Przyznam się, że pomysł nie był mój. Na początku roku zastanawiałem się dokąd pojechać i na stronie klubu motocyklowego Strangers wyczytałem, że chłopaki organizują wyprawę na Maderę. Postanowiłem więc skorzystać z okazji i zgłosić swój akces. Zostałem przyjęty na listę i tak zaczęła się tegoroczna przygoda.
Tekst i zdjęcia Grzegorz Malicki
Przed podróżą muszę jeszcze pojechać służbowo na Słowację, ale żeby nie kusić losu korzystam z samochodu. Załamanie pogodowe które nas dopada jest całkiem niespodziewane. Mam nadzieję, że jutro uda nam się wszystkim odnaleźć w miejscu zbiórki. Nie będzie to łatwe. Jedyne co mnie napawa optymizmem to doskonale przygotowana do trasy FJR-a. Wszystko co trzeba zostało wymienione i wyregulowane. Za namową mechanika zmieniłem Metzelera na Pirelli i to był dobry pomysł: W niskich temperaturach opony spisują się dużo lepiej, kleją się wręcz do asfaltu. Mój nowy tex Rukki jest również idealny na te klimaty.
Takiej pogody w maju nikt z nas się nie spodziewał. Totalne załamanie: śnieg i temperatura około zera. Ponieważ jedzie nas ośmiu z różnych rejonów Polski, dzielimy się na dwie grupy umownie zwane Centrum i Południe. Okazuje się, że nasza południowa jest liczniejsza i liczy pięć maszyn. Z grupą Centrum planujemy się spotkać drugiego dnia w okolicach Dijon. Na szczęście w pobliżu granicy jest już 8 stopni i cieszymy się z tego „ocieplenia”. Nocleg w Norymberdze, u chłopaków z Bractwa Motocyklowego Na Obczyźnie.
Następnego dnia mamy do przejechania około 700 km, więc w Baden-Baden w otoczeniu prześlicznych platanów pijemy wspaniałą kawę i pozbywamy się podpinek. Stąd już bez przeszkód docieramy autostradami do hotelu Formule 1 w miejscowości Beaune we Francji. Kolejnego dnia po śniadaniu wyjeżdżamy po siódmej rano i dzięki temu możemy bardzo szybko i sprawnie przemieszczać się w kierunku południa. To że jesteśmy na południu Europy daje się odczuć. Temperatura rośnie i z porannego chłodu szybko robi się ciepło i przyjemnie, a w Hiszpanii już całkiem gorąco. Sama trasa też jest bardziej urozmaicona. Upał łagodzony jest przez bryzę znad Atlantyku. Po przejechaniu obok pięknej zatoki i mariny w San Sebastian docieramy do noclegu również Formule 1 w Bilbao. Wszystko jest identyczne jak dobę wcześniej – nie trzeba się zastanawiać jak rozłożyć bagaże. Za nami 2500 km. Jutro ruszamy dalej.
Czasem słońce, czasem deszcz
Temperatura w Bilbao 17 stopni, ale po 100 kilometrach robi się chłodno – na pierwszym tankowaniu musimy założyć podpinki i gumy. Przelotne deszcze towarzyszą nam przez większą część trasy, a w miarę zbliżania się do oceanu wzmaga się jeszcze wiatr. Ale zaczyna się wreszcie prawdziwa jazda! Na fantastycznych portugalskich autostradach o niesamowitej przyczepności przy prędkości 140-150 km/h motocykle same się składają w zakręty. Dzisiejszy cel to miasteczko Nazare. Widoki bajeczne. Wzgórza oklejone białymi domkami, wąskie uliczki i Hotel Mare – full wypas za jedyne 25 euro ze śniadaniem. Pokoje dwu- i trzy- osobowe z balkonem i widokiem na zatokę 100 metrów od brzegu Atlantyku. Można się zauroczyć.
Musimy wyjechać o 5.30 żeby zdążyć na prom, a i tak trzeba gnać 140 km/h. Na szczęście jest niedziela i autostrady są puste. Szybka sesja zdjęciowa przed pomnikiem ku chwale zdobywców oceanów w Lizbonie i przejeżdżamy to piękne i puste o tej porze miasto. Przed nami ostatni już skrawek europejskiego lądu w drodze do Portimao. Do portu docieramy dokładnie na godzinę przed planowanym odpłynięciem, a trzy i pół godziny przed faktycznym. Takie spóźnienia są tutaj na porządku dziennym i na nikim wrażenia nie robią. Na pokładzie poznajemy Portugalczyka Joao o bardzo bujnej przeszłości. Służył w MI 5, później był snajperem na wojnie w Bośni, oprócz tego jest rzeźbiarzem, aktualnie pracuje w klubie golfowym, należy do Hells Angels, przemycał kiedyś narkotyki i nie rozstaje się z 9-milimetrowym gnatem. Najciekawszym przedmiotem w jego posiadaniu jest plecak. W ciągu kilku godzin rozmowy wyciąga z niego litr doskonałego alkoholu własnej roboty, dla każdego z nas po kanapce, następnie pomarańcze i górę ciastek. Dalsze szczegóły pominę. Zachód słońca jest jednak piękny.
Budzimy się wyspani mimo miejsc siedzących. Od pojawienia się na horyzoncie wyspy sąsiadującej z Maderą – Porto Sante – możemy spokojnie podziwiać kolejno wyłaniające się fragmenty wyspy aż do dobicia do portu. Wyokrętowanie odbywa się bardzo sprawnie i ruszamy do Canical, gdzie mamy kwatery. Wcześniej jednak, w Funchal przeżywamy istny hardcore – strome wąskie uliczki pną się pionowo raz w górę, raz w dół, bardzo trudno prowadzić obciążone motocykle. W końcu dojeżdżamy: czeka na nas piękna willa z basenem i widokiem na ocean. Szybka kolacja (próbujemy w knajpie głównego dania tej wyspy, ryby Espada – jest pyszna!) i idziemy spać.
Następnego dnia zaplanowaliśmy najdłuższą trasę – objechanie wyspy dookoła. Zaczynamy od miejscowości Santana, słynącej z domków w jakich mieszkali dawni mieszkańcy Madery, ale nie robi to na nas wielkiego wrażenia – ot, taka trochę Cepelia. Postanawiamy pojechać dalej w kierunku Sao Vicente nie patrząc na zakaz wjazdu. Niestety droga po kilku kilometrach kończy się skalnym zwaliskiem i musimy wracać. Po drodze przerwa na obiad: dzisiaj kolej na espatadę, czyli szaszłyk wołowy na sposób z Madeiry. Jest wprawdzie bardzo smaczny, lokal też super, ale wczorajsza espada była jednak zdecydowanie lepsza. Później docieramy do Sao Vicente (zejście na brzeg oceanu), a następnie ruszamy w kierunku Porto Moniz. To był chyba najciekawszy fragment dzisiejszego dnia. Trudno się ciągle rozpisywać o pięknych widokach – na Maderze to standard. Ale do Porto Moniz postanawiamy dojechać starą drogą wykutą w skałach, biegnącą kilkaset metrów nad oceanem i oczywiście bardzo wąską. Nie udaje się przejechać wszystkich odcinków – niektóre są zamknięte, i tak mamy wystarczającą dawkę adrenaliny. Do Porto Moniz docieramy dość późno, a ponieważ to nie pełnia sezonu, więc lokale są pozamykane. Oglądamy piękne formy skalne tego północno-zachodniego cypla. Drogę powrotną odbywamy zachodnim wybrzeżem, które jest porośnięte zupełnie inną roślinnością, głównie wysokimi trawami i charakteryzuje się niższą temperaturą. Do naszej willi docieramy o 22.45, czyli po 16 godzinach w siodle. Na koniec wieczoru jeszcze buteleczka Madery, cygaro i można iść spać.
Mój przyjaciel sen
Nadchodzi pierwszy dzień, gdy można dłużej pospać. Dziś mamy w planach wjazd na dwa szczyty – Pico do Arieiro i Pico Ruivo, czyli ciąg niekończących się serpentyn. Madera to świetny sposób na szlifowanie techniki jazdy po winklach. Praktycznie tylko dwa biegi, dwójka i trójka, no i czasami jedynka i mnóstwo dohamowań. Jeżdżąc tak cały dzień i przekładając motocykl z jednej strony na drugą trudno się tego nie nauczyć. Najpierw ostro pnąc się w górę docieramy do Pico do Arieiro, skąd podziwiamy fantastyczne widoki na odległe szczyty i doliny. Ocean niestety skryty jest w chmurach. Aby się dostać na Pico Ruivo mamy dwa wyjścia: albo objechać pół wyspy dookoła albo jechać bezpośrednio, ale wówczas trzeba pokonać kilometrowy szutrowy kamienisty i mokry odcinek. Dla Pecia na kateemie oraz Jarka i Tomka na gieesach to pikuś, dla mnie jednak to zdecydowanie większe wyzwanie. Jednak okazuje się że FJR-a jest dobra również na offroad. Po zdobyciu dwóch szczytów stwierdzamy, że na dzisiaj wystarczy. Zakonnice zostawiamy sobie na jutro, a my udajemy się na zasłużony posiłek. Po przejechaniu kilku kilometrów pogoda gwałtownie się zmienia. Nad chmurami było cieplutko i słonecznie, na dole jest chłodno i pochmurnie. Na szczęście w naszej bazie wypadowej czeka słońce i koledzy, więc pewnie znowu skończymy po północy.
Okazuje się, że z kobietami postępować trzeba ostrożnie – przekładanie zakonnic z jednego dnia na drugi jest bardzo niebezpieczne. Wyjazd zaplanowano na godz. 10.00, jest więc czas na zrobienie prania i zjedzenie śniadanka. Artur raczy nas pyszną jajecznicą na boczku. Ja ograniczam się do zmywania, bo moje gotowanie mogło by się dla chłopaków źle skończyć. Punktualnie o 10.00 ruszamy. Niestety opatrzność dzisiaj nie jest dla nas zbyt łaskawa i niebo zaczyna zmieniać kolor na coraz bardziej ciemny, aż porządnie zaczyna padać. Pierwszą nawałnicę udaje się przetrwać w przydrożnym sklepie – ruszamy dalej, do stolicy Madery, miasta Funchal. Niestety cały czas albo pada albo siąpi, więc po zwiedzeniu twierdzy z XVI wieku, która kiedyś chroniła miasto przed piratami postanawiamy usiąść na kawie w parku i umówić się z Renatą. Renata jest Polką, która mieszka od dziewięciu lat na Maderze. Dowiedziała się o naszej wyprawie z netu i w trakcie organizacji udzieliła nam wielu dobrych rad. Chcemy się odwdzięczyć i zaprosić ją na kawę. Ponieważ to pora lunchu, a Renata pracuje w centrum możemy się spotkać. To przesympatyczna dziewczyna. Los rzucił ją na Maderę, ponieważ wyszła za Portugalczyka, którego poznała na stypendium we Włoszech. Dowiadujemy się , że Polonia jest tu bardzo skromna i liczy 10-20 osób, że Christiano Ronaldo urodził się w bardzo biednej rodzinie w Funchal, że mieszkańcy Madery są bardzo dumni ze swojej wyspy i uważają ją za środek świata. A lokalnym trunkiem najpopularniejszym wśród miejscowych – nie wśród turystów – jest poncha. To drink robiony na bazie lokalnego bimbru z trzciny cukrowej. Oczywiście natychmiast go zamawiamy – mamy w planach kilkugodzinne zwiedzanie. Rzeczywiście pycha.
Owoce morza trzynastego w piątek
Funchal rzeczywiście jest ślicznym, czystym i ukwieconym miastem. Cudownie jest spacerować po wąziutkich uliczkach. Robimy obowiązkowe zdjęcie z marszałkiem Piłsudskim – nasz wódz naczelny przebywał kiedyś na Maderze dla podreperowania zdrowia. Po obiedzie (pizza bez historii) mimo nieciekawej pogody realizujemy ostatni punkt programu, czyli wizytę w Dolinie Zakonnic – Curral das Freiras. Leży ona między pionowo w górę wzbijającymi się szczytami gór. Zakonnice wybrały to miejsce jako ukrycie przed piratami. W tamtych czasach do doliny biegła tylko ścieżka, znakomicie ukryta, co zapewniało zakonnicom bezpieczeństwo. My oczywiście wybieramy wariant ekstremalny, czyli wjazd motocyklami na szczyt, z którego rozpościera się niesamowity widok na leżącą kilometr niżej dolinę. Naprawdę było warto. Wrzucamy azymut na naszą bazę wypadową w Canical.
Trzynastego w piątek za oknem leje jak z cebra. Wybieramy się do miejscowej restauracji na owoce morza. Są małże, krewetki, ślimaki, ryby i doskonałe białe wino, wszystko za całkiem rozsądne pieniądze. Canical nie jest miejscowością typowo turystyczną. Miejscowi żyją tu własnym rytmem nie przejmując się turystami i dzięki temu ogólnie jest lepiej i taniej. A lokalizacja jest super, bo na Maderze wszędzie jest blisko. I tak leniwie kończymy dzień. Jeszcze małe piwko, jeszcze mniejsza poncha i obowiązkowe pakowanie przed jutrzejszym wyjazdem.
Ostatni dzień na Maderze to niestety wyjazd – poranek trochę nostalgiczny. Żal żegnać się z tak miłym i spokojnym miejscem. Żegnamy gospodarza i ruszamy w zwartym szyku na prom. Tym razem ku naszemu zdziwieniu to on na nas czeka. Z tego wszystkiego podjeżdżamy bez kolejki, policja chce nas odesłać na koniec, ale obsługa natychmiast nas odprawia i jesteśmy gotowi do rejsu. Na promie przesypiamy większą część popołudnia. Idziemy wcześnie spać, żeby jutro równie wcześnie wstać.
Po odwiedzinach mekki bikerów – toru w Jerez, fotach pod skałą gibraltarską i noclegu w okolicach Malagi zwiększamy tempo i wjeżdżamy na autostradę. W ciągu jednego dnia widzimy ogromną różnorodność Hiszpanii. Jedziemy przez góry, doliny i tereny nadmorskie, przez biedne okręgi wiejskie i bogate centra przemysłowe. Kończymy pod najwyższym szczytem Europy, Mont Blanc w temperaturze 11 stopni i czasami w deszczu. Ostatnie 100 kilometrów przejeżdżamy po alpejskich dróżkach. Bajka: doskonały asfalt, ciasne zakręty i piękne widoki. Celem jest właśnie schronisko alpejskie u podnóży Mont Blanc i nocleg w dwunastoosobowej sali na szczęście na jest tylko siedmiu. Jedynym urozmaiceniem jest wymiana żarówki w Tomkowym GS-ie. Dlaczego tak się dziwnie dzieje, że gdziekolwiek jestem awarie przydarzają się akurat w maszynach BMW?
Przy życiu trzyma nas tylko myśl o jutrzejszych winkielkach. Aby się dobrze przygotować jemy francuskie bagietki, sery i popijamy francuskim winem. Wszystko to dzieje się oczywiście we francuskim kantonie Szwajcarii. Po nocy spędzonej u podnóży Mont Blanc, przez Liechtenstein Austrię, Niemcy i Czechy meldujemy się w domach.
Madera to Afryka, a wcieliliście ją do Europy
Poldek – administracyjnie to jednak Europa
Pozazdrościć Panowie pozazdrościć
Skąd wiedzieliście o odpłynięciach promu z Portimao na Maderę, na dostępnych stronach internetowych podają że płynięcia promu są zawieszone.