicach Wiednia. Ich długość wynosi około 1200 km, a szerokość do 250 km. Najwyższym szczytem Alp (a zarazem całej Europy) jest położony na granicy francusko-włoskiej Mont Blanc (4811 m n.p.m.). Alpy położone są na terytorium kilku państw: Słowenii, Austrii, Niemiec, Liechtensteinu, Włoch, Szwajcarii i Francji.

Mijają kolejne kilometry, a my wjeżdżamy coraz bardziej w górę. Włoskie Alpy. Po serpentynach między jezioramiPrzy każdym zakręcie na naszych twarzach pojawiają się wielkie uśmiechy. Skręt w lewo, odbicie w prawo, gaz, przyhamowanie i kolejna serpentyna za nami. Pniemy się coraz wyżej i wyżej, GPS pokazuje już ponad 1500 m n.p.m. Po drodze robimy krótki przystanek na odpoczynek i przy okazji szalejemy po tutejszych łąkach. Na szczęście krowy nie protestują, tylko patrzą na nas spode łba jak na dwóch wariatów.

Napojeni, najedzeni i wypoczęci lecimy dalej, a ciasne nawroty dają dużo radości. Słońce w zenicie. Testujemy przyczepność naszych opon. Dookoła otacza nas całą masa ośnieżonych szczytów, a na przeciwnym pasie przemykają najróżniejsze jednoślady. Ruch tu jest prawie jak w Mediolanie. Widać, że okoliczni motocykliści również przyjechali zasmakować tej adrenaliny.

Wjeżdżamy na niecałe 2000 m n.p.m. i przy okazji znajdujemy kolejne piękne jezioro z turkusowym kolorem wody. Czym wyżej, tym coraz bardziej chłodniej. Mroźne i wilgotne powietrze daje się we znaki choć, niebo bezchmurne, a słońce pięknie świeci. Takich i jeszcze ładniejszych jezior mijamy dalej przynajmniej kilka. Większość z nich jest w kolorach szmaragdu – wspaniałe miejsca. To dziś jest naprawdę ten dzień, dla którego tu przyjechaliśmy: dla tych widoków, gór i serpentyn.

 

Czas powrotu

Mija południe, a za nami już przeszło 250 kilometrów. Zaczynamy być powoli zmęczeni ciągłą jazdą. Postanawiamy nie kontynuować objazdu szczytów i przełęczy alpejskich. Ruszamy w kierunku Polski. Chcemy dojechać jak najszybciej przed nocą, gdyż robi się coraz zimniej. Problemem okazuje się nocleg. Miejscowości po austriackiej stronie gór są położone dalej od siebie, a spora część lokalnych pensjonatów jest pozamykana. Ok 20. znajdujemy w końcu nocleg – pensjonat Regina. Akurat trwa tam zjazd z około setki starszych Holendrów – grają w bingo, karty, monopoly. Pokój jaki oferują właściciele jest naprawdę niskich lotów. Osiem metrów kwadratowych na poddaszu, bez łazienki i grzejnika. Śpię w swetrze i kurtce. Niska temperatura nie pozwala mi się wyspać. Budzę się o 6. a za trzy godziny jestem już gotowy do drogi.

Pięć dni wrażeń i jeszcze 900 kilometrów do domu. W Szczecinie jestem na 19.

Spodobał Ci się artykuł? Podziel się nim!

2 KOMENTARZE

  1. 1300 zl, wyprawa miedzy 8-14 dni, 3000 tys km, no niezle, tylko pozazdroscic, tym bardziej ze 8 x 100 = 800 (noclegi), winiety (90+20=110) to juz razem mamy 910, czyli na paliwo zostaje 390 zl. No, to bardzo malo wam pala sprzety.

    trasa piekna, nie ma co do tego zludzen, a juz za takie pieniadze to normalnie miod malina.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

POLECAMY

ZOBACZ RÓWNIEŻ