Jesteśmy w Rumunii i cieszymy się tym, co ma do zaoferowania motocyklistom. Czyli wszystkim! Za nami pierwsze fantastyczne winkle i kamieniste ścieżki.
Wieczór spędzony w Baia Mare był bardzo miły, ale skończył się dla mnie dosyć przykro. Dopadła mnie jakaś żołądkowa franca, która skutecznie zepsuła mi noc i poranek. Najłatwiej byłoby obwinić za nią całkiem niezłą pizzę, którą zjadłem na kolację, gdyby nie to, że koledzy zamówili i zjedli identyczne. Może to więc jakiś wirus przywieziony jeszcze z Polski? Po całej nocy przebojów rano nie mam siły na nic. Z największą trudnością ubieram się i znoszę bagaże z drugiego piętra. Na zewnątrz już odczuwalny upał, co dodatkowo mnie rozkłada. Na szczęście tuż po ruszeniu ciężkim V-Stromem zaczynam się czuć jak mors, który trafił do morza. Odżywam, w czym dodatkowo pomagają zakupione w aptece elektrolity.
Skwar na zatłoczonych ulicach Baia Mare jest bezlitosny. Podjeżdżamy jeszcze pod gigantyczny komin w miejscowej hucie miedzi. Ma ponad 350 metrów wysokości i jest najwyższą budowlą w całej Rumunii. Po drodze mijamy romską dzielnicę, a raczej getto, które robi przygnębiające wrażenie. W końcu wyrywamy się z miasta i drogą nr 18 jedziemy w góry, na północny wschód.
Tuż za Baia Spire zaczyna się to, po co tu przyjechaliśmy. Doskonały asfalt i dosłownie orgia zakrętów. Wolne agrafki i szybkie łuki w różnych konfiguracjach. Nie do zliczenia. Kamil mówi na takie odcinki „żylaki”, co zostanie z nami już chyba na zawsze. Nawierzchnia jest idealnie gładka, aż nie do uwierzenia. Wyciskamy z naszych obładowanych V-Stromów ile się da. Z wielkimi bananami na twarzach wjeżdżamy na przełęcz i zatrzymujemy się na kawę w miejscowej knajpie. Następnie przejazd na drugą stronę, tym razem w dół. To samo… lewo, prawo, lewo, nawrót, lewo… doskonale!
Z osiemnastki odbijamy w prawo w drogę nr 186 i jedziemy przez małe wioski, których mieszkańcy ewidentnie przygotowują się do jakiegoś święta. Zamiatają podwórka i drogę przed nimi, wieszają flagi i proporczyki w rumuńskich barwach. W każdej wsi duży, bogato zdobiony kościół ze strzelistą wieżą i małym cmentarzykiem. Sielsko… W miejscowości Sacel jemy pyszny obiad w pensjonacie Lacramioara. Dopiszcie ten punkt do waszej listy na Rumunię, jest wart polecenia.
Tutaj też wybieramy miejsce noclegu, kemping nad sztucznym jeziorem Colibita (jakieś 100-150 km dalej, w zależności od trasy) i się rozdzielamy. Chłopaki chcą polecieć szutrami, a ja, osłabiony po nocnych przejściach, wolę pozostać na asfalcie. Ruszam więc samotnie dalej na wschód, a Brzoza, Kamil i Sebastian na południe. Umawiamy się już na miejscu. Jadę drogą 18 przez Borsę i chcę odbić w góry, w drogę 17D. Niestety okazuje się być zamknięta i muszę pojechać objazdem przez miejscowość Vatra Dornei.
Trafiam na jedną z głównych dróg, ze sporą liczbą ciężarówek. Wyprzedzanie ich jest dosyć uciążliwe, na tych drogach praktycznie nie ma prostych. Z kolei jazda za nimi, często mocno kopcącymi, również nie należy do przyjemnych. Za to bardzo ciekawa jest sama okolica, która wygląda jak ze świata kolejowych makiet. Piękna górzysta okolica, małe miasteczka ze stacyjkami kolejowymi, tory i droga wijące się wzdłuż rzeki. Pełen relaks.
Docieram w końcu na zaporę w Colibita i utworzone przez nią sztuczne jezioro. Otoczone wzgórzami, robi kapitalne wrażenie. Nawigacja kieruje mnie drogą przez zaporę, która tuż za nią przestaje być utwardzona. Parę nawrotów na drobnych kamieniach, a następnie ostry zjazd w dół i dołączam do kumpli, którzy już moczą się w jeziorze. Na jutro zapowiadają mocne deszcze…