Nasz wyjazd do Szwecji nie był niespodziewany. Nie był też praktycznie wcale zaplanowany. Jaki był zatem? Fantastyczny! Mieszanina spontaniczności, wolności i motocyklowej pogoni za pogodą! Jaka jest dzika Szwecja na motocyklu? O tym postaram się wam opowiedzieć.
Fot: Łukasz Piotrów Fotografia, Kamil Kwapiszewski, Wiktor Seredyński, Michał Brzozowski
Zacznijmy może od genezy tego wyjazdu. Mój przyjaciel Kamil od dwóch lat namawiał mnie na motocyklowy wyjazd na północ. Dawaj do Finlandii – mówił. Wspaniała przyroda, czysta woda, świetne drogi, dużo szutrów. W końcu stwierdziłem, że jak nie teraz, to kiedy? Zacząłem więc organizować naszą przygodę, ale nie od strony tras, miejsc do odwiedzenia itd. (bo tym zajął się prowodyr wyjazdu), a szukając partnerów naszej wyprawy, którzy użyczą nam swoje motocykle oraz wesprą nas sprzętowo.
Zatem na wizję świetnej przygody odpowiedziało Kawasaki użyczając swoją nowość, Versysa 650, Suzuki wypożyczając nam swoje oba V-Stromy. Ja miałem swoją Aprilię Tuareg, idealną do takiej podróży w nieznane. Skompletowaliśmy ekipę podróżniczą. Pierwsze skrzypce, jako pomysłodawca i realizator trasy grał oczywiście Kamil. Równie ważny był Wiktor, który wcielił się w rolę narratora naszego wyjazdu, a ja zostałem organizatorem sprzętowym, odbierając od importerów sprzęt właśnie i motocykle.
Największym wyzwaniem okazał się jednak Łukasz – nasz spec od foto-video, który w swojej motocyklowej szafie nie posiadał żadnego sprzętu wyprawowego, ani akcesoriów motocyklowych, do tej pory jeżdżąc tylko na swoim sporcie, w skórach. I w tym miejscu pojawiła się polska Seca, która postanowiła nam ubrać Łukaszka od stóp do głów. No może do szyi, bo o głowy nas wszystkich zadbał z kolei dystrybutor Schubertha, który wyposażył nas wszystkich w swoje najnowsze kaski C5 wraz z interkomami, dzięki którym mieliśmy porozumiewać się podczas jazdy.
Dodatkowo importer marki Enduristan przekazał nam kilka swoich wyprawowych gadżetów – torby, narzędziówkę i plecak. Dokupiliśmy śpiwory, hamaki, uzupełniliśmy nasz sprzęt turystyczny i odliczaliśmy dni do wyjazdu.
Skąd ta Szweclandia?
Pamiętacie namowy Kamila, aby jechać do Finlandii? Taki był pierwotny plan. Wszystkim opowiadałem o planowanej wyprawie do tego kraju, ale… Okazało się, że testowym motocyklom nabijemy w ten sposób jakieś 4500 km. 2500 po Finlandii i 2000 dojazdówki po krajach bałtyckich, również korzystając z przeprawy promowej. Okazało się to być w pewnym momencie małym problemem, dodatkowo mieliśmy ograniczony czas, jaki mogliśmy poświęcić na wyjazd – nienegocjowalne 10 dni. Wychodziłoby 6 dni w Suomi, oraz 4 dni w podróży po krajach bałtyckich. Nasz przewodnik stwierdził, że skoro tak, to jedziemy do Szwecji. Zadecydowało o tym bardzo atrakcyjne połączenie promowe do Nyneshamn i to, że mieszka tam nasz wspólny kolega (pozdro Hardy!), zatem mógł podrzucić nam kilka godnych do odwiedzenia na nocleg, pewnych miejscówek. Zatem Szweclandia – aby coś z tej pierwotnej Finlandii nam zostało – chociaż w nazwie.
Cel? Odkryć dziką Szwecję!
Naszym planem było przeprawić się promem PolFerries do Nyneshamn, a następnie ruszyć na północ. Bez dokładnie wyznaczonego celu wyprawy, nie napinając się na kilometry, omijając większe miasta, zahaczając jedynie o Sztokholm. Wzięliśmy ze sobą jedzenie, sprzęt biwakowy, nastawiliśmy się na picie wody z rzek i jezior, więc byliśmy jedynie uzależnieni od stacji benzynowych.
To, w związku z ograniczeniami prędkości w Szwecji, inną kulturą jazdy, lepszą jakością ich paliwa i małą paliwożernością naszych sprzętów – zaspokajających swój apetyt na poziomie około 4,2 litra na 100 km – pozwoliło nam na ogromną swobodę działania. Codziennie rano wyznaczaliśmy punkt na mapie, do którego próbowaliśmy dojechać. Takim punktem była polecana przez naszego szwedzkiego kumpla stuga – czyli domek, względnie wiata z miejscem na ognisko lub piecem. Schronienie, które pozwoli nam przetrwać komfortowo noc, nawet gdy żaby będą miały warunki do pływania w powietrzu. Nie ma nic gorszego niż chłód nocy w mokrym śpiworze czy pakowanie się rankiem w strugach deszczu.
Na szwedzkiej ziemi
Przejazd z Warszawy do Gdańska upłynął nam pod znakiem upałów i bez żadnych kłopotów przeprawiliśmy się ekspresową siódemką do portowego nabrzeża. Potem 18 godzin rejsu i już jesteśmy w porcie w Nyneshamn.
Stamtąd ruszyliśmy do Sztokholmu, jedynego większego miasta, do którego zawitaliśmy podczas naszej podróży.
Następnie kierowaliśmy się na północ. Pierwszą noc mieliśmy spędzić nad uroczym jeziorem, rozbijając namioty bezpośrednio na plaży. Tu należy wspomnieć, że w Szwecji, podobnie jak w Norwegii i Finlandii, obowiązuje prawo allemansrätten, dające każdemu możliwość swobodnego korzystania z natury. Namiot można rozbić praktycznie wszędzie, pod warunkiem zachowania odległości 150 metrów od domostw i nieingerowania w negatywny sposób w przyrodę.
Pierwszy postój
Zatrzymaliśmy się nad morzem, na skalistym, ufortyfikowanym bunkrami brzegu. Były bunkry i było z@jebi@#e!
Tutaj zjedliśmy pierwszy posiłek, odpalając nasze kuchenki. Tuareg ciekawie patrzył na morze, a my wcinaliśmy liofilizowane żarcie. Zastanawialiśmy się nawet, czy nie zatrzymać się tutaj na noc, ale brak słodkiej wody i mała liczba przejechanych kilometrów przesądziły o tym, by ruszyć dalej, dalej od morza…
Biwak
Na naszej mapie miejscówek mieliśmy zaznaczone jezioro, nad którym chcieliśmy przenocować, bezpośrednio na plaży. Rozbiliśmy więc namioty i szykowaliśmy się do zapadnięcia zmroku. Pierwszy nocleg okazał się jednak całkiem jasny. Słońce schowało się za horyzontem, ale do końca nie ściemniło się.
Stan na 20 minut po zachodzie słońca, takiej mocnej szarówki, zachował się do godziny drugiej, kiedy to poszliśmy spać, wcześniej obserwując nisko nad wodą latające nietoperze, które polowały na to, co polowało na nas…
Noc upłynęła szybko, śniadanie, pakowanie, kąpiel w jeziorze i jazda. Nie tak szybko! Okazało się, że najechałem tylnym kołem mojego Tuarega na ścięte kikuty krzaków, ostre szpikulce, które przedziurawiły tylną oponę. Flak.
Na szczęście miałem w swojej narzędziówce Enduristana farfocle do kołkowania dziur, a wszystkie nasze motocykle poruszały się na gumach bezdętkowych. Gdyby trzeba było łatać dętkę, kilka godzin byśmy zmarnowali.
Okazało się, że obok naszego obozowiska rozbił się Austriak prowadzący blog World Travel Stories, który do Szwecji przyjechał kamperem wraz ze swoją dziewczyną. Kamperem tym jeździł on na zawody motocrossowe, bo przyznał, że był zawodnikiem i ścigał się nawet w mistrzostwach świata mx. Świat jest mały. Dzięki jego kompresorowi szybko uzupełniliśmy powietrze w kole, choć miałem ze sobą rowerową pompkę na zawór samochodowy, to jednak wolałem z niej nie korzystać, jeśli nie musiałem. Pojechaliśmy dalej!
Wspaniałe drogi, równe jak stół. Szutry – jeszcze równiejsze. Serio, jeśli chcecie podróżować po Szwecji, to nie musicie organizować motocykli adventure, tak jak my to zrobiliśmy. Zarówno Kawa H2 SX jak i nowy GT-ek od Suzuki dałyby sobie radę na takich drogach. Po prostu bajka.
Po drodze mijamy krajobrazy typu kopiuj wklej. Takie same podwórka, takie same domki, nawet malowane w tych samych kolorach. Coś niesamowitego. Drewniany dom o charakterystycznym kształcie dachu, pomalowany na kolor brązu wpadającego w ciemną czerwień, białe ramy okien i drzwi. I tak wygląda tutaj praktycznie każdy budynek. Na podwórkach perfekcyjnie przystrzyżona trawa i mnóstwo starych pojazdów – traktorów, samochodów osobowych – które zamiast trafić na złom ozdabiają podwórka właścicieli. Jest klimat. Aż chciałoby się na lawecie przywieźć niektóre cacka, bo zdarzają się naprawdę perełki. Tak mija dzień w siodle.
Bajkowa sceneria, bajkowy nocleg
Drugi nocleg to kolejne jezioro, tym razem torfowe. Miejscówka? Wspaniała, praktycznie nowa chatka, z paleniskiem w środku i ławkami idealnymi do nocnych posiedzeń.
Podczas gdy my się rozkładaliśmy z naszymi rzeczami, pod chatkę podjechał samochód z którego wysiadło małżeństwo. Okazało się, że to oni wybudowali tę stugę ku pamięci kuzyna, który w wieku 25 lat stracił życie. Lubił to jezioro, często przyjeżdżał tu na ryby.
Oczywiście szwedzka para nie miała nic przeciwko temu, abyśmy tu zanocowali, szczególnie iż zauważyli, że pierwszą rzeczą jaką zrobiliśmy, to uprzątnięcie bałaganu po poprzednich gościach. Domyślamy się, że mogli być to Francuzi, bo porzucone szkło po szkockiej whisky napełniane było w Paryżu, tak przynajmniej przeczytaliśmy na etykiecie. Ale to tylko nasze domysły. Fakt, byli niezłymi świniami i zostawili po sobie prawdziwy chlew.
Na dosyć wąskich ławkach chatki chłopaki rozłożyli sobie spanie. A ja? Postanowiłem przetestować swój hamak i rozłożyłem go w altance, tuż nad wodą. Ciepły śpiwór, pod spód dmuchany materacyk i powinno dać radę. I tak też było. Wygodnie, ciepło i klimatycznie. Tylko ten dzień w nocy – było dużo jaśniej niż pierwszej nocy.
Dalej na północ!
Kolejny dzień to jazda znów na północ, tym razem, po namowach Łukasza, zdecydowaliśmy się zahaczyć o cywilizację. Mijaliśmy szwedzkie gospodarstwa i miejscowości, które były wręcz wyludnione. Szwecja jest o ponad 200 000 km2 większym krajem od Polski, a zamieszkuje ją niemal czterokrotnie mniej ludzi, stąd może takie obserwacje, ale bywało kilka miejscowości z rzędu, w których nie widzieliśmy ani jednej osoby…
Jechaliśmy cały dzień w niedalekiej odległości od Bałtyku, a dokładniej wzdłuż nieregularnych wybrzeży Zatoki Botnickiej, docierając pod wieczór do spektakularnego Högakustenbron, czyli mostu przerzuconego nad jedną z większych rzek w Szwecji – Angerman.
Widok z okolicznego wzgórza wręcz zapierał dech w naszych piersiach, a dron Łukasza wylatał swoje baterie do zera.
Znaleźliśmy więc w okolicy kemping, na którym moglibyśmy podładować nasz sprzęt foto-video, który potrzebował do tej czynności napięcia 220-230V.
Ciekawostką jest to, że w Szwecji Internet jest praktycznie wszędzie, przynajmniej wszędzie tam, gdzie się znajdowaliśmy. Nie mieliśmy problemów zatem z nawigacją z pomocą aplikacji google maps, która odpowiadała na nasze zapytania w tempie natychmiastowym – sklep, kemping, stacja benzynowa. Pamiętać jednak należy, żeby korzystać z map w trybie offline. Kamil jechał z włączonym Internetem na googlowskiej aplikacji, która przez tydzień zżarła mu 22 giga transferu…
Niedaleki kemping okazał się typowo nudnym, poukładanym, szwedzkim miejscem, gdzie panował wręcz niemiecki porządek, a gościli w nim niemal sami starsi ludzie w kamperach. Jedyną na nim atrakcją był ten zabytkowy pojazd oraz spotkani Polacy, którzy jechali na Nordkapp. Krótka nienoc – dziś już było praktycznie jasno jak w dzień – i jedziemy dalej!
W prawdziwą dzicz!
Szukając kolejnych wspaniałych miejscówek docieramy najpierw nad rwący strumień ze stugą – tym razem wiatą. Trafiamy na nią przypadkiem, nagrywamy kilka materiałów, jemy posiłek i postanawiamy kontynuować podróż.
Ciekawe jest nastawienie miejscowej ludności do nas. Nie ma absolutnie żadnej wrogości, a jedyne gesty, jakie widzimy, to pozdrawianie, machanie itp. My siedzieliśmy na skale, tuż nad brzegiem potoku, maszyną rolniczą po moście jechał Szwed, któremu ręka niemal nie urwała się od machania do nas. Miłe to, bardzo. Pozdrowiliśmy go w ten sam sposób.
Wsiadamy na konie i lecimy dalej, okazuje się, by zdobyć kolejną przeprawę – tym razem kamienny most Tallbergsbroarna łączący dwa brzegi rzeki Ore. Widok absolutnie oszałamiający, gdyż rzeka wije się kilkadziesiąt metrów poniżej jezdni przeprawy. Z samego mostu widać jeszcze dwa inne, w tym kolejowy. Mamy szczęście, bo przejeżdża nim lokomotywa właśnie podczas naszej obecności tam. Kolejne niesamowite miejsce.
Przed nami największy offroad podczas naszej wyprawy. Pokonujemy go bez problemów i docieramy do najwspanialszej stugi, na jaką trafimy podczas tego wyjazdu w Szwecji. Zarośnięty drzewami dach tej starej chatki z bala, przygotowane palenisko przed nią, sprzęt – łącznie z garnkami i siekierą – w środku.
Tuż obok domku wygódka oraz przyklejony do niej składzik pełny porąbanego drewna. Jesteśmy w raju. Rozpalamy ognisko, przygotowujemy posiłek. Dziś będzie to prawdziwe spaghetti gotowane w miejscowym garnku, oczywiście na wodzie z rzeki. Sos smażymy na patelni. Jest pysznie.
Ale to nie koniec naszych kulinarnych przygód. W pewnym momencie z kufra Wiktor wyjmuje puszkę surstromming, czyli kiszonego śledzia, najbardziej śmierdzące danie na świecie, a na pewno będące w czołówce tego typu potworności. Cały wyjazd gadałem o tym, że chcę go spróbować, więc jak okazało się, że w sklepie Wiktor go namierzył, nie wahał się ani chwili. Ja też się nie wahałem, otwieramy.
Tu ciekawostka, bo Szwed sprzedający śledzia śmiał się z nas strasznie, że na biwaku chcemy go jeść. Informował nas, że śmierdzi on przeokrutnie i straszył konsekwencjami jelitowymi. Cóż trzeba być twardym, nie miętkim. Poznaliśmy sposób na konsumpcję tego obrzydlistwa od innych miejscowych. Należy otwierać go pod wodą. W wiadrze, albo w strumieniu. Najbardziej śmierdzi płyn, w którym śledź jest zanurzony. Ja jednak chciałem poczuć ten smród i otworzyłem go normalnie, przy ognisku, trzymając jednak rękę, na wszelki wypadek, w torebce foliowej. Zapach? Wyobraźcie sobie potwornie znoszone skarpetki, które dodatkowo wam zgniły. O tak to pachnie właśnie. Poszedłem więc do strumienia, tam otworzyłem puszkę do końca, a śledzie wypłukałem z obrzydliwej zalewy. Wyglądały absolutnie normalnie. Lubię śledzie, więc… wszamałem dwa. Tak dla pewności.
Tak jak chłopaki mi kibicowali w jedzeniu, tak sami nie chcieli spróbować tego dania, choć zostało go w puszcze jeszcze sporo. Niby Kamil miał odczekać dwie godziny, i jak nie będę miał sensacji żołądkowych, to chciał spróbować, ale finalnie śledź poszedł do kosza. Mnie brzuch nie bolał, czułem się fantastycznie, ale tuż po konsumpcji umyłem mydłem ręce i twarz oraz wyszorowałem zęby, a jamę ustną dodatkowo przepłukałem szkocką, czterdziestoprocentową cieczą. Uważam to danie za zjadliwe, ale nikomu go nie polecam.
Kamil po cyrku ze śledziem po raz kolejny udał się na łowy ze swoją wędką, tym razem mu się udało i z rzeki wyłowił okonia. Niezbyt duża zdobycz, ale pozwoliła nam jeszcze bardziej poczuć klimat dzikiej Szwecji.
Smażony czipsik z okonia – dla odmiany po śledziu – był przesmaczny.
Okazuje się, że domek, tak wspaniale prezentujący się na zdjęciach, ma już swoich wiernych mieszkańców. To komary, które przez szpary w oknach wnikają do środka, gryząc nas niemiłosiernie. Nie działa w pełni nawet Muga. Chatka okrzyknięta została przez nas Domem Komara. Bez żalu, choć ociągając się, opuszczamy ją następnego ranka. Oczywiście nocy tego dnia nie było wcale.
Kolejne szwedzkie kilometry
Kolejny dzień, kolejne kilometry w niespiesznym tempie. Kolejna też ciekawostka dla was. Szwedzi uwielbiają kulturę USA, są po prostu nią zafascynowani. Wyobraźcie sobie, że stężenie amerykańskich klasyków na drogach i podwórkach Szwedów jest po prostu niesamowite. Chevrolety, Cadillaki, Chryslery, Mustangi, Corvetty – wszystkie wyprodukowane w latach 50.,60. i 70. Niesamowity widok, no i ten dźwięk bulgoczących jednostek V8. Ciekawe jest też to, że w środku takich aut nie znajdziemy najczęściej małolatów, czy trzydziestolatków, a dojrzałych mężczyzn odcinających kupony ze swoich emerytur.
Celujemy w stugę, którą Kamil obczaił swoimi metodami. W tym momencie może warto wytłumaczyć skąd wzięły się stugi w Szwecji i koty w Finlandii. Otóż ich historia jest taka sama – są to najczęściej chatki drwali, którzy zatrudnieni byli przy wyrębie lasów, często w latach 60. ubiegłego wieku. Domki te, będące obecnie pod opieką lasów państwowych, kół łowieckich, organizacji wędkarskich lub też prywatnych osób, służą podróżnikom darmowym schronieniem, a zimą nawet ratunkiem. Taka to jest gościnność ludzi północy…
Dojeżdżamy zapomnianą leśną, szutrową drogą na miejsce. Koordynaty wyraźnie je wskazują, z tym że nie ma w nim nic… Droga, las, wielkie kamienie i skały. Daleko też od wody, która zawsze jest w okolicy takich miejscówek. Nie podoba nam się to. Odpalam swojego Tuarega, jako najlżejszy i najbardziej terenowy motocykl z naszych czterech, i jadę na zwiad. Po 20 minutach wracam z niczym. Nigdzie w okolicy nie ma żadnej chatki, wiaty, czy miejsca zorganizowanego. Czyżbyśmy mieli spać całkowicie na dziko? Nie byłoby z tym żadnego kłopotu, ale nie ma też takiej potrzeby.
Kilka kilometrów dalej, tuż przed wymarłą osadą pośrodku niczego, mijaliśmy wiatę położoną tuż nad jeziorkiem, przy pomoście. Jej odsłoniętą ścianę przed chłodem chronił ogromny, stalowy piec. Tak, tutaj będziemy dzisiaj spać.
Chłopaki rozkładają swoje materace i śpiwory na ławkach, a ja rozwieszam hamak. Rozpalony ogień w piecu radośnie skwierczy rozgrzewając atmosferę. Jesteśmy w prostej linii 500 km na północ od Sztokholmu, temperatura spadła do 12 stopni. Jest rześko. Kamil nie przejmując się niczym zdecydował się zapolować. Wszedł na pomost, cztery razy zarzucił wędkę i krzyczy, żeby biec do niego z kamerą. Nagrałem naprawdę pięknego szczupaka, długości jakiś 65 cm. Trochę szczupły, ale trzymający wymiary. Jego łobuzerskie życie dobiegło właśnie końca, gdy połasił się na kamilowego woblerka.
Rozpalam drugie ognisko w przygotowanym na taką okazję betonowym kręgu. Kamil oprawił szczupaka, wyjmujemy moją patelnie ze składaną rączką, obtaczamy kawałki szczupaka w mące i smażymy w głębokim oleju. Jest pyszny. To zdecydowanie najpyszniejszy posiłek podczas całej wyprawy do Szwecji.
Oczywiście próbował jeszcze złapać kolejnego i prawie mu się ta sztuka udała, ale niestety zerwał się z haka przy samym brzegu. Może to i dobrze. Niech łobuzuje dalej po swoim jeziorze.
Idziemy spać. Zimna, biała noc nie zrobi nam jednak krzywdy, od pieca bije żar.
Zwrot na południe
Wybieramy znów słońce. O ile wczorajszego dnia jechaliśmy głównie na zachód, tak od dziś jedziemy kierując się na południe. Goni nas czas i kilometry. Obiecaliśmy, że nie nabijemy w Kawasaki więcej niż 3000, więc obliczyliśmy, że taką trasę musimy wybrać. Jedziemy niespiesznie cały dzień, często się zatrzymując, to robiąc zdjęcia, to zakupy. Baterie w dronie Łukasza znów na wykończeniu, więc postanawiamy skorzystać z domku kempingowego na polu położonym na naszej drodze. Zjeżdżamy nad rwący strumień i idziemy rozmawiać z właścicielką. 600 koron za czteroosobowy domek. Wychodzi jakieś 264 zł, czyli 66 zł na głowę. Mamy prąd, piecyk elektryczny, dostęp do prysznicy, pralek i prawdziwiej kuchni. Kto powiedział, że w Szwecji jest drogo?
Wieczorem i rankiem nadrabiamy zaległości w naszej pracy, kilka sesji zdjęciowych sprzętów, robimy gadkę do filmu o jednym z V-stromów i jedziemy dalej. Czeka nas przejazd przez najdziksze rejony Szwecji. Interior kraju w tym miejscu jest bezludny. Droga E45 łącząca miejscowość Sveg z miejscowością Orsa to 124 kilometry wzdłuż lasów, rzek, jezior, bagnisk, kamieniołomów. Od czasu do czasu napotykaliśmy domki letniskowe, postawione w grupach lub samotnie. Zupełnie dziki, alaskański wręcz teren. Nigdy nie byłem na Alasce, ale tak ją sobie właśnie wyobrażam.
Później jednak docieramy do miejscowości wypoczynkowych Mora oraz Rattvik, położonych malowniczo nad ogromnych rozmiarów jeziorem Siljan – szóstym akwenem słodkowodnym w Szwecji (354 km2). Ciekawostką jest to, że jezioro to powstało przez zalanie krateru meteorytowego, który w czasach swojej świetności (377 mln lat temu w Dewonie) miał średnicę nawet 55 kilometrów. Krater ten, choć obecnie mocno zerodowany, jest największym tego typu obiektem Europy. Nad tymże jeziorem znajdują się wyżej wspomniane dwa kurorty, w których zagęszczenie starodawnych pojazdów – nawet z początku XX wieku – oraz amerykańskiej motoryzacji przekracza wszelkie granice.
Kolejna noc w wiacie
Pod wieczór dojeżdżamy do naszego kolejnego celu. Nasza wiata znajduje się nad rwącą rzeką łączącą dwa jeziora, na terenie parku narodowego Farnebofjardens.
Mamy palenisko, miejsce na nocleg na szerokich ławkach, a dla mnie miejscówkę na hamak. Do tego stół, ławki oraz leśny szalet z biotoaletami. Luksusy! Na wyposażeniu WC jest papier toaletowy, a nasza chatka ugina się wprost od porąbanego drewna, głównie brzozowego. Zasypiamy ogrzani ogniskiem, wiedząc, że ranek będzie chłodny opatulamy się w śpiwory. Noc szarówką znów pokazuje swoje kły.
Raj na ziemi
Jedziemy dalej, tym razem mamy upatrzoną niesamowitą miejscówkę. Przynajmniej tak wynika z opowieści naszego szwedzkiego kumpla. Gdy dojeżdżamy na miejsce, okazuje się, że miejsce to, położone niedaleko Stampmossens Naturreservat po prostu zwala z nóg. wzgórze, które schodzi do jeziora tworząc cypel. Obok cypla dwie wyspy – mniejsza i większa. Większą tworzy ogromna, pnąca się pionowo w górę skała, mniejsza zalesiona, jest jednym wielkim mrowiskiem, z którego do wody kładą się poprzewracane pnie drzew. Woda w jeziorze jest krystalicznie czysta i przejrzysta jak ta w wannie. Pływanie w nim było dla mnie ogromną przyjemnością. Pozostałe brzegi jeziora są albo skaliste i kamieniste, albo też piaskowe, tworząc przepiękną plażę. Raj na ziemi. Nie dziwi więc fakt, że miejscówka ta oblegana jest przez wozy kempingowe, a także młodzież, która tłumnie przyjeżdża tu w celach kąpielowych. Również bardzo chętnie przyjeżdżają tu wędkarze, chcący złowić szczupaka.
Jednym z nich jest Kamil. W tym jeziorze łapie dwa. Oba jednak są zbyt małe, by trafiły na nasz biwakowy stół i zostają wypuszczone do wody.
Tą miejscówką jestem totalnie zachwycony. Rozbijam namiot na samym końcu cypla, niosąc moje dwie wyprawowe, ciężkie torby i cały motocyklowy szpej po zboczu wzgórza. Robię dwa kursy, ale opłaca się to. Klimat poranka w takim miejscu jest nieporównywalny z niczym innym. Chłopaki, wiozący cały swój ekwipunek w kufrach, zostają na górze i tutaj obozują.
To nasza ostatnia noc w Szwecji. Spotykamy tu parę przemiłych Szewedów, którzy opowiadają nam o swoim kraju, tłumaczą nam zagwozdki, nad którymi głowiliśmy się w ostatnie dni i potwierdzają lub też burzą nasze na ich temat teorie.
Dzielą się z nami nazbieranymi przez siebie kurkami, które nam specjalnie smażą, my robimy im kawę z Nanopresso, biwakowego, ciśnieniowego ekspresu, który każdą kawę potrafi zamienić w pyszny napój. Radzą nam co kupić w sklepie, by podjeść trochę jak Szwedzi. Podobno przysmakiem u nich jest twardy chleb i pasta z ikry. Sprawdzamy to, tuż przed promem kupując polecane pożywienie i jedząc przyrządzone z tych produktów kanapki.
Lepszy jednak nasz chleb ze smalcem…
Rano żegnamy się i ruszamy w stronę promu do Gdańska, czyli miejscowości Nyneshamn. Jedziemy od zachodniej strony, tym razem krętą drogą 225 łączącą miejscowości Varsta i Osmo. Jest to mekka tutejszych motocyklistów, przez cały wyjazd nie widzieliśmy ich tylu, co podczas tego ostatniego przejazdu.
Na promie spotykamy Piotra, który wraca do Polski ze swojej szybkiej, samotnej wyprawy po norweskich fiordach. Dla odmiany od upału, postanowił schłodzić się na północy, bo człowiek ten prowadzi motocyklowy projekt Przystanek Sycylia na tej malowniczej, włoskiej wyspie. Noc mija nam w mega atmosferze i 18 godzin na morzu niemal przelatuje w oka mgnieniu.
Mokra Polska!
Gdańsk przywitał nas niską temperaturą (13 stopni Clesjusza) i ulewą, która z przerwami towarzyszyła nam praktycznie do Warszawy. Jedziemy dziarsko, bo tylko dwóch z nas – ja i Kamil – mieszka w stolicy. Wiktor leci do Częstochowy, Łukasz do Zgorzelca, a Piotr do Krakowa. Koniec końców wszyscy dojeżdżamy szczęśliwie do domu, ale na parkingu niedaleko mojego mieszkania robimy sobie ostatnie, wspólne, wyjazdowe zdjęcie.
Szwecja zdobyta? I tak i nie…
W dziesięć dni przejechaliśmy po Polsce i Szwecji prawie 3000 kilometrów, spędziliśmy dwie noce na promie płynąc po Bałtyku, dwie w zamkniętych stugach, dwie w otwartych wiatach, dwie w naszych namiotach oraz dwie w domkach kempingowych. Widzieliśmy białe noce, kąpaliśmy się w jeziorach i rzekach, z których też piliśmy wodę. Zjadłem dwa kawałki kiszonego śledzia, Kamil złowił pięć szczupaków, z których zjedliśmy tylko jednego. Przywieźliśmy kilkaset gigabajtów materiałów zdjęciowych i filmowych. Łapcie filmy ze Szwecji na naszym youtubie! Czy jednak uważamy Szwecję za zdobytą? Objechaną? Zaliczoną? Spójrzcie na nasz ślad, jaki zostawiliśmy na mapie. Zdecydowanie więcej nas w Szwecji nie było, niż byliśmy… Gdzie pojedziemy za rok? Czy będzie to znowu Szwecja? O tym jeszcze nie rozmawialiśmy…
ps. Namiary na stugi w których nocowaliśmy są niestety tajne. Dostaliśmy je od naszego szwedzkiego kumpla pod przysięgą, że nie będziemy ich ujawniać. Musimy uszanować jego wolę, a wy musicie to zrozumieć – masowe wizyty mogłyby niestety zagrozić unikalności i pięknu tych miejsc. Ale spokojnie, Szwecja pełna jest takich chatek i wiat przyjaznych podróżnikom. Wystarczy tylko ich poszukać. Sami podczas naszej podróży znaleźliśmy ich kilka, zupełnie przypadkowo i gdyby nie sztywne namiary na polecane miejsca, nocowalibyśmy tam, gdzie akurat się nam by spodobało. To też miałoby swój niesamowity urok. Polecamy taki sposób podróżowania!
Galeria zdjęć
W jakim terminie byliście?
31.06-10.07 – najlepszym :)
czy dysponujecie trasa oznaczoną na mapie. wybieram sie z kolegami i nie do końca mamy określone plany. taka juz wyznaczona trasa znacznie nam to ułatwi. prośba o kontakt
6set 390 dwieście sześćdziesiąt trzy.