Codzienna rzeczywistość kraju arabskiego zmusza do refleksji nad różnymi punktami widzenia i do ciągłego podejmowania prób zrozumienia tego, co widzisz. Możesz po prostu uciec, możesz też przyjąć, że istnieje zupełnie inna logika pojmowania świata – równie dobra jak twoja, lecz jeszcze dla ciebie niewidoczna.
Tekst: Grzegorz Ciosk; zdjęcia: Patrycja Łazowa, Grzegorz Ciosk
Syria nie była starannie wyselekcjonowanym celem. Trzy tygodnie zaległego urlopu i potrzebne miejsce, do którego można w tym czasie dojechać, zobaczyć je i wrócić. Co do jednego nie było wątpliwości – na motocyklu. A skoro tak, to przydałoby się, żeby po drodze nie było śniegu.
Pomysł przyszedł do głowy nagle i już w niej pozostał. Nie wiadomo dlaczego przypomniała mi się relacja pewnego podróżnika, który oszczędzając pieniądze dojechał z Warszawy do Damaszku zwykłymi pociągami osobowymi. I właśnie Damaszek skłonił mnie do przejrzenia kilku stron internetowych. Koloryt syryjskich klimatów bijący ze zdjęć i relacji wciągał coraz bardziej. A więc Syria. Tylko czy zdążymy tam dojechać? Ponad 3 tys. kilometrów. Po tygodniu na podróż w każdą stronę, tydzień na miejscu. Po kilku dniach dzielę się pomysłem z Patrycją. – Jadę z tobą!
Plan zaczyna nabierać kształtów. Uczestnictwo deklaruje też Zienek. Pech chce jednak, że na moment przed wyjazdem doznaje kontuzji, która uniemożliwia mu wyjazd. Ostatecznie jedziemy we dwójkę.
Lekcja klimatologii
Scenariusz jest prosty: ponieważ w Turcji na pewno będzie ciepło, musimy tylko przejechać Słowację, a potem omijać większe góry. Ta logika to sposób na marcową, niepewną aurę. I początkowo się potwierdza. Po południowej stronie Karpat, na Węgrzech świeci już słońce. Serbia i Bułgaria również witają nas błękitnym niebem. Trzeci nocleg wypada w miasteczku Ljubimec w Bułgarii, jakieś 25 km od granicy z Turcją. Rano wjeżdżamy do Turcji i z lekką obawą kierujemy się w stronę pierwszego większego miasta – Edirne.
O tureckim ruchu drogowym naczytaliśmy się przed wyjazdem artykułów, z których wiało grozą. Zajeżdżanie drogi, wyprzedzanie na górskich zakrętach, jazda pod prąd, staczające się ze wzniesień ciężarówki – taka perspektywa jeżyła nam włosy na głowach. A teraz Edirne: wjazd, centrum, wyjazd… uff, nie jest tak źle! Do Istambułu jeszcze 260 km, więc następną noc powinniśmy spędzić już w Azji. Autostrada jest bardzo wygodna i tylko grafitowe chmury na horyzoncie przed nami dają nam trochę do myślenia.
Zaczyna się parę minut później: silny, porywisty wiatr uderza z boku w motocykle, powodując czasem spychanie na barierki. Zacinający deszcz, padający jakby pod ciśnieniem. Jedziemy dalej, ale po jakimś czasie przestajemy czuć dłonie. Dodatkowo kilka razy ląduję na poboczu, naprawdę za blisko tych cholernych barierek. Zjeżdżamy do przydrożnej knajpki na posiłek i naradę. Deszcz nie przestaje padać, ale po paru chwilach wiatr na szczęście trochę słabnie. Ruszamy dalej.
Przed Istambułem droga wysycha, zaraz potem wpadamy jednak w korek ciągnący się po horyzont na wszystkich pasach autostrady. Przeciskamy się do przodu, a po prawej i lewej stronie mamy kolejne wzgórza, na których rozpościera się Istambuł. Cieśniny Bosfor nawet nie widać, a my już ponad godzinę jedziemy w granicach miasta. Istambuł robi wrażenie swoim ogromem. Powoli kończy się paliwo, a przy autostradzie jak na złość zniknęły wszystkie stacje benzynowe. Nie ma rady, wjeżdżamy w miasto. Wybieramy pierwszy zjazd, jak się okazuje prosto w centrum nowego miasta, tuż przed mostem nad cieśniną. Pierwsze wrażenie: Patrycja śmieje się przez interkom – Jestem w świecie kebabów! Nieskończony ciąg stoisk aż po horyzont wygląda jak z maniakalnego snu. W niektórych miejscach Istambułu samochody poruszają się z prędkością ok. 30-40 km/h w odległości metra od siebie. Pomiędzy nimi lawirują setki motocykli i skuterów, wyprzedzających wszystkich w szalonym slalomie. Wszystko odbywa się przy ogłuszających dźwiękach klaksonów. W końcu znajdujemy paliwo i decydujemy się na nocleg w Istambule z powodu zapadającej nocy. Zaczyna się też ulewa.
Rano szybka wizyta w mieście i o 12 wyjazd na drogę tranzytową w kierunku azjatyckiej części kraju. W końcu znajdujemy drogę na most na Bosforze i około 14 jedziemy w dobrym kierunku. Tym razem nie korzystamy już z autostrady. Znowu zaczyna padać, a ziemia osuwająca się na drogę tworzy na niej wielkie kałuże błotnistej wody. Jesteśmy systematycznie ochlapywani tym błotem przez ciężarówki. Ciągle miasto, a potem dziesiątki przedmieść, pomniejszych miast i miasteczek przyległych do Istambułu. Zabudowania kończą się dopiero późnym popołudniem. Robimy jeszcze 100 kilometrów i znów robi się ciemno. Szukamy noclegu. Okazuje się, że przez Istambuł jechaliśmy prawie dwa dni.
Przez trzy z czterech dni podróży przez Turcję praktycznie nieustannie pada. Dopiero rejon Kapadocji i południe okazuje się łaskawsze. Pomimo to po Turcji (z wyjątkiem okolic Istambułu) jeździ się wygodnie i można czuć się bezpiecznie. Konieczne jest jednak uwzględnienie lokalnego klimatu, który szczególnie w głębi kraju jest surowy. Wiosna to chłodna i deszczowa pora i małe znaczenie ma tutaj szerokość geograficzna.
Granica
Po odbyciu nieco – jak nam się wydawało – zbiurokratyzowanej odprawy tureckiej czeka nas teraz odprawa syryjska. Parkujemy motocykle i idziemy do wskazanego budynku. Trzy okienka: dla Syryjczyków, dla Arabów oraz dla foreign visitors – turystów zagranicznych. Wszędzie pełno ludzi, może tych foreign jedynie jest niewielu – oprócz nas jeszcze jacyś Japończycy. Wypełniamy kartę wjazdową (jest w kilku językach i można sobie z tym poradzić) i podajemy paszporty. Na razie idzie szybko, ale dalej nie jest już tak prosto. Widzimy wiele innych okienek, które nie są oznaczone. Patrzymy zdezorientowani. Ktoś z twarzą mafioso podchodzi – mówi po rosyjsku co mamy zrobić oraz że potrzebne jest po 40 USD od osoby. Wyciąga rękę. Patrycja trzeźwo stwierdza, że pewnie zaraz nie będziemy mieć ani kasy, ani dokumentów wjazdowych. Odchodzimy. Za chwilę pojawia się przy nas inny, bardzo kontaktowy gość, mówiący biegle po angielsku, który zaczyna nam objaśniać procedurę. Wypisuje kilka arabskich formularzy. Nasze dane wpisuje po arabsku na podstawie wymowy fonetycznej.
Potem tracimy już orientację. Pamiętam tylko, że zaczynamy biegać do różnych okienek, w których odbierano od nas kartki, dawano nowe kartki, przyjmowano pieniądze, oddawano pieniądze żeby za chwilę dać je w innym okienku, stawiano pieczątki i podpisy, popełniano błędy oraz je naprawiano. Czasem nasz pomagier sam wskakiwał do okienka i zajmował się papierkami a potem wychodził i dalej z nami biegał. Podobno byliśmy w tym czasie w banku, ubezpieczalni, u szefa, u szefa szefa, który zapytał nas o coś po arabsku, na co chyba zresztą nie potrzebował odpowiedzi, bo też dał nam swoją pieczątkę. Kosztowało to wszystko ok. 120 USD na głowę i uspokoiło mnie, bo było to dokładnie tyle ile wyczytałem w relacjach z innych podróży.
Potem idziemy do budki, w której zastajemy Araba leżącego na łóżku. Arab wstaje, inkasuje jeszcze po dolarze i możemy jechać. Trzymamy w rękach plik różnokolorowych, dużych i małych kartek. Każda z nich jest potrzebna przy wyjeździe. Odjeżdżając widzimy jeszcze, jak pogranicznik w mundurze ucina sobie pogawędkę z naszym przewodnikiem, mafiosem oraz sennym Arabem. Wszyscy razem tworzą tu jedną wielką klikę. Nie mam pojęcia jaka część tej kwoty była łapówką i za ile rzeczywiście można by przekroczyć granicę syryjską, ale wiem na pewno, że bez pomocy tych dżentelmenów nie bylibyśmy w stanie z tą procedurą się zmierzyć.
Syria konserwatywna
Nasz pierwszy syryjski cel jest nie więcej niż 60 km od granicy. Dopiero co wyjechaliśmy z Turcji, ale krajobraz się zmienia jakby za sprawą magicznej różdżki. Żyzne pola uprawne ustępują miejsca kamienistym zboczom, na których występuje skromna, karłowata roślinność. Za chwilę pierwsze zabudowania. Nagle wpadamy na nieoczekiwaną przeszkodę na drodze – kompletnie niewidoczny wysoki garb. Prędkość nie jest duża i przelatujemy po nim bez szwanku, ale ze znacznie podniesionym poziomem adrenaliny. „Śpiący policjant” to po prostu 30-centymetrowa warstwa asfaltu nałożonego na drogę. Jest kompletnie niewidoczny. Tego typu niespodzianki miały jeszcze parę razy napsuć nam krwi.
Ruch uliczny gęstnieje, do Aleppo wjeżdżamy po jakiejś godzinie. Na pierwszym postoju w mieście zbiera się wokół nas spora publika. Zdejmując kaski czujemy się jak foki w basenie otoczonym przez oczekujących, aż któraś wystawi mordkę. Pewien jegomość w dżinsowej koszuli pomaga znaleźć nocleg. Wciąż mówi do nas po arabsku nie przejmując się, że nic nie rozumiemy. W końcu gramoli się na mój motocykl i prowadzi pod hotel Ramzis, w którym siedzą nieskazitelnie czyści panowie w błyszczących lakierkach, stukając na laptopach. Po pełnej gestykulacji dyskusji o poziomach cenowych zabiera nas w boczną ulicę, w której mieści się hotel oferujący to, czego potrzebujemy: pokój z łóżkami, który można zamknąć na klucz. Jest też łazienka, ale decydujemy się nie dotykać tam niczego oprócz wody.
Po południu zagłębiamy się w tłum i płyniemy razem z nim po mieście. Zanim dotrzemy do centralnego punktu miasta – górującej nad nim cytadeli, gubimy się całkowicie w labiryncie suków starego Aleppo. Klucząc pomiędzy kramami masarzy, fryzjerów, szewców, sprzedawców przypraw, mydła, słodyczy i wszystkiego co może przyjść na myśl, spędzamy resztę dnia. Zasłużony posiłek, który potem następuje to jedna z najlepszych rzeczy, jakie przytrafiły się nam w Syrii. Za równowartość 35 zł czeka na nas cały stół zastawiono półmiskami z grillowanym mięsem, plackami chlebowymi, sałatami, serem, oliwkami, pastami, czymś w rodzaju pierożków oraz górą pietruszki i mięty. Znajduje się i arabskie piwo, a w chwilową zadumę wprawia nas pykanie abel babel – u nas szerzej znanej jako szisza lub fajka wodna.
Aleppo to miasto konserwatywne. To tu tradycja jest o wiele bardziej żywa niż w Damaszku czy nadmorskiej Lattakii. To tu spotyka się najwięcej kobiet noszących stroje zasłaniające je od stóp do głów. To tu przyrządza się też najlepsze jedzenie. Felafel, czyli zawijaniec z placka z grillowanym mięsem i dodatkiem pomidora i pietruszki lub sera, kupiony w pierwszym lepszym stoisku zawsze stanowi nowe, niesamowite doznanie kulinarne. W syryjskiej restauracji można poznawać smaki całkowicie nieobecne w Europie.
Aleppo
Drugie (za Damaszkiem) co do wielkości miasto Syrii – 1,4 mln mieszkańców (1990), jedno z najstarszych, nieprzerwanie zamieszkanych miast Bliskiego Wschodu – od co najmniej 1800 r.p.n.e. Liczne zabytki architektury, głównie kultury arabskiej – cytadela Kalat Halab, medresa al-Halawija z XII wieku, meczet Omajjadów z VIII-XI wieku, karawanseraje, łaźnie tureckie. Do osobliwości należy wielki bazar (suk).
Wymarłe miasta
Dead cities lub ghost towns występują w okolicach okolic Aleppo. Jerada, Ruweiha, Bauda, Serjilla, Al-Bara i inne wymarłe miasta rozproszone są na obszarze rozciągającym się na wschód od rzeki Orontes, wzdłuż autostrady Aleppo-Hama. Pozostałości te, zaczynając od pojedynczych łuków i kolumn podpierających resztki dachów przez wioski z domami, kościołami, a kończąc na winnicach, powstały w okresie bizantyjskiego chrześcijaństwa (IV-V wiek n.e.). Przyczyna opuszczenia miast przez ówczesnych mieszkańców jest nieznana.
W kierunku południowym wychodzi z Aleppo droga nr 5 do Damaszku, przebiegająca jeszcze przez dwa inne duże miasta: Hama i Homs. To główny trakt w Syrii, wzdłuż niego skupiają się pomniejsze miasteczka i wioski. Jest dla turystów w zasadzie osią orientacyjną, ponieważ jakiekolwiek pomniejsze drogi (nawet wiodące do ciekawych turystycznie miejsc) są oznaczone jedynie po arabsku. Na jednej z takich dróg, w pobliżu miejscowości Serdżilla, która znajduje się w centrum tzw. „wymarłych miast” zatrzymujemy się na krótki odpoczynek. Sprawdzamy też linkę sprzęgła Patrycji, które zaczęło się przycinać. Linka jest porządnie naderwana przy samej klamce: oczywiste że długo nie wytrzyma. Zastanawiamy się co zrobić, a w międzyczasie koło nas zatrzymują się samochody wyładowane Arabami. Słyszymy znane zewsząd w Aleppo – Hello, how are you? Where are you from? Welcome! Po chwili mamy wokół siebie piętnastu Arabów i ciągle pchają się nowi. To typowe dla wielu Syryjczyków zachowanie i typowy zestaw angielskich słów, którymi dysponują. Znajdą cię wszędzie i wszędzie będą ci towarzyszyć, nawet jeśli bardzo akurat chcesz pobyć sam. Jesteś dla nich po prostu zjawiskiem. Musisz to polubić albo strzelić sobie w głowę. Właśnie teraz nie jest nam to specjalnie na rękę, bo nasi towarzysze nie palą się do pomocy, a raczej robią sobie piknik połączony z teatrzykiem. Szczęśliwym trafem przejeżdżają tamtędy też studenci z Aleppo, z których jeden mówi po angielsku. W pięć minut mamy nagranego mechanika w Serdżilli, który obiecuje zająć się sprawą. Znowu dostaję pasażera na motocykl i powoli jedziemy do miasta. Linka urywa się dosłownie przed samym warsztatem. Stoi przed nim w pełnej gotowości jego właściciel – z nową linką w dłoni. Po pięciu minutach mamy ją zamontowaną na niezastąpioną śrubkę, która przetrwała resztę trasy. Otrzymujemy też rezerwową linkę. Całość za… dolara.
Jedziemy z naszymi studentami w kierunku osi cywilizacji na kolejny pyszny posiłek. Kolejny raz usiłuję zjeść wszystko co jest na stole i rezygnuję dopiero wtedy kiedy czuję, że już naprawdę nie daję rady.
Żegnamy się i osią cywilizacji jedziemy dalej na południe.
Bez tożsamości
W Hamie pod hotelem spotykamy parę Australijczyków. Belinda i Patrick podróżują Yamahą Super Tenere po krajach Bliskiego Wschodu. Życie dzielą po połowie na pracę i podróż. Rok pracują w Australii, rok podróżują w kolejnej części świata. Świetnie nam się rozmawia, mam wrażenie jakbyśmy znali się od dawna. Wymieniamy się kontaktami, bo pewnie nieprędko się spotkamy. Dwa dni później jedziemy odwiedzić Crac des Chevaliers. Dojazd do tego punktu okupujemy nie byle emocjami, kiedy w drodze uświadamiamy sobie, że w hotelu zostały nasze paszporty. Dodatkowo jadąc drogą z Homs do Tartus przegapiliśmy niewielki drogowskaz na zamek, pogubiliśmy drogę i podjechaliśmy gdzieś na pogranicze Libanu. Na którymś skrzyżowaniu pojawiają się nagle żołnierze w panterkach i z „kałachami” na ramionach.
– Passports! – słyszę głosem nie cierpiącym sprzeciwu i czuję, jak zimny pot spływa mi po plecach.
– Homs, Homs! – udaje mi się wykrztusić wskazując kierunek w którym chcemy się udać.
W końcu wojak wskazuje odpowiednią drogę, zapominając o naszych paszportach. Trafiamy w końcu do Crac des Chevaliers. Forteca robi duże wrażenie, ale nie przyćmiewa wrażeń z jazdy do i z zamku, pięknymi serpentynami wijącymi się wśród wzgórz o zadziwiającej formie. Błąkając się po korytarzach twierdzy słyszę nagle Good Morning Mr. Poland! Nasi australijscy znajomi po raz drugi! Mówią że dotychczas mieli wrażenie, że są tu jedynymi motocyklistami spoza Syrii. Szczerze mówiąc my też mieliśmy takie wrażenie. Spotykamy też Niemca, który przejechał naszą trasę na motocyklu 20 lat wcześniej. Słysząc, że naszym celem jest Damaszek, obwieszcza nam, że odbywa się w nim właśnie szczyt prezydentów państw ligi arabskiej i wszystkie hotele w syryjskiej stolicy są zapełnione. Radzi skorzystać z kontaktu z pewnym człowiekiem, który pomoże nocleg zaaranżować. Bierzemy numer telefonu i po krótkiej pogawędce kierujemy się nieco wstecz, do Hamy, aby odzyskać naszą tożsamość, która bardzo się przydaje w państwie bądź co bądź policyjnym.
Hama
Miasto w zachodniej Syrii, w oazie, nad rzeką Asi, ośrodek administracyjny muhafazy Hama. Około 410 tys. mieszkańców. Słynie z norii, starożytnych przyrządów nawadniających. Tereny wokół Hamy były zamieszkiwane już w neolicie. Miasto jest kilkakrotnie wspominane w Biblii.
Crac des Chevaliers
Twierdza rycerzy – zamek w zachodniej części Syrii, w górach Dżabal an-Nusajrijja, dawna siedziba joannitów. Mieści się na szczycie 650-metrowego uskoku, wzdłuż jedynej drogi z Antiochii do Bejrutu i Morza Śródziemnego. Pierwszy zamek na tym miejscu wzniesiono w 1031 roku dla emira Aleppo. W 1099 został zdobyty przez wojska Rajmunda z Tuluzy podczas I krucjaty. Doskonale zachowany do czasów współczesnych, należy do największych atrakcji turystycznych Syrii. Odbudowany w XX wieku.
Szczyt w Damaszku
Po noclegu w Homs, u prawdziwego Syryjczyka, który zaprasza nas do swojego domu-muzeum, kierujemy się jeszcze dalej na południe. Autostrada wiedzie nas do Damaszku całkowitymi pustkowiami. Po obu stronach na horyzoncie majaczą góry w kolorze piasku, a klimatu dopełnia szaroniebieskie niebo. Jest pięknie. Tak właśnie wyobrażaliśmy sobie Syrię: raczej pustkowia niż miejsca zamieszkane.
Damaszek osiągamy po zmroku i od razu korzystamy z naszego kontaktu. Hotel który wskazano mi przez telefon zdecydowanie nie wygląda na oferujący nocleg za cenę, którą mieliśmy przewidzianą w budżecie. Tym większe więc nasze zdziwienie, kiedy ostatecznie otrzymujemy w nim pokój za 750 funtów, czyli jakieś 35 zł. W telewizyjnych wiadomościach dowiadujemy się, że Robert Kubica był drugi w Malezji (był wtedy 2008 rok – redakcja) oraz że wszyscy prezydenci ściągnęli już na szczyt w Damaszku. Pokazują ich do znudzenia jednego po drugim. Przybywa również przywódca Libii Muammar al-Kadafi, a ja myślę sobie, że pewnie jedyny raz w życiu jestem tak blisko szalonego pułkownika.
Damaszek to również szczyt naszej podróży. Dotarliśmy do najbardziej oddalonego punktu. I pomimo tego że przed nami jeszcze pustynia i Palmira, teraz już będziemy się raczej przybliżać do domu. Miasto jest dla nas chwilowym odpoczynkiem od siodła motocykla. Czas ten poświęcamy na zgłębianie uroków starego miasta, kontrastu tradycji z nowoczesnością, codzienności życia na przedmieściach i odkrywaniu na nowo smaku pietruszki (do posiłku dostajemy pyszną sałatkę zrobioną Z SAMEJ właśnie pietruszki).
Damaszek
Stolica oraz największe miasto Syrii – 4,5 mln mieszkańców (2007), w południowo-zachodniej części kraju, w oazie nad rzeką Barada u podnóża gór Antyliban, na skraju Pustyni Syryjskiej. Największy ośrodek przemysłowy i naukowy w Syrii, jedno z czterech świętych miast islamu, znaczący ośrodek handlowy. Jedno z najstarszych miast rejonu Morza Śródziemnego znane już od XV wieku p.n.e. z inskrypcji egipskich. Uważa się je za najstarsze, nieprzerwanie zamieszkane miasto na świecie – pierwsze ślady osadnictwa pochodzą z III tysiąclecia p.n.e. Wielki Meczet Umajjadów z 705 r. – najstarsza budowla; najważniejsza świątynia w Syrii i czwarta co do ważności w świecie muzułmańskim, cytadela z XIV wieku, mauzoleum Saladyna z 1193 roku, bazar – Suk al-Hamidijja, medresy al-Adilijja i az-Zahirijja z XIII wieku, pozostałości świątyni Jowisza z III w. p.n.e.
Benzin? La!
Czyli „nie”. Te dwa słowa zestawiły się ze sobą podczas naszej drogi do Palmiry i pozostały w mojej pamięci jak magiczne zaklęcie. Na osi cywilizacji obiekt taki jak stacja benzynowa nie jest oczywistością i już zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić. A teraz wybieramy się na wschód, skrajem Pustyni Syryjskiej zmierzamy do Palmiry, największego zabytku na naszym szlaku. Jeszcze w Damaszku, zatrzymujemy się na stacji. Jest pełno ludzi, ale nie widać żeby ktoś obsługiwał pompy. Benzin? La! I nie wiadomo kiedy będzie. Decyzja: jedziemy dalej, mamy paliwa na ponad 100 km, na drodze do największego zabytku musi być jakaś stacja.
Zabudowania coraz rzadziej, za to coraz więcej pyłu wzbijanego w powietrze przez ciężarówki. Wkrótce śmierdzące i zaśmiecone przedmieścia znikają zupełnie, pozostawiając nas sam na sam z drogą i piaskiem. Ruch zmniejsza się do minimum, sporadycznie mijamy pojazdy. Zagłębiamy się w nicość. Pokonując kolejne łagodne górki, widzimy naszą drogę, prostą jak struna, zmierzającą w stronę horyzontu pod brązowym jak piasek niebem. Czasem mijamy w oddali kopalnie kamienia, czasem małe skupiska namiotów Beduinów, dwa czy trzy razy – samotnego człowieka kucającego przy drodze na zupełnym odludziu. Pewnie się nie dowiemy po co siedzi tam skulony, kontemplując otaczającą go pustynię.
Podczas jazdy motocyklem temperatura jest w sam raz. Na postoju jest już jednak gorąco. A to przecież koniec marca. Jedziemy jakieś 50 km i wciąż nie ma stacji. Zaczynamy się już denerwować, gdy w końcu za którąś górką widać zabudowania. Osada na środku pustkowia, dwa dystrybutory paliwa, trzy budynki, meczet i wraki ciężarówek. Nigdzie żywej duszy. Wiatr gna piasek z jednej strony drogi na drugą. W oddali dwóch Arabów naprawia samochód. Idę w ich stronę i pokazuję na pompy. Benzin? La! Więcej nawet na migi nie udaje mi się dowiedzieć. Pierwszy raz widzę tak mało towarzyskich Arabów. Zastanawiamy się czy ryzykować dalszą jazdę, czy wracać w stronę Damaszku. Znikąd pojawia się ciężarówka. Znów dwóch Arabów. Benzin? La! I dalej na migi pokazując nasz kierunek – A tam? Z gestów wynika że 20 km dalej jest stacja, ale i tego nie jestem na 100% pewny. Arabowie ładują się do jednego z wyludnionych budynków i jak zwykle zapraszają na herbatę. Niezbyt rozumieją moją odmowę i pośpiech i ja sam trochę przestaję go zresztą rozumieć. Różnica w znaczeniu czasu dla nich i dla nas jest prawdziwą przepaścią.
Siadamy na motocykle. Informacja jest bardzo dokładna. 20 km dalej skrzyżowanie: prosto Bagdad, w lewo Palmira. Na rogu stacja. Jest wszystko czego nam potrzeba, a ja mam nie do końca jasne wrażenie że potrzebujemy zbyt wiele różnych rzeczy, bez których tutejsi mogą się obejść.
Pustynia Syryjska
Skalista pustynia na pograniczu Syrii, Iraku, Arabii Saudyjskiej i Jordanii. Powierzchnia wynosi ok. 1 mln km²). Roczna suma opadów sięga 150 mm na m².
Spotkanie trzeciego stopnia
Wjazdu na drogę w stronę Bagdadu pilnuje policja. Kontrolują każdego, kto chce na nią wjechać. Na stacji zastajemy ambulans z napisem Refugee Rescue. Uchodźców z Iraku jest w Syrii około 3 milionów. Do granicy jeszcze spory kawałek, a już tutaj czuć atmosferę stanu wyjątkowego. Zatrzymujemy się kawałek za skrzyżowaniem, na drodze nie ma żadnych pojazdów. Po chwili jednak coś widać. Drobna sylwetka zbliżając się do nas nabiera kształtów i wkrótce rozpoznajemy masywny przód i podwójny reflektor Super Tenere. Belinda i Patrick, spotkanie nr. 3! Wszyscy prawie zwijamy się ze śmiechu.
Podjeżdża też na motocyklu policjant chętny na zamianę sprzętów. Mamy jedyną okazję poprowadzić policyjny motocykl (pewnie nawet na sygnale dałoby się pojeździć), ale nikt nie korzysta z oferty.
Wiemy bardzo dobrze, że zbliżamy się do Palmiry, a i tak nie udaje nam się powstrzymać opadu szczęk, gdy ruiny wyłaniają się zza zakrętu. Gigantyczne kolumny, składające się na główny trakt antycznego miasta już z daleka robią ogromne wrażenie. „Jeśli masz przyjechać do Syrii na jeden dzień, jedź do Palmiry” mówią przewodniki i jest to święta racja. Całe popołudnie, wieczór i połowę następnego dnia spędzamy prawie przyklejeni do kamiennych ścian. Poświęcamy się temu zajęciu tak intensywnie, że ostatecznie nie dobijamy targu na przejażdżkę wielbłądami o wschodzie słońca. Jak nam później uświadamia przypadkowy turysta, cenę wywoławczą można zbić pięciokrotnie, na targowanie nie mamy jednak siły ani chęci.
Palmira (Palmyra)
Starożytne miasto w środkowej Syrii, założone w oazie w północnej części Pustyni Syryjskiej u podnóża masywu Dżabal Abu Rudżmajn, ok. 215 km na północny wschód od Damaszku. Dziś znajduje się tu niewielkie miasto Tadmur. Jeden z najważniejszych i największych na świecie kompleksów wykopalisk (pow. ok. 50 ha). Najlepiej zachowaną budowlę na terenie starożytnego miasta stanowi świątynia Baala – głównego boga w panteonie Palmyreńczyków. Bezpośrednie wejście do miasta prowadzi przez zrekonstruowany, monumentalny łuk. Połączony był on ze świątynią rzędem kolumn, zachowanych obecnie tylko we fragmentach. Jego przedłużenie stanowi kolumnada w kierunku północno-zachodnim, wyznaczająca główną ulicę miasta. Mniej więcej w 1/3 jej długości wznosi się potężny, również zrekonstruowany tetrapylon, maskujący krzywiznę palmyreńskiego cardo podobnie jak łuk. Poprzeczna ulica prowadzi w kierunku agory (południowy zachód) i świątyni Baala Shamina, boga deszczu (północny zachód). Na południe od centralnej kolumnady znajduje się teatr. W zachodniej części terenu wykopalisk odkopano pozostałości „obozu Dioklecjana”, zbudowanego tu po zburzeniu miasta przez Rzymian, gdzie znajdowała się świątynia Allat, bogini pokoju, której symbolem był lew ochraniający gazelę – kamienny posąg pochodzący z tej świątyni znajduje się przed muzeum w Palmyrze. Dla sztuki Palmyry charakterystyczne jest łączenie inspiracji i form płynących zarówno ze Wschodu jak i Zachodu, tworzących nową, niepowtarzalną całość.
Na nocleg rozkładamy się ostatecznie w chacie Beduina, który zarządza też polem namiotowym. Na jego podwórku leży wielbłąd. Przed zaśnięciem wykonuje jeszcze z nami jeszcze małą rundkę dookoła chaty, wydając dźwięki, do złudzenia przypominające te podczas strojenia radioodbiornika.
Iść spać bez wypicia herbaty? W Syrii to absolutnie niemożliwe. Na koniec zasiadamy więc przy szklankach, w towarzystwie „managera” pola namiotowego Muhammeda i kilku jego sąsiadów. Zaczyna się powrót. Nazajutrz zmierzamy już w stronę Turcji, która wydaje nam się być uosobieniem cywilizacji, ładu i porządku. Po trzech dniach bez przygód docieramy do zimnej, dżdżystej Polski.
Od autora
Podróż dedykuję mojemu Tacie – zapalonemu motocykliście podróżnikowi, w czasach kiedy każda podróż motocyklem była prawdziwą wyprawą.
Podziękowania
Powodzenie wyprawy było możliwe dzięki wsparciu sponsorów. Dziękujemy za zainteresowanie pomysłem i okazaną pomoc firmom Modeka, RetBike, Motocombo i Polonia Cup.
Świetna relacja. Też mieliśmy jechać w tym roku do Syrii, ale wybuchała wojna. Miejmy nadzieję że sytuacja się tam ustabilizuje i znów będzie można zwiedzać Syrię. Pozdrawiam wszystkich podróżników