Kawałek Polski, Czechy, Austria, Węgry, Chorwacja i w końcu Bośnia i Hercegowina… Byliśmy nad Adriatykiem, w miejscowości Neum, błogo pławiąc się w zaskakująco chłodnej morskiej wodzie. Dojechaliśmy tu skuterami klasy 125 cm3 i bawiliśmy się przednio. Przyszła pora, by powoli wracać, ale przed nami była jeszcze wielka garść kolejnych wrażeń i przygód.
Tekst: Paweł Nasiadka
Zdjęcia: uczestnicy wyjazdu
Zanim zaczniecie czytać drugą część relacji z naszego skuterowego wyjazdu na Bałkany, upewnijcie się, że zapoznaliście się z pierwszą. Ciąg wydarzeń jest tutaj bardzo istotny!
Sielankę kontynuowaliśmy podczas powolnego śniadania. Pyra zaproponował, żeby zamiast siedzieć w Neum i zbijać przysłowiowe bąki, wziąć skutery, zapakować dziewczyny i ruszyć do chorwackiego Dubrownika. To tylko 60 km od nas. Gigor odpalił BMW i zabrał Klaudię, a my z Pyrą wskoczyliśmy na Zontesy, które są po prostu większe od maszyn Suzuki i wygodniejsze dla naszych dziewczyn. Dla mnie była to pierwsza okazja do przejechania się tą chińską maszynką. Zabraliśmy paszporty, założyliśmy kaski i w koszulach, jak lokalsi, ruszyliśmy na wycieczkę (ciuchy motocyklowe zapakowaliśmy do kufrów, mogły przydać się wieczorem).
Gra nie tylko o tron
Początkowo zastanawiałem się, czy jednak nie zalegnąć na plaży i nie dać odpocząć swoim czterem literom. Jednak w Chorwacji byłem tylko raz, a w samym Dubrowniku nigdy. Dla Justyny to też była pierwsza okazja do odwiedzenia tego kraju… Bez sensu było stracić taką okazję. I powiem wam, że to była jedna z lepszych decyzji jakie podjąłem. Bardzo szybko okazało się, że dodatkowa osoba z tyłu nie robi na Zontesie większego znaczenia. Płynnie przyspieszał czy wspinał się po podjazdach, był bardzo wygodny. No i ta trasa…
Wiecie, jak sobie wyobrażałem wycieczkę marzeń z moją lepszą połową? Jazda wybrzeżem jakiegoś morza, w ciepłym kraju, zakręty, widoczki, lato i ubiór jak lokales. I DOKŁADNIE tak wyglądała ta wycieczka. To wrażenie odebrało mi mowę. Było pięknie. Przed samym Dubrownikiem zatrzymaliśmy się, by zrobić zdjęcia i podziwiać ogromne wycieczkowce.
Wjazd do Dubrownika to koszmar. Korek na kilka kilometrów. No chyba że jedziesz skuterem. Od razu zrozumieliśmy, o co chodzi, i wpakowaliśmy się w strumień lokalnych skuterowców, omijając samochodowy armagedon. Na koniec podjechał do nas jeden z nich, przywitał się i wskazał nam darmowy parking dla skuterów i motocykli tuż przy wejściu do starej części miasta. Idealnie!
Szybko przebraliśmy się w bardziej cywilne ubrania, dziewczyny wskoczyły w sukienunie (tak, da się to normalnie zrobić na parkingu) i poszliśmy zwiedzać. O samym mieście nie ma się co rozpisywać. I tak nie oddam w tekście jego piękna czy zapachu. Odwiedziliśmy m.in. schody znane z „Gry o Tron”. Mnóstwo ludzi robi sobie tutaj zdjęcia i nagrywa rolki ze słynnym „Shame, shame, shame”.
Pyra przy jednych ze schodów ponownie odpalił „Elektryka wysokich napięć” i stwierdził, że to wszystko to powinni zablokować w pi… Umarliśmy ze śmiechu. Nie wiem, czy u was też tak jest, ale na naszych wyprawach niemal zawsze pojawia się jakiś głupi motyw przewodni. Tym razem wiedzieliśmy, że to „elektryk” to właśnie to. Posiłek postanowiliśmy zjeść w topowej restauracji, Raz na wyprawie można sobie pozwolić, u nas sprawdziło się to wyśmienicie.
Były kontuzje…
Wizytę w Dubrowniku zakończyliśmy spokojną kawką spożywaną niestety przy akompaniamencie padającego deszczu. To on był odpowiedzialny za wypadek, któremu po chwili uległa Klaudia boleśnie upadając na rękę na kamienne, śliskie podłoże. Było nieprzyjemnie. Bardzo nieprzyjemnie. Przez chwilę nawet zastanawialiśmy się, czy nie skorzystać z opcji w ubezpieczeniu i nie odwiedzić szpitala. Na szczęście po chwili Klaudia stwierdziła, że jej ręka raczej nie jest złamana, bo może nią normalnie ruszać. Jest tylko mocno poobijana.
Przebraliśmy się, wsiedliśmy na skutery i ruszyliśmy w drogę powrotną. Tuż przed granicą byliśmy widzami pięknego spektaklu. Po lekkim deszczyku gorąca ziemia parowała, a w tle zaczął się zachód słońca. Widok jak z bajki! Po drodze zrobiliśmy szybkie zakupy i wróciliśmy do Neum. Naszym celem na kolejny dzień były Blagaj i Mostar.
Z Neum do Mostaru mieliśmy trochę ponad godzinkę jazdy. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze słynny Blagaj. Wstaliśmy rano. Spakowaliśmy sprzęt, zjedliśmy śniadanie na balkonie. Ostatnie spojrzenie na zatokę i ruszyliśmy. Kierunek – miejsce kultu muzułmanów, w którym rzeka zaczyna swój bieg, wypływając ze skał. Miejsce to oglądaliśmy wcześniej na kanale Roberta Makłowicza, który wspominał o niesłychanie niskiej temperaturze wody. Chcieliśmy to sprawdzić!
Droga niemal natychmiast po opuszczeniu Neum stała się typowo górska. Początkowo łagodniejsza, później z większymi podjazdami. Jedno było stałe podczas tej wyprawy – niesamowite widoki. Co ważne, od rana świeciło słońce i nikt nawet nie myślałi o wyciąganiu przeciwdeszczówek. Było pięknie! Około godziny 10, zjeżdżając z kompletnie pustej bocznej dróżki, wpadliśmy na dawną stację kolejki (chyba wąskotorowej), przekształconą w hotel i kawiarnię. Nie wiem jak u was, ale u mnie godzina 10 to idealna pora na kawkę. Skorzystaliśmy z tej możliwości. Miejsce nazywa się Hotel Stanica i serwuje naprawdę niezłą małą czarną. Polecamy.
Czas naglił. Mimo planowanego niewielkiego dystansu wiedzieliśmy, że różnie się to może potoczyć, a nam marzyło się przybycie do Mostaru na obiad i pokręcenie się po starówce tego miasta. Kontynuowaliśmy więc podziwianie niesamowitych widoków, okraszonych tego dnia wyjątkowo pięknym słońcem!
Krótko przed naszym kolejnym celem zjechaliśmy na pobocze, gdzie swój kram wystawił jeden z tutejszych rolników. Można się było zaopatrzyć w warzywa, owoce czy lokalne przysmaki do wieczornej degustacji specjału o nazwie rakija…
Gafa za gafą
Do Blagaj dotarliśmy około południa. Był spory ruch. Chwilę wcześniej okazało się, że miejsce, w którym można wejść do rzeki, jest zamknięte. Trwają jakieś prace remontowe. Pojechaliśmy więc do głównego punktu.
Atrakcja ta robi spore wrażenie. Budynek wygląda jak przyklejony do skały. Wokół rozlokowano liczne kramy i restauracje. Są parkingi. No i ta woda, mająca swój start w jaskini, może się podobać. Jeśli chce się zwiedzić miejsce modlitwy trzeba przestrzegać etykiety. Kobiety z zasłoniętymi ramionami i włosami, mężczyźni bez butów itd. Zostaliśmy chwilę na zewnątrz i robiliśmy sobie zdjęcia. Razem, w parach, osobno, jak typowi turyści. Naśladując innych, kilkoro z nas wrzuciło monety na dobrą wróżbę, a Gigor… no właśnie. Ten przelazł na drugą stronę korzystając z mostu i następne, co zobaczyłem, to jak ładuje się tam do wody! W tym miejscu! I jeszcze macha żeby cyknąć mu zdjęcie!
Myśleliśmy, że chyba nie złamał żadnego z twardych zakazów, bo nikt specjalnie nie zwracał na niego uwagi… I wtedy, wychodząc, zauważyliśmy znak przedstawiający, czego nie wolno w tym miejscu robić. I wymienione niemal wszystkie rzeczy, które właśnie zrobiliśmy… Zakaz wrzucania monet, kąpieli, pocałunków itd. Mieliśmy chyba więcej szczęścia niż rozumu. Ale też niespecjalnie różniliśmy się od reszty odwiedzających to miejsce. Niemniej jednak, od tego momentu w takich miejscach pilnowaliśmy się nieco bardziej.
Nie tylko most
Po uwiecznieniu tego wspomnienia wskoczyliśmy na swoje rakiety, Dziewczyny odpaliły wóz serwisowy i wystartowaliśmy! Kierunek Mostar! Dotarliśmy tam około 13:00. Początkowo Pyra próbował załatwić nocleg tuż przy samiutkim deptaku starego miasta (znał je z poprzedniej wyprawy), jednak musieliśmy poszukać czegoś innego. Szybko znaleźliśmy panią, która wynajmuje apartamenty niedaleko centrum. Miejsce miało zamykany parking i oferowało lokalne śniadania – idealnie dla nas. To właśnie jest piękne w Bałkanach. Nie było tam żadnego problemu ze znalezieniem miejsc na nocleg oferujących podstawowy komfort, ale za to w cenach już dawno u nas niewidzianych. Daliśmy sobie trochę czasu na ogarnięcie się i ruszyliśmy w miasto. I samo to miasto mógłbym tu opisywać bardzo długo. Warto poczytać jego historię, ale przede wszystkim koniecznie trzeba je odwiedzić. Gołym okiem widać tu miejsca styku dwóch kultur, ludzie żyją w zgodzie, a architektura robi niesamowite wrażenie.
Główny most, z którego słynie Mostar, został niestety wysadzony podczas okrutnej bałkańskiej wojny w latach 90., ale na szczęście odbudowano go tak, aby jak najbardziej przypominał oryginał. Pokręciliśmy się po starym mieście, spróbowaliśmy lokalnych przysmaków, zjedliśmy obiad, zwiedzaliśmy. Mieliśmy nawet okazję zobaczyć, jak pewien młody mężczyzna skacze z mostu do rzeki. Wiedzieliśmy, że kiedyś była to lokalna tradycja, że kiedy chłopiec stawał się mężczyzną, musiał wykazać się tu odwagą i taki skok wykonać. Dzisiaj jest to już tylko atrakcja turystyczna, wykonywana przez tych ludzi po prostu dla zarobku.
Dzień zakończyliśmy dość późno, bo po 22, ale byliśmy zachwyceni Mostarem. Ja wiem na pewno, że bardzo chcę tu wrócić (i miało się to stać dosłownie kilka miesięcy później, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem). Nazajutrz czekał na nas cel główny – Sarajewo!
Dla ochłody
Poranek zaczęliśmy od śniadania. Wystartowaliśmy dobrze przed 9:00. Pogoda nadal dopisywała. Wydawało nam się, że deszcz został odczarowany! Ponownie trasa biegła malowniczymi bocznymi drogami. Gdzieś po trzech godzinach jazdy trafiliśmy na camping położony nad samiutkim górskim jeziorem… Nie mogliśmy nie skorzystać z tej okazji. Zaparkowaliśmy skutery (opłata 2 KM) i załadowaliśmy się do orzeźwiającej górskiej wody. Było pięknie, wakacje pełną gębą!
Po górskiej kąpieli kontynuowaliśmy podróż. Droga ponownie malownicza, górska, ale po pierwsze, zaczęło się chmurzyć, a po drugie, pod kołami było coraz mniej asfaltu… W pewnym momencie nie było go już wcale! Pyra zatrzymał się, weryfikował trasę. Spytał grupy, co robimy? Według mapy, ten docinek nie powinien być specjalnie długi… Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy – lecimy! Najpierw jednak trzeba było przeprosić się z ubrankami we fluorescencyjnych barwach. Znowu deszcz…
Trasa prowadziła szutrami, kamieniami i ubitym piachem, ale skutery praktycznie nic sobie z tego nie robiły. „Mój” Address ani razu nie dał mi znaku, że tracimy przyczepność, nie zrobił żadnego nerwowego ruchu. Zawieszenie też radziło tu sobie świetnie! Podobnie Tadek, pędzący na Avenisie, czy chłopaki na maszynach Zontes. Nic. Po prostu jedziemy!
Przeprawa z dreszczykiem
W pewnym momencie z góry zobaczyliśmy, że droga przecina wąwóz. Z góry było jednak widać żadnego mostu. Szybko przekonaliśmy się, dlaczego… Mostu po prostu nie było. W jego miejsce była rzucona jakaś prowizoryczna konstrukcja z dwiema poprzeczkami, na które wjeżdża się kołami. Na początku miałem obawy o siebie i skuter. Szybko jednak przypomniałem sobie, że tą samą drogą pojadą dziewczyny w naszym serwisowym czołgu. No, ciekawie się robiło. Zwłaszcza kiedy przypomniałem sobie, jak bardzo jadąca tym pojazdem moja Justyna boi się mostów. Takich normalnych, betonowych. A co dopiero przejazd po dużej, metalowej „drabinie” z barierkami…
Zaczęliśmy my, na skuterach. Zgodnie z przewidywaniami, poszło gładko, chociaż strach był. Po nas wjechały dziewczyny. Wstrzymaliśmy oddech. Dorota jechała bardzo powoli, trzymała nerwy na wodzy. Po chwili i one zameldowały się po drugiej stronie. Byliśmy pełni uznania! Ja podbiegłem sprawdzić, czy moja kobieta żyje… Na szczęście po prostu zamknęła oczy i myślała o czymś innym.
Zrobiliśmy sobie kilka fotek w tym miejscu, nakręciliśmy film z przejazdu po moście. I wtedy po drugiej stronie pojawiła się grupa motocyklistów na bardzo poważnych i bardzo świeżych maszynach klasy turystyczne enduro. Po przejechaniu przez most podjechali do nas i powiedzieli, że spokojnie damy radę przejechać, że to tylko tak niestabilnie wygląda. Ewidentnie myśleli, że my jedziemy w drugą stronę, i że mamy stracha przed pokonaniem mostu. Szybko podziękowaliśmy im za radę i wyjaśniliśmy, że jedziemy w tym samym kierunku, co oni, pokonaliśmy most i teraz chwilkę łapiemy oddech. Chłopaki zrobili zdziwione miny i ruszyli dalej. Po chwili zrobiliśmy tak i my.
Lekcja offroadu
Kontynuując trasę wielokrotnie doganialiśmy Słowaków na ich ultra terenowych maszynach. Za każdym razem robili coraz większe oczy ze zdumienia. Tasowaliśmy się. Raz my stawaliśmy na odpoczynek, raz oni. Przed jednym z podjazdów to my byliśmy z przodu i odpoczywaliśmy. Minęło nas trzech jeźdźców z grupy Słowaków. Jechali jakby… no, powoli i bez przekonania. Co zrobił Tadek? Stojąc w miejscu podniósł przednie koło Avenisa i obrócił go o 180 stopni. Wyrwał za endurakami, rzucając nam: patrzcie teraz, jak ich dojdę!
Dogonił grupę tuż przed szczytem, po czym włączył lewy kierunkowskaz i wbił na lewy ślad. Dał znać, że będzie wyprzedzał. My, stojący na dole, umieraliśmy ze śmiechu. Słowacy chyba też, bo to wyglądało kosmicznie. Zresztą dogoniliśmy kolejny raz całą ich grupę przed kolejnym mostem, widząc jak oni dopiero co zsiadają z motocykli i rozpinają kaski. Połowa z nich już się nie kryła i kiwała głowami z niedowierzaniem. A tak przy okazji – zwróćcie uwagę na znak, który był postawiony w miejscu, w którym się zatrzymaliśmy. Tak jest. Tam do lasu nie warto się zapuszczać…
Cała ta historia rozbawiła wszystkich do łez. Przez interkomy nie było końca śmiechom i żartom. Powoli zaczęliśmy zjeżdżać z drugiej strony góry. Zaczął się asfalt. Sarajewo było już blisko, ale mój Address zaczął wskazywać, że powinienem rozglądać się za stacją paliw!
Jak na złość, mimo wjechania na asfalty, nie mijaliśmy żadnej stacji. Była natomiast restauracja. Zrobiliśmy błąd i usiedliśmy w niej na obiad. Błąd, bo jak się okazało, jedzenie było bardzo takie sobie, a czas oczekiwania zabrał nam dobre dwie godziny. Nie będę się tu rozpisywał bardziej, bo po prostu nie warto.
Na ostatniej kropli
Wystartowaliśmy w dalszą drogę… to znaczy spróbowaliśmy, bo Address zakręcił rozrusznikiem, ale nie odpalił. Brak paliwa. Mikołaj zasugerował, żebym go odwrócił i stanął „z górki”. Pomogło! Address wrócił do żywych. Ruszyliśmy. Jechałem najoszczędniej, jak się dało. Droga była dobra i w dużej części z górki, co ułatwiło mi zadanie. I nagle jest stacja benzynowa, byliśmy uratowani. Tutaj pobiłem mój rekord dystansu pokonanego Addressem na jednym tankowaniu. Zrobiłem 206 kilometrów. Niezły wynik, biorąc pod uwagę, że większość trasy to była jazda po górach i w sporej części poza asfaltem!
Do Sarajewa dotarliśmy około godziny 18:00. Znaleźliśmy hotel oddalony mocno od centrum, ale z zamówieniem i opłaceniem taksówek nie było najmniejszego problemu. Do centrum dotarliśmy około 20. I tu ponownie zobaczyliśmy obrazki jak w Mostarze. Pełny miks kulturowy. Kościoły na przemian z meczetami, muzułmanie z chrześcijanami. Tu jednak była to jeszcze bardziej ekstremalna mieszanka. Wieczorkiem siedzieliśmy w lokalnym barze serwującym rakiję. W ogródku, naprzeciwko którego znajdowało się miejsce modlitwy muzułmanów! I kompletnie nikt sobie z tego nic nie robi! Wow! Jakby tego było mało, wychodzące z budynku po modlitwie dziewczyny odeszły dwa kroki na bok i normalnie, na ulicy, zdjęły swoje hidżaby i wskoczyły w sukienki. Kopara opadła mi na ziemię. Widziała to właścicielka przybytku i poinformowała, że tutaj to normalne. Tylko tutaj muzułmanie mają takie podejście do swojej religii czy do ludzi innych wyznań. Coś niesamowitego!
W Sarajewie próbowaliśmy z Justyną znaleźć słynną linię oddzielającą wschód od zachodu, wpływy osmańskie od chrześcijańskich. To linia wkomponowana w chodnik, z charakterystycznym znakiem określającym kierunki świata. Pytaliśmy o to w kilku sklepach. W trzecim zorientowałem się, że popełniam chyba jakieś faux pas, bo sprzedawcy robili się po tym pytaniu bardzo niemili. Okazało się, że Bośniacy bardzo nie lubią pytania o podziały. Oni uważają się za jeden naród i zadawanie tego pytania jest po prostu nie na miejscu. Dla mnie to nauka na przyszłość. Charakterystyczną linię udało nam się jednak znaleźć.
Był późny wieczór, wróciliśmy do hotelu. Nazajutrz zaczynamy powrót! Czekał nas tranzyt aż do Węgier. Tranzyt jak tranzyt, po prostu lecisz 400-500 kilometrów. Na skuterze klasy 125 musisz zaplanować po prostu więcej czasu na pokonanie tego dystansu. Raz, że moc twojego silnika nie przekracza 15 koni, a dwa, że omijasz autostrady.
Pan z rowerem
Z Sarajewa wystartowaliśmy więc przed 8:00. Obok miejscowości Tuzla, a później przez Osijek, dotarliśmy do miasta Mohacz, położonego tuż nad Dunajem. Była 17:00, mieliśmy za sobą prawie 10 godzin tranzytu.
Czas na obiad! Usiedliśmy, zamówiliśmy i komentowaliśmy trasę. Zauważyliśmy pana z niezwykle ciekawym rowerem, który nam się przyglądał. W końcu podszedł i zagadał. Był to Polak, leśnik z Sokołowa Podlaskiego. Jego rower to szwajcarski rower wojskowy! Takie pojazdy to jego pasja. Właśnie podróżował nim z Budapesztu do Konstancji w Rumunii. Wow!
Wymieniliśmy się spostrzeżeniami na temat podróżowania na tak nieoczywistych pojazdach jak wojskowy rower czy miejski skuter, wspólnie zjedliśmy obiad. Na pożegnanie nasz nieoczekiwany gość na specjalnej trąbce odegrał nam sygnał „posiłek” i odjechał szukać miejsca na nocleg. Przyszedł czas i na nas. Mieliśmy przed sobą jeszcze kawałek i jakieś trzy godziny w siodle. Aura niestety szybko przypomniała o sobie. Wskoczyliśmy w tak dobrze już poznane przeciwdeszczóweczki. Niestety wiedzieliśmy już, że w drodze złapie nas zmrok. Tak też się stało, ale w pewnym momencie ciemnościom zaczęła towarzyszyć burza z piorunami i porywistym wiatrem. Zrobiło się nie za wesoło, a do hotelu mieliśmy jeszcze jakieś 50 km! Zacisnęliśmy zęby, wytężyliśmy wzrok i lecimy! To wtedy Avenis otrzymał swoją ksywkę „Mietła”. Nic obraźliwego, żeby nie było! Po prostu z racji swojego designu z mocno ściętym przodem, jadący na nim prawie dwumetrowy Tadek stwierdził, że w tej burzy czuł się jakby leciał na miotle. Nie widział drogi przed sobą, skutera pod sobą, a przemieszczał się do przodu!
Do domu!
Do hotelu wpadliśmy dobrze po 22. Byliśmy wykończeni. Na szybko zorganizowaliśmy sobie jakąś kolację, kąpiel i padliśmy na twarz. Następny dzień to kierunek DOM! Wystartowaliśmy kilka minut po 7:00. Przez Bratysławę i Czechy chcieliśmy tego samego dnia dotrzeć do Świebodzic. To jakieś 290 kilometrów. Gigor już stąd ruszył w samotną podróż na Śląsk. Pożegnaliśmy się i wystartowaliśmy.
Podróż przebiegała zgodnie z planem. Szybkie tankowania i dzida. Na szczęście pogoda dopisywała. Widoki w Czechach też były OK.
Na granicy państwa byliśmy chwilę po godzinie 14.
Świebodzice złapaliśmy dwie godziny później, a tu… Reszta ekipy przygotowała nam iście królewskie powitanie!
Wyprawa zamknęła się wynikiem 2758 kilometrów. Żartowaliśmy sobie po niej, że skutery, na których jechaliśmy, są idealne do miasta. No to pojechaliśmy na nich do miasta. Miasta Sarajewa! Ludzie nas wspierający i obserwujący wyprawę pobili nasze kilometry po raz kolejny i zebrali ponad 3500 zł do skarbonki Mai i Lenki. A to cieszyło nas najbardziej!
Podziękowania dla Suzuki Polska i Motovoyager.pl za wsparcie wyprawy i umożliwienie testów Avenisa i Addressa. Maszyny udowodniły, że nawet z tak pokręconym pomysłem jak podróż na Bałkany radzą sobie świetnie. A już ich start… Do dzisiaj nie możemy się nadziwić, co takiego Suzuki wymyśliło z ich napędem, że pomimo tylko ośmiu koni na papierze, startowały jak wściekłe, i to pod jeźdźcami z wagą daleką od wagi dżokeja.
Podziękowania również dla Zontes Polska za wypożyczenie dwóch skuterów 125M. To był nasz pierwszy kontakt z pojazdami tej marki i jesteśmy pod wrażeniem. Podziękowania kierujemy również w stronę kioskfinansowy.pl za zadbanie o ubezpieczenie uczestników wyprawy, Broda T-shirt za przygotowanie genialnych koszulek (w tym dla dziewczynek) oraz do Krzyśka „Kolarza” Opieki za narysowanie logo naszej wyprawy! Wielkie, ogromne DZIĘKI! Przede wszystkim jednak dziękujemy wszystkim wspierającym zbiórkę dla dziewczynek!
Krótko po wyprawie oddawaliśmy skutery w siedzibie Suzuki Polska. Konrad z Motoyoyagera pogadał z nami chwilę i zapytał o plany na przyszłość. Chcecie wiedzieć, gdzie pojedziemy na skuterach w przyszłym roku? Koniecznie poszukajcie odpowiedzi w social mediach Motovoyagera. To nie jest nasze ostatnie słowo!