Yamaha FJR 1300 i Ducati ST3. Dwa zbliżonej klasy motocykle turystyczne, które do dalszych podróży nadają się idealnie. Zrobiliśmy na nich jedną z najpiękniejszych tras motocyklowych w Europie, słynną Szosę Transfogaraską.
Tekst: Jarosław Frankowski
Zdjęcia: Jarosław Frankowski i Krzysztof Pieńkosz
Właśnie minął rok od podróży do Rumunii, a ja siedzę nad mapą i studiuję trasę. Zgadnijcie jaką… Oczywiście, że Rumunii! Powód: kawałek asfaltu między miastami Sebes i Novaci.
Co takiego jest w tym asfalcie, że postanowiłem wrócić? Otóż został położony na wysokości ponad 2000 metrów w rumuńskich Karpatach, na drugiej obok Trasy Transfogaraskiej najbardziej znanej rumuńskiej drodze zwanej Transalpiną. Obie trasy to legenda – pięknie położone, pełne zakrętów i niesamowitych widoków. Marzenie każdego motocyklisty, zresztą nie tylko. Przyjeżdżają tu rowerzyści, off-roadowcy, turyści piesi i generalnie wszyscy miłośnicy wrażeń.
Trasę Transfogaraską poznałem rok temu, rzeczywiście robi ogromne wrażenie, tym bardziej jestem ciekaw, jakie atrakcje przygotuje Mrs Transalpina.
A jak było rok temu?
Przejechać Transfogaraską
Rumunia to dla mnie Cyganie, żebrzące dzieci siedzące na chodnikach i wróżenie z kart, od którego nie można się było opędzić. Z tym większym zdziwieniem słuchałem opowieści kolegów, którzy po Rumunii podróżowali od dawna – terenówkami z napędem 4×4, daleko od asfaltu przeżywali niesamowite chwile. Piękne, górskie krajobrazy, drewniana zabytkowa architektura i wspaniali, życzliwi mieszkańcy – powtarzali to wszyscy. Coś musi być na rzeczy, pomyślałem, ale do podróży samochodem jakoś mnie nie ciągnęło. Ale od czego mam motocykl?
I kiedy któregoś dnia dzwoni kumpel oznajmiając, że za dwa tygodnie jedzie do Rumuni i pytając, czy nie pojadę z nim nie zastanawiam się długo. Jest wrzesień, od ostatniej podróży minęły dwa miesiące, następny wyjazd w październiku – czas jechać! Szybka decyzja i za kilka dni ruszamy w kierunku Rzeszowa. Dwa turystyczne motocykle – Yamaha FJR 1300 i Ducati ST3 – i nas dwóch. Znamy się od czasów pierwszych podróży Junakami i Emkami, kiedy wyprawa na Mazury trwała siedem dni. Teraz mając tydzień planujemy zobaczyć kilka ciekawszych miejsc opisanych w przewodnikach, przejechać Transfogaraską, a po drodze spotkać się jeszcze ze znajomymi.
Pierwszy nocleg mamy zaklepany właśnie u nich w Rzeszowie. Po przyjeździe obiad, kawka i decyzja – jedziemy dalej. Godzina jeszcze młoda, na wieczór będziemy przy granicy słowacko-węgierskiej. Obiecujemy zajechać w drodze powrotnej i zostać na noc i ruszamy w stronę Rumunii.
Jeszcze wtedy nie wiem, że spotkamy się szybciej niż planowałem… Ale po kolei.
Kolega Piter z Rzeszowa nie odmawia sobie i nam przyjemności eskorty do granic miasta i swoim Ducati Sport Classikiem odprowadza nas na wylotówkę. Łapa w górę, Piter zawraca, a my – do granicy. Tutaj – uprzedzając fakty – porównanie do rumuńskich dróg. Takie dziury i koleiny, jakie musimy pokonać jadąc jedyną drogą do Granicy Państwa dane mi będzie zobaczyć w Rumunii tylko na początku podróży, w północnej części kraju. Na bardzo głębokiej prowincji, gdzie jedynymi użytkownikami tej drogi będą kozy, jakiś rowerzysta i my. Rumunom możemy tylko zazdrościć. Nie dość, że większość dróg jest nowa, to nie ma takiego ruchu jak u nas.
Ale póki co jesteśmy na Słowacji, robi się ciemno, zaczynamy szukać noclegu. Jest jakiś szyld, GPS potwierdza i za chwilę po zjeździe z trasy dojeżdżamy do motelu. Motocykle na bezpiecznym parkingu, więc możemy spokojnie spać. Rano śniadanko i w drogę. Pogoda, jak to we wrześniu – upał. Gładko dojeżdżamy do granicy węgierskiej, na autostradę w stronę Rumunii, która kończy się nagle w miejscowości Debrecen. Dalej staje się drogą nr 48, którą prujemy do granicy i za chwilę jesteśmy w Rumunii.
Hotel Dacia
Na granicy smutno, betonowo, biednie. Mam wrażenie, że tutaj nie dotarły fundusze z Unii Europejskiej i chyba nawet nikt na to nie liczy. Upadł jeden ustrój, drugi go nie zastąpił, z fabryk i zakładów straszą pręty zbrojeniowe i wybite okna. Nic tu po mnie, myślę. Dobrze, że mają chociaż Transfogaraską, jak na ironię – w spadku po Nicolae Ceausescu. Dojeżdżamy do pierwszego większego miasta w Rumunii – Satu Mare. Najwyższa pora zrobić postój i zmienić ciuchy na letnie. Od tej pory będziemy już jechać spacerowo.
Parkujemy pod hotelem o swojskiej nazwie Dacia. Najwyraźniej, podobnie jak jego imienniczka, lata świetności ma za sobą. Obraz uzupełnia starszy pan w śmiesznym kapelusiku. Z dalszej odległości stwierdzam, że budynek prezentuje się całkiem okazale, postanawiam więc, że przywrócę mu honor i cierpliwie szukam godnego tego pałacu ujęcia. Gdy tak sobie spaceruję po parku zauważam jednak coś ciekawszego – sporo młodych ludzi i ładnych, dobrze ubranych dziewcząt. Uspokojony ruszam w miasto, które okazuje się jednym pomnikiem socrealistycznej architektury. Bez żalu opuszczamy to miejsce, czekając na bardziej duchowe przeżycia. Wkrótce faktycznie nastąpią. Dzięki nim będę ten wyjazd wspominał do końca dni swoich.
Pierwsze kilometry w Rumunii. Dziurawe drogi, dalekie od cywilizacji, ale bardzo klimatyczne. Ludzie bardzo mili, gościnni i życzliwi. Dużo przydrożnych piesków, stare chałupy sąsiadują z pałacami w stylu Gargamela. Niektóre stoją puste, wyglądają jakby właściciel nie zdążył się jeszcze wprowadzić. Bardzo oryginalny styl – mosiężne balustrady, wieżyczki. Takie potworki stoją seriami koło siebie – ciekawy widok, może to rumuński Trójkąt Bermudzki? Czasami mijamy wioskę, w której stoją same rozpadające się chałupki, by za chwilę na tej samej drodze trafić na rzędy kilkupiętrowych domów po obu stronach drogi. Znowu pustych – może to jednak deweloper? Jeśli tak, to z dużą fantazją. Sądząc po wykończeniach budynków – dom musi świecić. Nie, nie świecić – oślepiać, walić po oczach błyskami z każdej mosiężnej rurki czy chromowo-niklowanej stali. Tyle tylko, że w tej wiosce nie ma żywej duszy! Temat pustych, błyskających prosto po ślepiach rumuńskich domów-widm pozostanie dla mnie jedną z nierozwiązanych zagadek.
Na szczęście spotykamy też i drewniane konstrukcje, są zresztą w większości, każda z nich dotknięta zębem czasu. Monastyry, zabytki, wioski, w których zatrzymał się czas, ręcznie rzeźbione bramy i zagrody – wjeżdża się w inną przestrzeń, gdzie nawet powolna jazda jest uzasadniona. Nie tylko dziurami w jezdni.
Cmentarze pełne kolorów
Jadąc sobie przez tę malowniczą okolicę docieramy do pierwszego punktu programu naszej wycieczki. Jak wspominałem, na wyjazd zdecydowałem się bez żadnych wcześniejszych przygotowań, więc wyruszyłem trochę w ciemno. Bardziej chciałem po prostu zobaczyć Rumunię niż konkretne budowle z przewodnika, chociaż bez niego prawdopodobnie trafiłbym tylko do rezydencji pana Ceausescu. Jak się okazało – kumpel też nie miał czasu planować szczegółowo kilometrów. W zupełności wystarczyły nam dwie książki i cowieczorna burza mózgów, dokąd i jak jedziemy.
Tymczasem przyjeżdżamy zobaczyć cmentarz. A tak naprawdę widzimy zmarłych, ich historię życia i śmierci. Śmierci, która nie jest tematem tabu, wręcz przeciwnie, jest tutaj przedstawiana bez żadnych oporów i co gorsza – nie jest brana na poważnie. Dekadencja na rumuńskiej wsi, gdzie większość mieszkańców to starsze babcie? Patrząc na mamę naszej gospodyni, która mając 90 lat siada przy krośnie i szyje dywaniki uśmiechając się bez przerwy – dystans w pewnych sprawach nikomu nie zaszkodzi.
O tym cmentarzu czytałem wcześniej w necie. Dwóch motocyklistów objechało Rumunię rok wcześniej i bardzo polecali pensjonat w Sapancie. Widziałem filmy – domowa kuchnia, oczywiście potrawy regionalne i fajna miejscówka. Tylko nie pamiętałem nazwy, tym bardziej adresu. Ale widzę, że ze spaniem problemu nie będzie, bo wszędzie wokoło są kwaterki. Spotykamy trzy dziewczyny podróżujące autostopem z Polski, które wzięła do siebie jakaś babcia: dała pokój, pościel i kolacje i nie chciała pieniędzy. Rozmawiamy chwilę, ale nie są zainteresowane kontynuacją mile rozpoczętego wieczoru, więc idziemy szukać noclegu. Akurat przy samym cmentarzu, po drugiej stronie ulicy jest pensjonat. Duże podwórko, fajny klimat – cóż, idziemy pytać. Są kwaterki, pani mówi po angielsku. Wygląda coś znajomo. Pytam, czy nie gościła w zeszły mroku ekipy na motocyklach z Polski. Owszem gościła, a oni robili masę zdjęć i nagrywali wideo. Okazuje się, że przypadkowo trafiliśmy do tej samej gospodyni, uroczej kobiety, która nas nakarmi, przyniesie albumy ze zdjęciami i oprowadzi po domu, pełnym dzieł regionalnej sztuki. Po takiej dawce regionalnego folkloru śpimy jak niemowlaki.
Rano śniadanko serwowane przez gospodynię i ruszamy dalej. Jedziemy dalej wzdłuż granicy z Ukrainą drogą nr 19, dojeżdżając do miejscowości Syhot Marmaroski. Spotykamy kolejną ekipę z Polski, którą ratuję smarem do łańcucha. Przezornie wziąłem dwa, więc jeden mogę sprezentować. Złośliwe bydlę: przy następnym postoju ten, który sobie zostawiłem odmawia współpracy – nagle się zapchał. Jestem zmuszony szukać sklepu z częściami. Czym to się skończy – opowiem wkrótce, tymczasem idziemy zwiedzać miejsce, które z malowniczymi wioskami i pięknymi plenerami tego regionu kontrastuje w sposób wręcz tragiczny. Dosłownie i w przenośni. Jest to bowiem dawne więzienie dla wrogów komunizmu, przekształcone w Miejsce Pamięci Ofiar Komunizmu i Ruchu Oporu. Ciuchy motocyklowe zostawiamy w szatni, a buty zmieniam na nieśmiertelne klapki – powód drwin moich wszystkich znajomych. Idziemy na spotkanie z historią.
A historia, jak wiemy – lubi się powtarzać, więc od razu przypomina mi się motto z „Medalionów” Zofii Nałkowskiej – Ludzie ludziom zgotowali ten los. Dziesięć lat po wojnie w więzieniu zaczęto zamykać rumuńską elitę intelektualną: polityków, naukowców, ekonomistów, dziennikarzy, historyków. Wszystkich uważano za przeciwników politycznych i osadzano jak groźnych zbrodniarzy, w tragicznych i poniżających warunkach eliminując z życia publicznego.
Po upadku komunizmu w miejscu więzienia powstało muzeum poświęcone walce z systemem. Są tu pamiątki z całego Bloku Wschodniego, a cele więźniów zamienione zostały w sale muzealne. Jedna z nich w całości upamiętnia nawet powstanie i rolę „Solidarności” w obaleniu komunizmu. Zwiedzanie tego miejsca to swoista podróż w czasie, jakże inna od podróży po urokliwych wioskach i pięknych, górskich okolicach.
Drakula na każdym kroku
Nawet przez skórzane spodnie motocyklowe czuję zły dotyk historii. Jak najszybciej chcę odpalić motocykl, by znów ruszyć przed siebie, rzucić się w malownicze plenery, oglądać, podziwiać, chłonąć. Czuć wolność i swobodę wyboru. Ciekawość, co zobaczę za następnym zakrętem. To wszystko, co jest esencją motocyklowych podróży.
Kierujemy się na północ, zwiedzając po drodze co ciekawsze miejsca. Drogi coraz lepsze, o dziwo – ruch samochodowy dużo mniejszy niż w Polsce. Z radością stwierdzam, że kultura jazdy na wysokim poziomie, kierowcy przyjaźnie traktują motocyklistów robiąc im miejsce, uprzedzają o patrolach policji. A tych nie jest wcale mało. Przeważnie stoją przy ograniczeniach do 30 km/h, zwężkach, robotach drogowych – miejscach, w których mogą uważnie się przyjrzeć pojazdom. I znaleźć najlepszego kandydata do osobistej rozmowy. Im starszy i bardziej zdezelowany pojazd, tym większa szansa, że zostanie wybrańcem. A wybór nie jest łatwy – ilość wynalazków, wśród których 40-letnia Dacia jest samochodem luksusowym powoduje, że rumuńska policja ma niełatwe zadanie. Stąd pewnie kontrole w miejscach o zwolnionym ruchu. Na początku z lekkim niepokojem mijam patrole, widząc o co chodzi mogę odetchnąć. Nasze motocykle nie budzą najmniejszego zainteresowania, policjanci traktują je wręcz jak powietrze.
Podróżując przez ten piękny kraj wjeżdżamy na teren krainy zwanej Transylwanią. Co oznacza, że wkrótce zmierzymy się z legendą, znaną na całym świecie, wielokrotnie opisywaną i filmowaną. To oczywiście Książę Dracula, jeden z ważniejszych symboli w kulturze, wizerunek zła, krwiożerczego wampira. Brrrr…
Jesteśmy w miasteczku Sighisoara, zwanym Perłą Siedmiogrodu ze względu na dużo dobrze zachowanych średniowiecznych zabytków i malownicze położenie na wzgórzach. Zostawiamy motocykle na rynku i wspinamy się na XIV-wieczną, wysoką na 64 metry Wieżę Zegarową, będącą symbolem Sighisoary. Z góry podziwiamy panoramę zabytkowego miasta, poznając przy okazji dwójkę starszych turystów z Izraela o polskich korzeniach. Podobnie jak my są pod wrażeniem Rumunii. Zwiedzają ją od kilku tygodni samochodem.
Schodzimy na dół, by przejść się wąziutkimi, zabytkowymi uliczkami. Są naprawdę piękne i pełne historycznych zabytków, w końcu nie bez przyczyny miasto-muzeum zostało w 1999 roku wpisane na Światową Listę Dziedzictwa Kulturowego UNESCO. Pewnym dysonansem na tym tle jest pojawienie się ekipy rumuńskich off-roadowców na swoich BMW, których dudnienie na chwilę zakłóca klimat minionych wieków. No cóż, widocznie każdy zwiedza jak mu wygodnie..
Na koniec pyszna kawa w miejscu, gdzie przyszedł na świat okrutny Vlad Tepes – pierwowzór wampira Drakuli. Informuje o tym tablica na murze i sklepy z pamiątkami.
Po spotkaniu z Księciem Draculą jedziemy dalej. Pora nasmarować łańcuch. Jak już pisałem – spray odmówił współpracy, więc rozglądamy się za sklepem motoryzacyjnym. W końcu jest – samochodowe mydło i powidło. Niestety zamknięty. Już mamy odjeżdżać, kiedy jakiś człowiek woła z okna kamienicy obok. To właściciel – już biegnie otworzyć. Miło zaskoczeni czekamy, kiedy nagle pojawia się ekipa rumuńskich Cyganów. Skąd jesteśmy? Z Polski. Aaaaa, byłem miesiąc w Warszawie. Nagle pojawia się piła spalinowa. Mamy ją kupić. Próbujemy wytłumaczyć, że my w podróży i że ogólnie to nie potrzebujemy piły łańcuchowej tylko smar do łańcucha. Drobna różnica, dla nich nieistotna. Tanio sprzedadzą i jeszcze zapakują na moto gratis. O, tu jest sporo miejsca, a zaraz piłę rozłożymy, więc tym bardziej nie ma problemu.
Pojawia się właściciel sklepu, więc zostawiam kumpla w samym środku gorących negocjacji, a sam idę po smar. O dziwo, są nawet dwa rodzaje. Po zakupie wracam na pomoc koledze. A tam radosna rozmowa, poklepywanie – mimo nieudanej transakcji spotkanie dalej trwa w najlepsze. Pojawia się cała rodzina, dzieci, babcia, synowie, Bóg wie kto jeszcze. Wszyscy bardzo sympatyczni i otwarci. Na koniec pamiątkowa fotka i jedziemy dalej. Bez piły.
Robi się ciemno i zaczyna padać. Znak, że trzeba szukać noclegu. Kumpel coś macha, więc stajemy. Okazuje się, że jego FJR-a zamokła i zaczęła przerywać. Moja pierwsza złośliwa reakcja: trzeba było kupić Ducati, byś nie miał żadnych problemów, kumpel jakoś ironii nie rozumie. Jego Yamaha chyba tak, bo nagle jej się (ze wstydu?) poprawia. Spojrzenie kumpla mówi wszystko, a na pewno coś w stylu jeszcze ci to przypomnę. Postanawiamy ruszyć i zatrzymać się w pierwszym motelu. Znajdujemy lokum o nazwie „Motel Corsa”, w którym spędzamy noc. Nowy dzień wita nas słońcem, FJR-a jakby zapomniała, że coś jej dolegało, więc bez przeszkód nawijamy kolejne kilometry, odwiedzając po drodze Brasov i inne miejsca. Nocleg mamy zaplanowany u podnóża Gór Fogaraskich, będących częścią rumuńskich Karpat, by następnego dnia zrealizować główny cel naszej wyprawy do Rumunii – przejazd słynną Trasą Transfogaraską. Wydaje się, że idealnym miejscem do spania będzie Cartisoara – ostatnia miejscowość przed górami, ale nie znajdujemy tam nic. Wracamy więc kilka kilometrów do krzyżówki z drogą E-68, gdzie przy rondzie stoi Motel Castel 2000. Przy okazji zatrzymujemy się przy znaku drogowym, na którym widnieje magiczne słowo. Słowo, które powoduje szybsze bicie serca każdego motocyklisty. To słowo to TRANSFĂGĂRĂȘAN.
Motel okazuje się bardzo przyzwoity, a właścicielka na widok motocykli mówi tylko będziecie zadowoleni. Oczywiście muszę spytać, czy ma na myśli nadchodzącą noc, czy kultową drogę, ale jej spojrzenie nie pozostawia wątpliwości – tę noc spędzimy sami. Jemy plenerową kolację, chwilę rozmawiamy z ekipą z Polski (Honda VFR 750) i idziemy śnić o nadchodzących winkielkach.
Długo nie mogę zasnąć. Myślę o mojej pasji, dzięki której poznaję świat, ludzi, obyczaje. Dzięki której przekonuję się, że nie ma rzeczy niemożliwych i że wystarczy chcieć, by spełniać marzenia. Banały? Może w skali globalnej, ale w skali jednostkowej, czyli dla mnie – rzeczy arcyważne. Marzyłem o Route 66 – przejechałem. Marzyłem o Transfogaraskiej – przejadę jutro. To są konkretne cele, które realizuję, a na końcu czeka dużo więcej, niż kolejne kilometry na liczniku. Jest siła, jest moc, jest wiara. Jest pewność i stabilność. Osiągana ciągłą pracą nad sobą, dokonywaniem wyborów, rezygnacją z jednych dróg w życiu na rzecz innych. Często jestem pytany – skąd kasa na podróże? Odpowiadam – z pracy, z odkładania w skarpetkę, z wyboru – telewizor czy podróż do Rumunii? Telewizora dalej nie mam, za to mam w głowie filmy, których i tak bym nie obejrzał w TV. Samochodu też nie mam, kasę włożoną w jego utrzymanie wolę przeznaczyć na kolejny wyjazd. Mówiąc krótko, filozofia telewizor-meble-mały fiat jest mi obca. A jaka jest mi bliska? Cytując klasyka – mnie się podobają rzeczy, które już raz widziałem. Jak na przykład Szosa Transfogaraska, której zdjęcia nie dawały mi spokoju…
Yamaha FJR 1300 walczy z dziurami
W końcu nastaje TEN DZIEŃ. Śniadanko i ruszamy.
Po raz drugi mijamy Cartisoarę i wjeżdżamy w gęsty las. Wokół drzewa i góry, wijącą się drogą powoli nabieramy wysokości. Nagle przed nami wyrasta parking i stragany z pamiątkami. Takie Krupówki w rumuńskim wydaniu, w każdym razie robimy przerwę na fajkę. Nie kupuję nic, pozostając niewzruszony na regionalne dzieła sztuki. Emocje zostawiam na później. Ruszamy dalej przez las, aż zaczynam wątpić czy dobrze jedziemy. Nie ma się kogo spytać, więc nie mamy wyboru. Nagle las się kończy…
Już to gdzieś widziałem! Tak! To Ona! Szosa T! Zatrzymujemy się na fotę i żeby uspokoić emocje. Jednak jestem bardziej wrażliwy na piękno natury niż wcześniej myślałem. Próbuję sobie wmówić, że to tylko kawałek asfaltu do przejechania, ale legenda robi swoje. Wsiadamy na motocykle, wyjeżdżamy z lasu i przed nami otwiera się wielka dolina, po środku której wije się wstęga drogi. Zaczyna się, myślę, i mocniej przytrzymuję kierownicę. W takim stanie nie zdałbym na żadnym kursie, nie mówiąc o wykręceniu prostej ósemki. Lewo, prawo, prawo, lewo. Zakręty tak ciasne, że widzę tył swojego Esteka. Dosyć już, przerwa na fajkę. Strasznie się rozpaliłem w tych górach, na drugi raz poszukam spokojniejszych tematów. Jesteśmy w połowie wspinaczki, więc ruszamy dalej. Kiedy docieramy na szczyt, pierwsza myśl to wrócić i zrobić to jeszcze raz. A potem jeszcze raz. I kolejny. Ale rozsądek górą, mamy do przejechania jeszcze spory kawałek. Poza tym przed nami zjazd i następne emocje. Tymczasem pijemy kawkę w barze na szczycie, zostawiwszy sprzęty na parkingu przed tunelem. Przed nami fantastyczny widok na Jezioro Balea, które otulają Góry Fogarskie. Spotykamy dwóch Niemców, podróżujących na 30-letnich motocyklach, pełnych autorskich patentów typu walizka zamiast centralnego kufra. Nie mówiąc o samych motocyklach, jak MZ 500 Rotax, który dzień wcześniej spadł właścicielowi na nogę powodując straszną opuchliznę. Ale jedzie dalej. Niesamowici goście, pasjonaci podróży, cudacznie ubrani z tymi swoimi wynalazkami na dwóch kołach tworzą na tym gór szczycie wrażenie, że jestem w jakiś bajce. Że to nie dzieje się naprawdę, bo dziać się nie może. A jednak, więc pora sprawdzić co jest za tunelem.
Po przejechaniu prawie kilometra jesteśmy po drugiej stronie – rozpoczynamy zjazd. Za kolejnym zakrętem wpadamy w stado owiec, na szczęście jedziemy na tyle wolno, że udaje się wyhamować. Dalej idzie już bez niespodzianek, chociaż im dalej, tym drogi mniej. To znaczy jest, ale w takim stanie, że omijając jedną dziurę wpada się w drugą. W efekcie jadę przed siebie nie próbując nawet walczyć z nawierzchnią, mając jedno marzenie – niech to się wreszcie skończy. Tu słowa uznania dla FJR-y kolegi, patrzę jak radzi sobie z dziurami i jestem pod dużym wrażeniem. Na tym odcinku zostaję daleko w tyle, więc podganiam gdzie tylko mogę.
Miejsce sprawia wrażenie opuszczonego przez Boga. Podła droga w środku pustego, gęstego lasu. Tak jakby przekraczając tunel wjeżdżało się do innego świata. Nie jest to odcinek moich marzeń, więc jestem szczęśliwy, kiedy dojeżdżamy do cywilizacji – kolejnego miejsca dotkniętego ręką człowieka. Tym razem dotknięta została rzeka Arges, w efekcie czego powstaje potężna betonowa zapora i jezioro Vidraru. Widać ogrom pracy włożonej w to miejsce, a widoki okolicy jak i samej tamy po prostu zachwycają. Tuż obok, dla wytrwałych – do pokonania 1400 schodów do ruin zamku Draculi. Mi osobiście wystarcza widok z dołu i zdjęcie Duki na tle zamku. Zwłaszcza, że na dole można pomachać motocyklistkom – tutaj szczególne pozdrowienia dla dwóch dziewcząt z Polski, dzielnie pokonujących kilometry na swoich maszynach.
Bliskie spotkanie z hotelowymi psami
Po zjeździe z Transfogaraskiej obieramy kierunek na północ, dojeżdżając do trasy E-81. Ma ona doprowadzić nas do miasta Sibiu, miejsca ostatniego noclegu w Rumunii.
Tutaj kilka słów o samej E-81. Myślałem, że po tym, co tego dnia zobaczyliśmy, nic wrażenia już na mnie nie zrobi. A na pewno nie szosa, która jest tranzytową, europejską drogą przelotową. Jednak są takie odcinki, że widoki nie pozwalają skupić się na jeździe! Droga prowadzi wzdłuż rzeki Olt przez dobre kilkadziesiąt kilometrów. Wąwozy, góry, rozlewiska – nie sposób się tu nudzić nawijając kolejne kilometry. W ten sposób docieramy do Sibiu, gdzie kilka kilometrów za miastem znajdujemy fajny hotelik. Bardzo dobre jedzenie, pokoje o wysokim standardzie i strzeżony parking – czego chcieć więcej? Pożegnanie z Rumunią ma godną oprawę. Spełnieni po całym dniu jazdy w pięknych okolicznościach przyrody udajemy się na spoczynek. Jeszcze tylko ostatni fajek i do łóżka. Wychodzę z pokoju, idę przez hol i restaurację na zewnątrz. Drzwi zamknięte, nikogo nie ma. A palić się chce. Szukam więc innego wyjścia, bo na terenie hotelu obowiązuje zakaz palenia. Schodzę piętro niżej, gdzie są pomieszczenia techniczne. Są drzwi, też zamknięte, ale przynajmniej z kluczem w zamku. Obok jakaś kartka z numerem telefonu. Nie czytam po rumuńsku, więc po prostu otwieram drzwi i zadowolony idę na parking. Chcę popatrzeć na motocykle, które dały nam ostatnio tyle radości. Palę już drugiego, gdy nagle podbiegają do mnie dwa pieski. Nie, nie będę was głaskał, zarobiony jestem. Wtedy zjawiają się kolejne cztery, w tym dwa wielkości naszych motocykli. Robi się gorąco. Zaczynają coraz bardziej szczekać i widzę, jak się wzajemnie nakręcają. To ja już pójdę, mówię sobie w myślach ruszając do drzwi. Robię pierwszy krok, a gdy chcę zrobić drugi – czuję, jak coś wgryza się w moją łydkę, a coś innego kąsa plecy. Za chwilę nie mam już bluzy, koszulki i spodni. To znaczy mam, ale ich stan daleki jest od stanu używalności. Może jakby pozszywać i zmyć krew? Nie, za dużo roboty, a efekt niepewny. W każdym razie żarty się skończyły, a ja zaczynam wzywać pomocy. Psy wciąż atakują i muszę bardzo uważać. Do drzwi za daleko, zresztą już nie mogę już chodzić – cios w łydkę był zaskakująco skuteczny. Pojawia się ochroniarz parkingu, który odganiając bestie prowadzi mnie w bezpieczne miejsce i dzwoni po właściciela hotelu. Ten zjawia się natychmiast i kiedy widzi co się stało, każe brać paszport i wsiadać do samochodu. Jak mam wsiadać, gdy mi krew ciurkiem leci z nogi?! Jak nic pobrudzę skórzaną tapicerkę. Kręci mi się w głowie, ale jak widać – myślę całkiem rozsądnie. Szef chyba mniej, bo wciąga mnie do samochodu i łamiąc wszelkie przepisy zawozi do szpitala. Po drodze, kiedy wyjaśniam powód mojej obecności na parkingu tłumaczy, że na kartce było napisane: Nie wychodzić, bo na noc są wypuszczane psy. Strzegące parkingu, oczywiście. A jak ktoś musi wyjść, to jest telefon – dzwoni się do szefa, a pieski są chowane. Procedura w sumie niezła, pod warunkiem, że się zna rumuński.
Szef obiecuje wprowadzić udoskonalenia, tymczasem ważna jest jak najszybsza pomoc lekarska. Opowiada o przypadku, kiedy po ugryzieniu przez psa człowiek wykrwawił się w ciągu pół godziny zanim przyjechała karetka. Szef postanawia być szybszy niż śmierć, stąd ten pośpiech i brak troski o skórzaną tapicerkę. O szpitalu i szyciu nie będę opowiadał, wspomnę tylko o uroczej pani doktor, która stara się jak może złagodzić mój ból i cierpienie. Potem nieprzespana noc w hotelu i nieudana próba jazdy motocyklem. Nie jestem w stanie zmienić biegu, pod warunkiem, że jakimś cudem bym wsiadł i utrzymał równowagę. Muszę zostać i zorganizować powrót do domu. I tu kolejny raz ogromne podziękowania dla Przyjaciół Ducatistów z Rzeszowa. O 9. rano zaczynam akcję „Powrót”, dwie godziny później już są w drodze.
Mogę spokojnie zająć się szczepieniami, opatrunkami i całą resztą. Właściciel hotelu okazuje się też bardzo pomocny, daje mi nowe spodnie, zawozi do prywatnej kliniki, wykupuje lekarstwa i opatrunki, a co dla mnie najważniejsze – pozwala palić bez wychodzenia z pokoju. Ważne, że pieski były szczepione i mają aktualne badania, więc mogę spokojnie czekać na kumpli.
Pablo i Piter przyjeżdżają wieczorem, by następnego dnia zapakować mnie do samochodu i ruszyć do Rzeszowa. Dziwne to uczucie – patrzeć na swój motocykl, którym obok jedzie Piter. Mam wrażenie, że jesteśmy w innych światach, chociaż na tej samej drodze. Niby te same kilometry, ale z fotela pasażera odbieram je inaczej. Nie biorę udziału w tej zabawie, pozbawiony bodźców z zewnątrz bezmyślnie przemieszczam się z miejsca A do miejsca B. I spoglądając na Dukę przychodzi żal tych kilometrów, kiedy się jest tu i teraz, gdzie każda chwila jest najważniejsza bo jest prawdziwa. Bo powstała z zapachu, kurzu, wiatru, otoczenia i przeróżnych dźwięków – składników zawsze tych samych, a przecież zawsze innych. To sprawia, że ciągle dostaję coś nowego a droga nigdy nie jest taka sama. A czasami zaskakuje tym, dokąd prowadzi.
Jadąc do Rumunii byłem ostrzegany, żeby uważać na sfory bezpańskich psów, których jest mnóstwo na poboczach i w miastach. Faktycznie – jest ich bardzo dużo, siedzą sobie przy drogach albo biegają po ulicach. Raczej niegroźne, spokojne psiaki tyle, że wygłodzone i zaniedbane. Zgodnie z zaleceniami byliśmy ostrożni i nie szukaliśmy wśród nich przyjaciół. Ale kto mógł wiedzieć, że nie bezdomne, a hodowane przez właściciela psy stróżujące będę pamiętał do końca dni swoich?….
Gratuluję wyjazdu, mimo takiego zakończenia. Ciekaw jestem jakie są róznice w jeździe szosą Transfogarska i Transalpiną? Czy ktoś mógłby porównać? Wybieram się w tym roku w czerwcu i chciałbym w jedną strone pojechać TF, a w drugą TA.
W 2012 jechałem od północy transalpiną a następnie od południa Transfogarską. Transalpina jest bardziej dzika, w dolnej części miejscami nie ma asfaltu albo droga jest w budowie. Niemniej moim zdaniem widokowo transalpina jest ciekawsza, szczególnie na odcinkach bez barierek i 300m przepaścią:) Wzdłuż transalpiny nie ma tak rozbudowanej infrastruktury turystycznej, bazarów, moteli itp, co dla mnie było plusem. Z transalpiny warto odbić w kierunku Petesani, droga biegnie wąwozami wzdłuż górskiego potoku- dużo fajnych miejsc do rozbicia się na dziko. Obie trasy mają ok. 150km, bez żadnej stacji po drodze, także warto mieć pełen bak. Szczególnie, że może się przed Tobą wlec bus 15km/h i czeka Cię jazda na 1 biegu co odbije się na spalaniu. Krótki filmik z mojego wyjazdu, są na nim fragmenty obu tras: http://www.youtube.com/watch?v=YTNAGHI0_Tc
do autora:
Bardzo fajna relacja z wyjazdu! Widzę, że odwiedziliśmy te same miejsca i odczucia mamy podobne. Ja ze swojej strony mogę jeszcze polecić odwiedzenie dzikich górskich miejscowości, z dala od turystycznych tras. Tam jest prawdziwa Rumunia, wspaniali ludzie i nieskalana przyroda.
Relacja naprawdę super, fajnie się czyta! – myślę, że kiedyś się tam wybiorę :) Jedynie rzucił mi się w oczy błąd „Yamaha VFR 750” – Honda autorze, Honda :)
Do Macieja: fajny filmik, jakiej kamery uzywasz? Moja sie rozpadla i szukam alternatywy. Widze, ze wytlumiacz drgan masz swietny i jakosc tez super.
Do autora: to co? nastepnym razem Transalpina?
Dawid G. Dzięki, poprawione.
Olcz, kamera to GoPro Hero HD2:)
„Jedynie rzucił mi się w oczy błąd „Yamaha VFR 750″ – Honda autorze, Honda :)”- sorry, te wszystkie japońce takie same ;). Co do Rumunii, więcej fotek z podróży- https://plus.google.com/photos/106639853625066195455/albums/5729866714920155233?banner=pwa
A mi się w oczy rzucił nowy obraz „rumunki” Tym zachęcony już odkładam kasę na wyprawę. Dla psów wezmę kiełbasę :)
Napisałeś, że koszty podróży to 1500zł/osobę. Rozumiem że na paliwo to koszt ok 900zł (przy spalaniu ok 5,5-6l/100) reszta na jedzenie i inne przyjemności :) I jechaliście we 2 na 2 motocyklach :) Bo tak myślę jaki byłby koszt jazdy we 2 osoby na 1 moto:) A i jeszcze pytanie czy można tam spać na dziko, ewentualnie na kempingu. Chyba że nie opłaca się bo za niewiele więcej można mieć już pokój
Nie wiem, jakie teraz są ceny, ale moim zdaniem lepiej spać w pokoju motelowym, niż na dziko. Na kempingach nie byliśmy, osobiście nie widziałem żadnego. Może dlatego, że nie szukaliśmy wiedząc, że śpimy w motelach albo pensjonatach. Spanie i socjal w podróży to dla mnie podstawa, dach nad głową i ciepły prysznic docenia się mając 44 lata ;). Koszty podróży można łatwo policzyć mając konkretną trasę do zrobienia, my jechaliśmy „po punktach”, nie zbaczając z głównych tras. Jak pisałem- czasu było mało, do zobaczenia dużo. A w tym roku dorzucę Transalpinę chyba jeszcze krótszym rzutem- 4,5 dni, rezygnując z północy i zachodu Rumunii.
Franku, mając połowę Twojego wieku, to można odpuścić sobie ciepłe łóżko aby zejść z ceny i pojechać gdzieś dalej:) jak będę miał nawinięte tyle tyś km w siodle co Ty i będzie mnie stać na 2000km spontan to wtedy też będę spać w pensjonatach, ale teraz tzreba wykorzystać młodość.
Poza tym bardzo fajna trasa i relacja. oprócz końcówki oczywiście, ale przygoda na pewno pozostanie na długo w pamięci dzięki niezwykłego zakończenia.
Końcówka trasy wymarzona. Dzięki niej doświadczyłem prawdziwej Przyjaźni..
Co do nawijania km i młodości- od dwóch dni banan nie schodzi z pyska, bo dopóki patrzę w lusterka młodość jest wszędzie ;)
Franek bardzo ciekawa opowieść. Prawdę mówiąc to łza w oku mi się zakręciła, ponieważ zwiedzałem Transfogarską niestety samochodem. Jako że jestem miłośnikiem jednośladów od całkiem niedawna, to patrząc na maszyny jednośladowe pokonujące tę trasę to wiem, że muszę tam wrócić motorkiem.
Bardzo ładna relacja, właściwie to ja mam niedosyt tej podróży, właśnie ze względu na podróż samochodem.
Pozdrawiam „Jednośladowców” :)
Jaką walutą posługiwaliście się? Euro czy kasa miejscowa?
Jeśli gotówka, to rumuńskie leje. Bardzo malownicze banknoty zresztą. Na stacjach benzynowych i motelach płaciliśmy kartą.