Afryka nawet na tak niewielkim skrawku ma swój niepowtarzalny klimat. Z jednej strony wciąga i intryguje, a z drugiej – stale generuje uczucie niepokoju. Jest nieprzewidywalna, bezkompromisowa i dzika. Dzika w każdym swoim calu. Górskie bezdroża, pustynia, wioski i miasta bezwzględnie zaskakują odmiennością i surowością.
Tekst: Paweł Owiński; zdjęcia: Sławek „Pindor” Dziedziewicz, Paweł Owiński
Kiedy po raz pierwszy padła propozycja zorganizowania wyjazdu do północnej Afryki nawet nie przypuszczałem, że sprawy potoczą się tak szybko. Podstawowym problemem jak zwykle były fundusze oraz zgranie dyspozycyjności uczestników, czyli mnie i Sławka. Pierwsza kwestia rozwiązana została dość szybko i szczęśliwie. Jako grupa nieformalna nie mogliśmy liczyć na sponsoring, jednak udało się podpisać umowę reklamowo-marketingową z grupą Lotos.
Plan wyprawy
Planujemy przez Góry Rif dojechać do rejonów pustynnych i osiągnąć Zwrotnik Raka. Kolejnym celem jest dotarcie przez Saharę Zachodnią do wybrzeży Atlantyku. Zakładamy przejazd kilkoma trasami Chrisa Scotta (szczegóły w ramce). Ostatecznie 8 września po załadunku motocykli Honda XRV-750 Africa Twin na przyczepkę o godzinie 14:00 wyjeżdżamy z Warszawy w kierunku Algeciras na południowym cyplu Hiszpanii. Po niemal dwóch dobach jazdy w niedzielne przedpołudnie meldujemy się pod hotelem, gdzie rozładowujemy motocykle i zostawiamy samochód. Po południu siedzimy już na pokładzie promu do Ceuty po afrykańskiej stronie Cieśniny Gibraltarskiej, sącząc zabrane z domu polskie browary.
Chris Scott – „Sahara Overland”
Książka Chrisa Scotta „Sahara Overland” to niemal biblia wielu podróżników, planujących eksplorację Sahary. Autor przedstawia szczegółowe informacje o przygotowaniach do wyprawy samochodem, motocyklem, rowerem, a nawet wielbłądem. Obszerną część dzieła stanowią opisy tras w Algierii, Czadzie, Egipcie, Libii, Mali, Maroku, Mauretanii, Nigrze i Tunezji. Autor podaje koordynaty nawigacyjne GPS. Niektóre z opisywanych tras pokrywają się z odcinkami dawnego Rajdu Dakar, który kiedyś przez te tereny przebiegał. Pozycja dostępna jest w wersji anglojęzycznej.
Ceutę przelatujemy bez oglądania się za siebie. Jedynie tankowanie bezcłowej benzyny do baków i dziesięciolitrowych kanistrów zatrzymuje nas na moment. Przekroczenie granicy z Marokiem, która znajduje się tuż za miastem, nie sprawia specjalnych trudności. Zawdzięczamy to jednak nie tyle własnej operatywności, co banknotowi o nominale 5 euro. Miejscowy przewodnik, czyli spec od naciągania turystów pomaga za niego załatwić wszystkie kwitki i pieczątki wymagane przez pograniczników.
Ceuta
Ceuta leży wprawdzie na obszarze Czarnego Kontynentu, ale jest autonomiczną tzw. eksklawą Królestwa Hiszpanii na terenie Maroka, stanowi więc część Unii Europejskiej. To portowe miasto z potężną twierdzą należy do hiszpańskiej prowincji Andaluzja. Od wybrzeży Hiszpanii oddziela je Cieśnina Gibraltarska. Dystans wynosi zaledwie 12 mil morskich (22 km).
Pół godziny później lecimy wyborną asfaltową drogą nr N13 wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego na południe do Tetuan, gdzie mamy zamiar spędzić pierwszą noc na afrykańskim kontynencie. Zostawiamy motocykle z bagażami na hotelowym „parkingu” (wnęka pomiędzy budynkami), bierzemy prysznic w łazience, która jest mocno egzotyczna i aż pachnie Afryką, po czym kierujemy się na coś w rodzaju starego miasta.
Planujemy tam poszukać czegoś do jedzenia. Słoneczny i rześki poranek sprzyja szybkim przelotom, więc kolejnego dnia już o siódmej wyjeżdżamy z Tetuanu na południe w kierunku Chechaouen i Ouezzane. Asfalty są niezmiernie monotonne: już w okolicach El Had skręcamy bezpośrednio na południe w odcinek off-roadowy. Kierujemy się górskim szlakiem na Mokrisset, El Mraj, Zoumi, Arhil, Teroual a następnie w kierunku drogi P26 prowadzącej do miasta Fez. Kilka kilometrów przed Teroual na szutrowo-piaszczystej drodze łapię pierwszą gumę. Naprawa trwa niespełna godzinę.
Góry Rif
Góry Rif są północno-zachodnim odnóżem masywu gór Atlas. Rozciągają się wzdłuż wybrzeży Morza Śródziemnego w rejonie Gibraltaru na zachód po Atlantyk. Najwyższy szczyt to Dżabal Tidighin – 2500 metrów n.p.m.
W Teroual trafiamy na suk, czyli wiejski jarmark połączony z odpustem. Klimat jest wciągający i naprawdę egzotyczny. Jesteśmy poza szlakami turystycznymi i bazar ma w sobie naturalny, pierwotny charakter. Nie widać tu naganiaczy ani innych cwaniaków-pseudoprzewodników, którzy towarzyszyć nam będą niemal w każdym większym mieście. Ceny są przystępne. W barze przypominającym Klub Rolnika jemy wycięty na naszych oczach z wiszącej pod sufitem półtuszy pieczony kotlet jagnięcy. Zakupu jointów konfekcjonowanych w pudełkach po Marlboro odmawiamy. Jedziemy do Fez położonego ok. 230 kilometrów na południe w głąb lądu. Miasto jak miasto: duże, brudne i śmierdzące. Po wymianie kasy w banku pokonujemy kolejne 80 km na południe kraju do zjazdu w okolicach Ifrane, na częściowo off-roadową pętlę wokół Foret de Cedres.
Miasto Fez
Fez to trzecie co do wielkości miasto Maroka. Zamieszkane jest przez blisko milion mieszkańców i położone w północno-centralnej części kraju.
Spotykamy jeszcze makaki, marokańskie niewielkie małpy, jednak nie udaje się im z bliska zrobić zdjęć: szybko znikają pośród drzew cedrowego lasu. Z okolic Azrou jedziemy kolejnych kilkadziesiąt kilometrów na południe drogą (nr N13) P21 i na drugi nocleg zatrzymujemy się w wiejskiej noclegowni dla kierowców sianobusów. Kierowcy takich ciężarówek wypakowanych po brzegi sianem przyjeżdżają na miejscowy suk, aby swój deficytowy w tym klimacie towar sprzedać kolejnym pośrednikom wiozącym go jeszcze dalej na południe. Marokańskie słońce oraz żądza kolejnych wrażeń znów budzi nas kilka minut po piątej. Wypijamy tradycyjną herbatę z kierowcami i jedziemy na południe wzdłuż rzeki Ziz w kierunku Erfoud. Dzień kończymy w niewielkiej górskiej osadzie.
Marokańska wieś
Ludzie mieszkający w tym górzystym rejonie są naprawdę biedni, jednak wyjątkowo gościnni i uczciwi. Gospodarz wyglądający na znacznie starszego niż w rzeczywistości oprowadza nas po swojej posiadłości składającej się z glinianego domu, malutkiego podwórka i kilku arów działki zapewniającej utrzymanie całej jego rodzinie. W sieni widać glinianą studnię z kołowrotem, a posiadanie własnego ujęcia wody pitnej jest w tamtym regionie powodem szczególnej dumy całej rodziny i wyznacznikiem statusu. Pozostała część domostwa składa się z pomieszczenia kuchennego (bez jakichkolwiek sprzętów), pokoju gościnnego, w którym na podłodze stoi wyłącznie telewizor, wspólnej sypialni wyposażonej w słomiane maty i koce oraz oddzielnego pomieszczenia dla kozy, osła oraz jedynej krowy. Posiłek podany przez naprawdę urodziwe córki oraz gospodynię składa się jak zwykle z miętowej herbaty, domowego chleba, który jest czymś pomiędzy naszym podpłomykiem a arabską pitą oraz ręcznie tłoczonej oliwy, w której kawałki urwanego chleba należy moczyć. Po posiłku ruszamy dalej na Erfoud. Po drodze mijamy kilka grup francuskich motocyklistów. Chłopaki jadą głównie na turystykach typu Yamaha FJR, Honda PanEuropean czy BMW i poruszają się asfaltem. Pod hotelem w Rissani spotykamy ich dwa dni później. Przed Erfoudem niebo nagle ciemnieje i po chwili zaczyna padać. Jedziemy kilka kilometrów ale widząc, że z nieba leje się już wiadrami, a na drodze jest naprawdę niebezpiecznie, zatrzymujemy się w przydrożnym gaju palmowym i postanawiamy przeczekać ulewę. Asfalt jakiego używają marokańscy drogowcy po zmoczeniu staje się istnym lodowiskiem. Unaocznia nam to kolejny mijany wypadek. Kilkanaście minut i wszystko cichnie równie nagle jak się zaczęło.
Na drodze nastąpiły jednak drastyczne zmiany warunków – asfalt miejscami jest zupełnie zalany wodą, która tworzy rwące potoki. Mijamy stojące na poboczu samochody i podjeżdżamy nad sam brzeg nowo powstałej rzeki. Jak się później przekonamy, w całym południowym Maroku i na Saharze Zachodniej nie ma mostów.
Kwestię przepływu okresowych rzek rozwiązuje się przez miejscowe obniżenie drogi. Ten zabieg inżynieryjny umożliwia swobodny i szybki przepływ wody w poprzek drogi po gwałtownych opadach deszczu. Po kilku minutach postoju ignoruję okrzyki przerażenia i pokrzykiwania tubylców. Kieruję motocykl w środek przewalającej się przez drogę wody. Pierwsze 50 metrów idzie nieźle, ale nagle trafiam na mocniejszy nurt i okazuje się, że już nie jadę, a płynę w kierunku urwiska. Gaszę silnik i kładę motocykl na bok, starając się, by mnie nie przygniótł. Niby wszystko w porządku, motocykl już nie płynie, ja stoję obok i nawet usiłuję ponownie postawić maszynę, jednak tubylcy wciąż coś do mnie krzyczą. Okazuje się, że podczas przeprawy zgubiłem torbę na bak, w której są wszystkie dokumenty, pieniądze, telefon i mapy. Patrzę w kierunku, gdzie woda z hukiem wodospadu opada poniżej drogi i dostrzegam wypływającą co kilka sekund na powierzchnię czarną torbę. Zeskakuję z drogi w koryto rzeki i z brunatno-burej mazi wyławiam cały swój dobytek.
W zasadzie strat nie odnotowałem. Afryczka pomimo całkowitego przelania się wody nad kokpitem po kilku sekundach kręcenia zagadała. Awaryjne odłączenie zapłonu na chwilę przed położeniem motocykla zapobiegło zassaniu wody. Dokumenty, gotówka i mapy wyschły, a GPS okazał się naprawdę wodo- i błotoodporny. Afrykę Sławka przeprawiamy już wspólnie – Sławek jedzie przez rwący nurt podpierając się nogami, a ja z boku ubezpieczam motocykl, przytrzymując go za gmole i tylne stelaże. Do Erfoudu wjeżdżamy późnym popołudniem. Trzeba się spieszyć, bo wkrótce zacznie się ściemniać, a trzeba pamiętać, że mamy wrzesień. Zegarki w Maroku cofamy o dwie godziny w porównaniu z naszą strefą czasową. W ekspresowym tempie robimy odcinek Hammady wyprzedzając po drodze kilka Land Cruiserów i Defenderów. Następnie wzdłuż wydm jeszcze przed zmrokiem dociągamy do Auberge Camping L’Oasis. Po deszczu wszystko jest rozmoknięte, rezygnujemy więc z namiotu i wynajmujemy naprawdę przyjemny i stylowy pokój z łazienką.
Powódź na Saharze
Podczas gdy spokojnie śpimy, nad Saharą całą noc leje i to tak, jak lać potrafi chyba tylko na pustyni. Pustynia wręcz pływa. W pewnym miejscu rzeka ma ponad 100 metrów szerokości! Utworzyło się też jezioro, które przelewając się przez biegnący poniżej szlak i odsuniętą o kilka kilometrów na północ drogę odcięło możliwość jakiegokolwiek przejazdu. Pakujemy motocykle, choć uczucia mamy mieszane. Po przejechaniu kilku kilometrów zostajemy już obdarci z wszelkich złudzeń. Jezioro zmusza nas do odwrotu. Po pokonaniu kilku brodów udaje nam się dotrzeć do Rissani. Na rogatkach tuż za miastem stoi policja oraz wojsko. Z ich informacji wynika jednoznacznie, że jesteśmy odcięci od świata na dobre. Odcięci na Saharze przez powódź. Wracamy do naszego miejsca ostatniego noclegu, gdzie rozpakowujemy motocykle i postanawiamy polatać po wysychających już wydmach. Jazda marzenie, piaseczek idealny, pustka i cisza dokoła. Wieczorem dowiadujemy się, iż droga na Erfoud najprawdopodobniej zostanie jutro otwarta, zaś ta na Alnif będzie być może do pokonania motocyklem. Znowu wczesna pobudka, pustynia niemal sucha, ale jezioro nadal stanowi przeszkodę nie do pokonania.
Rano udaje nam się skręcić na szlak Chrissa Scotta M5 w Nekob i rozpocząć podróż w kierunku Tinerhir.
Szlak jest nieźle utrzymany i nie mamy problemów z jazdą i prowadzeniem nawigacji. W Tinerhir zatrzymujemy się na moment, a następnie podbudowani błyskawicznym pokonaniem trasy M5 wpadamy na szalony pomysł przejechania jeszcze tego dnia Doliny Todra – szlaku łączącego Todrę z Dades – i zjechanie do Msemrir. Droga biegnie przez urwistą przełęcz na wysokości 2800 metrów n.p.m.
Tubkal – najwyższy szczyt Atlasu Wysokiego
Dżebel Tubkal (Jebel Toubkal) jest najwyższą górą w Atlasie Wysokim i jednocześnie najwyższą górą w całej Afryce Północnej – 4165 metrów n.p.m. Region daje wspaniałą możliwość poznania dzikich, półpustynnych gór i kultury ludów zamieszkujących centralną część Maroka.
Odcinek Todry do Tamtattouchte, czyli skrętu na szlak górski z przełęczą pokonujemy w kilkadziesiąt minut, ale zaraz po wjechaniu w góry zaczynają się problemy. Podjazd na przełęcz idzie opornie, trasa kluczy i w wielu miejscach widać, że została mocno zniszczona przez ostatnią ulewę. Kombinujemy na kilku odcinkach z przejazdami korytem rzeki, w której widać jeszcze resztki wody, ale z odnalezieniem właściwego szlaku jest coraz trudniej. Przelewająca się doliną rzeka rozmyła ślady, a w miejscu gdzie jeszcze kilka dni temu było widać koleiny leżą teraz naniesione kamienie i głazy. Późnym popołudniem po pokonaniu już najwyższego punktu trasy, gdy szlak wydaje się poprawiać, a cel jest coraz bliższy, napotykamy wracającego z suku Beduina. Informuje nas, że szlak na odcinku ostatnich kilku kilometrów jest zupełnie nieprzejezdny, gdyż ulewa oberwała fragment zbocza. Do jakiejkolwiek osady w Dolinie Todry mamy około 35 kilometrów, w tym najgorszy początkowy odcinek szlaku z wypłukanymi wiszącymi półkami skalnymi. Wracamy w wariackim tempie. Już po zapadnięciu zmroku meldujemy się na kempingu w dolinie. Po rozbiciu namiotu i zamówieniu w knajpie lokalnego drinka i zjedzeniu sytego tadżinu postanawiamy skoczyć do oddalonej o kilkaset metrów wioski „na internet”.
Nazajutrz zjeżdżamy z gór, a potem Doliną Dra dojeżdżamy do Mhamid – ostatniej miejscowości przed granicą algierską, wytyczoną wzdłuż pustyni. Wynajmujemy beduiński namiot na kempingu i wypijamy pierwszy raz w Maroku zakupiony po zmroku gin. Z Mhamid wzdłuż wydm wracamy do Tagounit, gdzie tankujemy do pełna, a następnie wyłącznie na GPS-a po zupełnym bezdrożu kierujemy się do pierwszego punktu orientacyjnego na szlaku. Miejscami ponownie widać działalność przepływającej tu dwa dni temu rzeki, która naniosła kamienie, a w kilku miejscach zupełnie przerwała drogę. Przed samym Foum Zguid ponownie łapię gumę, tym razem najeżdżając na kolce akacji. Cieszy nas widok zabudowań i ostatnie cztery kilometry dotaczamy się do wulkanizacji bez uszkadzania opony.
Następny dzień to już ostra jazda asfaltem na południe. Po obu stronach krajobraz jest podobnie monotonny i tylko miejscami od zachodu urozmaica go widoczny w oddali ocean. Kolejne dwa dni to równie szybki skok przez Saharę Zachodnią w kierunku zwrotnika. Noc nad Oceanem po kilku dniach pełnych kurzu, kamieni, piachu i rozgrzanego asfaltu przynosi ulgę. Wybrzeże Atlantyku jest piękne – wspaniałe klify, urwiska i bajkowe tunele robią ogromne wrażenie, jednak, każdy ogólnodostępny odcinek plaży w pobliżu większych aglomeracji jest niemiłosiernie zaśmiecony. Dwa dni później widzimy, jak banda miejscowych pali na środku najsłynniejszej plaży w Maroku (Plage des Nations) opony.
Następnego dnia w planie mamy dojechanie tylko za Taroudannt w kierunku na Marakesz, ale że jazda idzie niezwykle sprawnie – postanawiamy wjechać na drogę S501, która na mapie Michelina oznaczona jest jako szczególnie niebezpieczna trasa górska. Mija ona najwyższą górę w Maroku – Tubkal od zachodniej strony jego zboczy. Faktycznie pierwsze 100 kilometrów jest niezwykle wąskie, kręte i niemal cały czas biegnie wzdłuż urwisk i przepaści. Szarówka łapie nas w Asni, ale postanawiamy dojechać do Marakeszu, gdzie mamy w planie degustacje oferowanych tam specjałów kulinarnych. Wtapiamy się w różnobarwny tłum na marrakeskim suku. Kupujemy ciekawe regionalne pamiątki i kosztujemy wspaniałej, tradycyjnej marokańskiej kuchni
Powoli pobyt w Afryce dobiega końca. Ostatnią noc spędzamy ponownie nad Oceanem w okolicach Kenitry, by kolejnego dnia przeskoczyć autostradą do Larache i ponownie do Ceuty, skąd promem do Europy.