Do wyjazdu przygotowywałem się bardzo sumiennie już od dłuższego czasu. Właściwe przygotowania zacząłem już w listopadzie 2011 roku. Po paru miesiącach skompletowałem sprzęt, przygotowałem motocykl i nastawiłem się psychicznie. Czekała mnie pierwsza tak długa podróż w życiu. W dodatku motocyklem.
Tekst i zdjęcia: Tobiasz Kukieła
Początkowo ma to być wakacyjny wyjazd na Krym, później kolega proponuje Czarnogórę, aby po paru dniach w ogóle się z tego wycofać. Zostaję sam. Dodatkowym bodźcem jest spotkanie Bartka na zimowym zlocie Pingwina, który swoim Rometem 125 przejechał kilkadziesiąt krajów Europy. No i jak tu nie pojechać?
Ruszam 3 maja z Zelowa (woj. łódzkie). Pierwszy punkt wyprawy to polsko-słowacka granica w Hyżnem. Do granicy towarzyszy mi kolega na Fazerze, jednak deszcz, który zaskakuje nas po drodze przegania go z powrotem do domu. Ja moknę okrutnie, ale sukcesywnie pokonuję kolejne kilometry. Wykonuję ostatni telefon do domu jeszcze z polskiej sieci.
Jazda po Słowacji nie zachwyca. Ze Słowacji ruszam w kierunku Węgier, a tam ku miejscowości Suty. Po drodze spotykam samotnie jadącego Polaka na Africe Twin – pruje z Chorwacji. Krótka rozmowa, tankowanie i w drogę. Dziś chcę dojechać do Budapesztu.
Pierwsza gleba
Szybka wymiana gotówki – i ruszam w stronę węgierskiej stolicy. Parę kilometrów później widzę znak „Budapeszt 86” – zrobię więc pamiątkowe zdjęcie ze znakiem w tle. Hamuję, motocykl mnie przeważa i jak długi lecę na ziemię. Wspaniały początek wyprawy! Jestem wściekły. Skoro pierwszego dnia mam takie przygody, to co będzie w Bośni czy Albanii? Podnoszę motocykl – nic z tego. Próbuję raz, drugi, ale nie mam tyle siły. Zatrzymuję jadącego z naprzeciwka busa i proszę ludzi o pomoc. We trzech podnosimy motocykl. Chwila rozmowy, podziękowania – i ruszam dalej. Jestem wściekły na siebie i swoją głupotę. Jest około godz. 18, jadę od 8 rano i od samego rana nic nie jadłem. Może to przez zmęczenie robię takie głupoty? Decyduję się na postój i nocleg. Zjeżdżam z drogi i na wzgórzu nieopodal trasy rozbijam obóz. Rachuję straty. W wyniku tego głupiego incydentu rozbijam kierunkowskaz (udaje się go naprawić), krzywię klamkę hamulca przedniego oraz łamię podnóżek kierowcy – brak tego elementu będzie mi doskwierać do końca wyjazdu.
Główna wada stopów aluminiowych? Konia z rzędem temu, kto na Bałkanach znajdzie spawarkę tig i przeszkolonego do jej obsługi człowieka. Chcesz pospawać? Kub klej albo weź spawarkę pod gniazdo zapalniczki ze sobą. Moje morale spada drastycznie: jestem zdenerwowany tą parkingówą. Na dodatek wciąż pada i jestem zmęczony. Zasypiam z myślą, że jutro będzie lepiej.
Budzę się o 6.00. Właściwie to budzi mnie chłód. Wyściubiam nos namiotu, a tu mgła. Masz babo placek… Składam namiot – nie jest to łatwe: wiatr na wzgórzu jest taki, że nie da się utrzymać tropiku przy ziemi. Spakowany. W drogę ruszam delikatnie. Właściwie cały dzisiejszy dzień jadę bardzo spokojnie. Przez ten cały kram, który wiozę za sobą, spalanie zatrważająco rośnie. Wczorajsze 600 kilometrów nie zostaje pobite, tego dnia przejeżdżam około 500. Oczywiście gubię się w Budapeszcie – z pomocą przychodził mi dziadek na skuterze. Wyprowadza mnie na trasę do Chorwacji. Budapeszt jest przepiękny, choć zwiedzanie ograniczam do przejazdu tranzytem. Staję przed Sarajewem.
No tak, zarzekałem się, że nie wjadę na autostradę. Po kolejnych kilku błędach nawigacyjnych pruję nią aż huczy, także za namową jednego z napotkanych motocyklistów. Zjazd z autostrady, na której notabene pół drogi przespałem, krótka dojazdówka do granicy i… Patrzę, idzie jakaś młoda para. Mają Polską flagę! To Polacy – wracają stopem z Czarnogóry. Brali udział w autostopowym wyścigu. Wariaci – myślę sobie… Przejście graniczne – szybko i sprawnie. Mały odpoczynek na ziemi niczyjej, czas na zdjęcia.
Jestem po chorwackiej części. Piękna długa prosta, wokół równina, a na horyzoncie majaczą góry. Bajkowe widoki. Kraj ten robi na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Przede wszystkim są tu bardzo życzliwi ludzie, którzy tylko na pozór patrzą się na mnie jak na wariata.
Francuz, co pól minowych się bał
Granica z Bośnią. Tu tak miło już nie jest. O ile na granicy chorwackiej strażnik przez 10 minut próbuje sformułować pytanie dotyczące spalania mojej TDM-y, to Bośniacy nakazują mi rozłożenie tego kramu do kontroli celnej. Pierwsze kilometry po bośniackiej stronie to dramat. Brud, slums i ugór. Jednak im bliżej gór i stolicy – Sarajewa, krajobraz zaczyna się zmieniać i robi się naprawdę pięknie. Postanawiam się przespać. Pytam się starszych ludzi pracujących w polu czy mogę spać na łące. Ok, ale zaraz prowadzą mnie nad rzekę. Jest cudnie, góry rzeka, zieleń. Idę spać. Jutro Mostar!
Po godzinie porannej jazdy docieram do Sarajewa. Bośnia to jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi. Zaczynam się zastanawiać, dlaczego Władca Pierścieni był kręcony w Nowej Zelandii, a nie właśnie tu. Samo Sarajewo mnie nie urzeka. Ot, kolejna stolica, trochę wyburzona, ale tętni życiem. Widać rozwój. W ogóle cała Bośnia to jeden wielki plac budowy. Pełno jest rozwalonych, spalonych czy po prostu uszkodzonych domów. Ludzi są bardzo życzliwi, choć trochę przybici. Przy granicy trzeba uważać na oszustów. Na stacji paliw daję się nabrać: wymieniam 20 euro na bośniacką walutę i tracę na tym 20zł – zupełnie jak w filmie Sztos. Na domiar złego trzy puszki pepsi kosztują mnie 5 euro. Masakra.
Droga z Sarajewa do Mostaru, a potem na Dubrovnik, zapiera dech w piersiach. Winkle, widoki, winkle i jeszcze raz widoki. Docieram ponownie do granicy z Chorwacją, celnicy widząc że jestem Polakiem puszczają mnie bez kontroli, kolejni również. Szukam kantoru, oczywiście wszystko jest już zamknięte. Jakiś typ z czarnej beemki ma plik forsy, chce mi wymienić. O nie, kolejny raz frajera ze mnie nie zrobicie. – Ich bin journalist, I need a bill for my boss – tłumaczę. Udaje się, zakapior daje mi spokój. Ściema na dziennikarza zawsze w takich sytuacjach pomaga. No dobrze, wykaraskałem się wprawdzie z głupiej sytuacji, ale chorwackiej waluty nadal nie mam.
Wracam do Bośni. Za resztę kun tankuję motocykl. Leję dodatkowe paliwo w butelkę, robię zapas jedzenia. Jest sobota – nie wiem kiedy będę mógł wymienić pieniądze. Udaję się w stronę Czarnogóry. Przepiękna trasa. Jeszcze nigdy nie jechałem tak wysoko w górach. Zastanawiam się, czy Transfagar jest w stanie mnie czymś jeszcze zaskoczyć. Powoli zachodzi słońce. Myślę o noclegu, dodatkowo w głowie mam dziesiątki rozjechanych węży na asfalcie. Nie ma gdzie zjechać, wszędzie skały i przepaście. Widzę znak – Auto-Camping. Płacę dwa euro za miejsce na namiot i rozbijam obóz. Właściciel kempingu zaprasza mnie na swój kuter. Pływamy. Oglądam jak rozrzuca sieci rybackie. No tak, przecież to już Adriatyk ! Jem kolację na ławce nad brzegiem morza. Wracając do namiotu spotykam Francuza, przyjechał przed chwilą – jedzie na BMW 1100 GS dookoła Adriatyku. Mówi, że boi się zjechać z drogi choć na chwilę przez miny. Jest wyraźnie spietrany. Rano razem ruszamy w stronę Czarnogóry i Albanii. Swoją drogą – jak bardzo nieświadomy postępu był ten człowiek, że bał się pół minowych?
Z Monsieur Le Petit przejechałem tylko 40 kilometrów. Muszę zawrócić, żeby dojechać nad kanion rzeki Pivy – wracam w stronę Sarajewa. Przepiękna trasa, bardzo trudna technicznie. Przez około 150 kilometrów praktycznie żywej duszy. Bardzo kręta, kiepska nawierzchnia, nieuprzątnięte kamienie z zimowych lawin, dużo niezabezpieczonych urwisk. Momentami wraz z nimi oberwany asfalt, a czasem jego brak.
Trasa raz pnie się w górę, a raz opada. Różnice wysokości są tak duże, że zaczynam czuć się źle. Pochodzę z nizin i do takich wrażeń jestem nieprzyzwyczajony. Ciemnieje mi w oczach i kręci się w głowie. Zjeżdżam z gór. Około 60 kilometrów przed granicą z Albanią rozbijam obóz i idę spać. Czuję się fatalnie. Na domiar złego bolą mnie oczy, dostaję ataku kaszlu i ostrego kataru. Biorę wszystkie leki jakie mam, przepijam dwusetką wódki i idę spać. Rano jak młody Bóg budzę się i jadę dalej – lekarze mnie zabiją za takie gadanie, ale wódka w połączeniu z lekami czyni cuda.
Przecież jesteś w Tiranie!
Sam już nie wiem, ile przejechałem kilometrów. Budzę się dokładnie o 7.50. Dziwne, z reguły jestem tak zaspany, że nie wiem, gdzie jestem. Tym razem zapamiętuję nawet godzinę. Na dworze deszcz – z ust wylewa się potok brzydkich słów. Uwielbiam złorzeczyć, bluźnić i rzucać mięsem.
Na chwilę przestaje padać i wpasowuję się w lukę pogodową. Wykorzystuję ją na pakowanie i szybki start. Gnam do Albanii, sam nie wiem czemu, ale wydaje mi się, że tam padać nie będzie. Mam rację: po półtoragodzinnej, orzeźwiającej jeździe w deszczu dotaczam się do granicy. Odprawa idzie mozolnie. Po raz kolejny na pytanie po co jadę do Albanii, odpowiadam, Ich bin journalist. I nagle wszystko idzie sprawniej. Kończy się asfalt, a zaczyna piękny sypki szuter, a raczej droga wypełniona małymi, nie ubitymi kamyszkami. Nie mogę jechać na stojąco – nadal mam urwany podnóżek. Motocykl porusza się z pełną inercją, przyprawiającą mnie o palpitację serca. Toczę się powoli. Dookoła pracują koparki i maszyny rozłupujące skały – Albańczycy chyba walczą o lepsze drogi. Niestety nic nie dzieje się w typowy europejski sposób. Owszem, urządzenie kłujące skały kilkanaście metrów nad drogą pod wodzą wykwalifikowanego pracownika nie próżnuje. Na dole natomiast zapomniano o zabezpieczeniu drogi od spadających głazów. Kamienie przelatują sobie obok aut. Modlę się, by któryś nie spadł na mnie. Po około 30 kilometrach jazdy po albańskich bezdrożach doganiam grupę Niemców jadących na beemkach. Jadą do Tirany – przyłączam się, w końcu w grupie bezpieczniej. Ich tempo emeryta z balkonikiem jest tak wolne, że szybko się odłączam i nawiguję na własną rękę. Co chwilę się zatrzymuję i pytam ludzi o drogę w stronę stolicy Albanii – Tirany. Większość szczerzy zęby i macha rękoma w różnych kierunkach. Po 30. próbie pewien policjant oznajmia mi po angielsku Przecież jesteś w Tiranie. Brawo dla mnie, teraz tylko wydostać się z tego miasta chaosu. Właściwie cała Albania to chaos. Nie obowiązują tu chyba żadne przepisy. Wszyscy jadą jak chcą, trąbią i cieszą się. To, że jakimś cudem unikam rozjechania przez auta na ulicach Tirany zawdzięczam chyba tylko bożej opatrzności. W notatkach z wyprawy zapisałem sobie: To parszywe miasto, przyprawia mnie o dreszcze – muszę stąd jak najszybciej uciec. Z perspektywy czasu uważam, że Tirana choć dziwna to była jednym z fajniejszych miejsc, w których byłem w trakcie całej wyprawy. Chyba byłem po prostu zszokowany i przestraszony innością tego narodu i ich kultury. Nic to, uciekam w stronę Grecji.
Trasa pnie się coraz wyżej w górach. Powoli poziom paliwa w TDMce maleje. Jadę z nadzieją, że jeszcze dziś uda mi się dotrzeć do granicy na tym, co mam w zbiorniku. 50 kilometrów przed granicą opadam z sił i próbuję znaleźć nocleg. Niestety, na próżno. Droga wykuta w skale uniemożliwia mi po raz kolejny zjechanie na bok i rozbicie namiotu. Szukam motelu: 10, 20 euro za noc. Jadąc zauważam szyld informujący o kempingu samochodowym. Załatwiam miejsce za pięć euro i w deszczu rozbijam namiot. Kupuję dwa piwa. Siadam nad brzegiem jeziora i degustuję. Powoli zaczynam przyzwyczajać się do samotności. Jest pięknie.
Kolejny dzień podróży zaplanowany początkowo na krótki dojazd do Salonik i byczenie na plaży przeradza się w jeden z najdłuższych odcinków. Ruszam z samego rana spod miejscowości Elbasan. Przekraczam granicę, która był dość silnie strzeżona. Po udanej odprawie granicznej czym prędzej ruszam w drogę.
Greckich gór chyba nikomu przedstawiać nie trzeba. Są przepiękne. Natomiast trasa do Salonik jest nudna jak flaki z olejem. W dodatku straszny ruch. Im bliżej wschodniej części Grecji korki zaczynają przybierać na sile, do tego stopnia, że jazda staje się bardzo nieprzyjemna. Denerwuje mnie to do tego stopnia, że w Salonikach zawracam i jadę do Bułgarii – wolę po dziurach, ale jeździć. Smutnym faktem jest to, że Grecy przysposobili sobie motocykle do tego stopnia, że jest to dla nich tylko środek transportu. Nikt się tu nie pozdrawia, motocyklowa jedność tak znana na cały świecie tam nie istnieje.
Bardzo szybko opuszczam Grecję i kieruję się do Bułgarii przez Macedonię. Kraj ten pozostał w mej pamięci jako piękne miejsce, niestety bardzo zanieczyszczone przez jego mieszkańców. Przy drogach setki nielegalnych wysypisk śmieci, odpady leżą również na łąkach czy brzegach rzek. Najgorzej w tym całym bałaganie odnajdują się zwierzęta, które zdane na niechlujstwo swoich właścicieli pasą się spokojnie na łąkach między śmieciami.
Dlaczego Morze Czarne jest niebieskie
Noc po raz pierwszy spędzam w hotelu – prześpię się w łóżku i naładuję baterię przed Bułgarią i Rumunią. Za hotel płacę astronomiczna sumę 15 euro. Podobno w cenę wliczone jest śniadanie. Okazuje się, że to dwie bułki i dżem. Dopiero po moim wybuchu furii i potoku bluźnierstw skierowanych do właściciela dostaję jeszcze żółty ser, masło i szynkę.
Ruszam w stronę Sofii. Jadę prostą, nudną drogą i rozmyślam nad życiem. Zastanawiam się, dlaczego Morze Czarne nazywa się Czarne. Jest to tak istotny problem dla mojego zwichrowanego tym wyjazdem umysłu, że przed stolicą Bułgarii skręcam w prawo i jadę długim ponad 500-kilometrowym highwayem nad morze. Ponownie zauważam duże kontrasty. Bułgaria to biedny kraj. Ludzie żyją w takich warunkach, że większość Polaków sobie tego nawet nie wyobraża. Dopiero przy samej plaży się to zmienia. 10 kilometrów przed wybrzeżem krajobraz diametralnie się zmienia. Pojawiają się hotele, bary, kasyna i… burdele. Przepych aż kapie. Z drugiej strony widać też paskudną biedę.
Nie ma pól namiotowych. Jeżdżę, szukając noclegu do późnej nocy. Zatrzymuję się zrezygnowany na jednej ze stacji benzynowych. Idę kupić coś słodkiego i wdaję się w gadkę z obsługą. Czasem dobrze być gadatliwą pierdołą, bo pozwalają mi się rozbić obok stacji na trawie. Wreszcie idę spać!
Budzę się około godz. 9.00. Jem na stacji zapiekankę i ruszam do Warny nad Morzem Czarnym. Dokładam do pieca, gnam na granicę z Rumunią – do miejscowości Ruse. Szybka odprawa po stronie bułgarskiej – nawet nie chcą paszportu. Za przejściem granicznym wjeżdżam do pierwszego rumuńskiego miasta. Oczywiście się gubię. Z pomocą przychodzi koleś z dużym brzuchem i wąsem. Dzwoni do swojego kolegi – taksówkarza. Ten przyjeżdża i obaj prowadzą mnie na wylot z miasta w kierunku Pitesti. Dzięki temu omijam Bukareszt. Wyobrażacie sobie coś takiego w naszym kraju?
Ludzie są bardzo życzliwi. Kiedy staje na krótką przerwę, natychmiast podchodzi do mnie dziesięć osób. To niezwykłe, jestem dla nich egzotyczny! Najbardziej zadziwia mój motocykl. Magia świata. Cały rumuński świat kręci się wokół ławki przed domem. Dzieci bardzo wcześnie kończą zajęcia w szkole i wracają do domu, aby po chwili z niego wyjść z resztą rodziny i usiąść pod płotem Siedzą tam, rozmawiają, bawią się. Nikt nie siedzi w domu. Przy płotach stoją uwiązane konie i czekają na swoich właścicieli.
Mijam Pitesti i udaję się do miasteczka Curtea De Arges, a stamtąd w stronę Transfagaru. Przejazd jest jednak zamknięty. Dowiaduję się o tym dopiero od policjanta stojącego na straży wjazdu. Liczyłem się z tym, ale do tej pory wszyscy tubylcy mówili mi, że trasa jest już otwarta. Wracam. Rozbijam namiot nieopodal zamku Draculi. Noc jest bardzo zimna. Ubieram się praktycznie we wszystkie ubrania jakie mam, włącznie z zimowymi podpinkami ubrań motocyklowych.
Tabljetki, czyli extasy
Ruszam zwiedzać zamek Draculi. Na szczycie – para zdemolowanych ścian. Nic ciekawego. Dzisiaj mam objechać Transfagar i spróbować wbić się od drugiej strony. Dojeżdżam do ostatniej miejscowości przed górami. Zaraz za wioską prawie wjeżdżam na stertę kamieni leżących na drodze. Przejazd bokiem niby jest, ale łypie na mnie wielki znak zakazujący wjazdu. No cóż, nie wjadę. Zawracam i jadę z powrotem na dół. Mijam dwójkę motocyklistów na BMW F650 GS. Jadą do góry – cholera, jadę za nimi, najwyżej zapłacę mandat. Zawsze marzyłem o przejechaniu się tą trasą, więc nawet jeśli przyjdzie mi zapłacić 500 zł to warto. Dojeżdżamy do zwaliska. Ostrożnie je mijamy i pniemy się trasą, pokonując kolejne zakręty. Na pewno nie jest to odpowiedzialne. Na trasie leżą setki kamieni, które spadły z gór razem z zimowymi lawinami. Bardziej się wleczemy niż winklujemy. Z każdym metrem zaczyna się robić coraz zimniej. W końcu droga zwęża się do półtorametrowego tunelu wyrytego w śniegu i lodzie. Jadę już naprawdę wolno. W jednym z tuneli zahaczam o ścianę lodowego tunelu i urywam sakwę. Na szczęście pozapinałem ją tylko na rzepy i gumy, które oderwały się przy spotkaniu z lodem. W sakwie nie ma żadnych istotnych rzeczy, urwała się i tyle. Zgiął się za to stelaż pod sakwy, który wykonałem przed wyprawą. Na szczęście zamontowany jest w sposób „pływający” i jego rurki poprzesuwały się amortyzując uderzenie. Prostowanie, przykręcenie śrub i zaczepienie sakw. Żadnych strat, ale strachu najadłem się co nie miara. Jedziemy dalej tak długo jak możemy. W końcu droga kończy się, zasypana zwałami śniegu. Z góry zjeżdżam sam, zostaję trochę dłużej i odpoczywam. Asfalt po zimie nie zachęca do zejść na kolano. Momentami droga przykryta jest lodem. Trzeba jechać w maksymalnym skupieniu, aby nie położyć motocykla.
Nazajutrz ruszam w kierunku Satu Mare, a stąd do przejścia granicznego z Ukrainą w Berehovie. Przejście to dla mnie kosmos. Na pierwszej bramce pobieram talon. Celniczka nie jest w stanie zrozumieć, że jadę motocyklem marki Yamaha, a nie TDM – zaczynam się irytować. Ruszam do kolejnej bramki, to kontrola paszportowa. Piękna Ukrainka siedząca w okienku zajęta jest namiętnym flirtem ze swym kolegą, odsyłając mnie w kąt. Czekam pokornie. W końcu się udaje. Dostaję stempelek i ruszam do kolejnego okienka. Odprawa celna.
– Tabljetki – pada pytanie?
– Jakie tabljetki?
– Tabljetki – powtarza celnik.
– No mam – odpowiadam, wziąłem przecież cały arsenał.
No i afera. Mam ketonal! Każą mi zjechać na bok. Czekam około godziny na gościa, który łaskawie przyjdzie i powie, że to nie extasy. Przy okazji jest czas na dokładne sprawdzenie moich bagaży. Rozkładam to wszystko na trawniku a potem składam. Przednia zabawa – szkoda, że moim kosztem. Na szczęście puszczają mnie wolno, ruszam i kolejna bramka. Trzeba zdać ten talon, który dostałem na początku. Masakra. Oczywiście moja pierdołowata natura i tym razem bierze górę nad rozumem i nie zatrzymuję się przed ostatnią bramką. A w asfalcie są kolce, po których przejeżdżam. Kolce się złożyły i uszkodziły. Znowu afera! Awantura na sto fajerek, a ja po prostu się zamyśliłem! Nie jestem w tym najlepszy.
Wjeżdżam w ten owiany wieloma niepochlebnymi mitami kraj. Droga nie jest rewelacyjna. Dziura na dziurze, ale nie ma tragedii – przynajmniej nie przez pierwsze 50 kilometrów. Kieruję się w stronę Przemyśla. W głowie mam plan – za wszelką cenę dojechać do granicy z Polską, a potem niech się dzieje co chce. Wjeżdżam w ukraińskie Bieszczady. Dziurawa droga zmienia się w najbardziej dziurawy asfalt jaki w życiu widziałem. Już nie jadę płynnie, wciąż to zwalniam do zera, to ruszam. Dziury głębokie na 10 centymetrów dobijają przednie zawieszenie do końca. Wszystkie bagaże latają. A ja ledwo siedzę na siodle – przejechałem już dzisiaj około 600 kilometrów. W głowie mam tylko granicę. Znów wspinam się w góry. Na drogę opada mgła. Widoczność zmniejsza się do zaledwie kilkunastu metrów. Do tego spada temperatura i zaczyna padać. Dojeżdżam do jakiejś bramki – kontrola policji, sprawdzają dokumenty. Do Polski zostało około 180 km. Zaczynam się martwić. Od ciągłego ruszania szybko opada wskazówka poziomu paliwa, ja nie mam hrywien, a na domiar złego pada i ściemnia się. Dojeżdżam do jakiejś wioski, pytam o paliwo. Niestety stacji tam nie ma. Każą jechać do następnej. Przede mną około 20 kilometrów, a ja już jadę na oparach. Trudno – byle do przodu. Żeby jechać równo i mniej spalić zjeżdżam na trawiaste pobocze – jest mniej dziur. Na obrzeżach znowu zatrzymuje mnie milicja. Kontrolują trzeźwość bez alkomatu, w końcu chcą mnie ukarać za przekroczenie prędkości. Oczywiście to wierutna bzdura: jechałem maksymalnie 30 km/h. Opowiadam o podróży – stają się milsi. Ustalamy, że pomogą mi z paliwem, w zamian za pięć euro czyli za flaszkę. Jadę z nimi do najbliższej stacji i nalewam jakiegoś podłego paliwa. Jestem strasznie zmartwiony, bo motocykl został sam na obrzeżach miasteczka i jest późny wieczór. Nie mam hrywien. Daję milicjantom 10 euro – mają zapłacić za paliwo i resztę sobie wziąć. Tankuję 2,5 litra paliwa do butelki i wracam do motocykla milicyjną ładą.
TDM-a odpala niechętnie, a silnik zmienia tembr pracy. Panowie ucieszeni prezentem prowadzą mnie na stację paliw z etyliną 95 – tutaj to prawdziwy rarytas! Leję do pełna – aby zapłacić kartą muszę dokupić papierosy.
Droga robi się coraz gorsza. Deszcz przeradza się w ulewę, a wieczór staje nocą. Przy granicy trwa mobilizacja sił wojskowych. Co chwilę wojskowe pojazdy przejeżdżają z piskiem opon na długich światłach. Kiedy mnie mijają muszę się zatrzymywać, bo nic nie widzę. Najgorszy jest ziąb i deszcz. Kiedy zamykam szybkę kasku, parują mi okulary, kiedy otwieram – lecą na nie krople deszczu. A gdy je zdejmę nic nie widzę. Dramat. Powoli opadam z sił, ale chcę dojechać do Polski, a potem niech się dzieje co chce. Mam tak zmęczone ręce, że nie mogę wcisnąć ani sprzęgła, ani hamulca. Jadę na jedynce i na kolejnych dziurach dodaję tylko gazu z nadzieją, że odciążę przód do tego stopnia, by nie fiknąć na kolejnej dziurze. W środku jakiejś leśnej asfaltowej drogi gubię się. Ale jadę cały czas przed siebie. Na szczęście dla mnie zauważam drogowskaz. Stoję przez chwilę i próbuję przeczytać, w którą stronę mam jechać. Dzwonię do domu, bo w liceum XXI wieku nie nauczyli mnie rosyjskiego. Opowiadam mamie co widzę, Ona mi czyta, a ja porównuję to z mapą. Po paru sekundach ruszam w dalszą drogę. Według mapy do granicy z Polską pozostało około 70 kilometrów. Jadę samotnie przez ciemny las, wokół żywej duszy. I nagle nie wiadomo skąd – dwie ukraińskie panie. Wracają z dyskoteki – tak przynajmniej wnioskuję z ich wyglądu.
– Do Polsza jeszcze farełej. Co najmniej 100 kilometrów – słyszę.
Załamuję się, ale do końca im nie wierzę. Trudno, trzeba jechać. W ciągu 12 godzin męczarni po ukraińskich drogach, przejeżdżam około 200 kilometrów i docieram do granicy z Polską. To niesamowity dzień i jeszcze bardziej spektakularna noc. Kiedy po polskiej stronie celnicy widzą me obłocone i mokre lico i słyszą, że jadę z Grecji – stają jak wryci. Ich min nie zapomnę do końca życia.
Na granicy zjadam resztki jedzenia i ruszam w poszukiwaniu hotelu. Jestem tak mokry, że spanie w namiocie mnie przeraża. Ze zmęczenia mylę drogę i jadę do Sanoka. Na nocleg zatrzymuję się o 2 w nocy na stacji paliw. Zabieram ze sobą tylko tankbag i idę spać. Do Zelowa dojeżdżam o godz. 16.
Dziękuję
Serdecznie dziękuję za pomoc w organizacji wyprawy i wsparcie techniczne firmom Adicar oraz V-Car.
Chciałem zapytać autora o nocleg na plażach – czy jest bezpiecznie, szczególnie w Albanii? Można motorki przy namiocie zostawić? Czy sa jakies rejony gdzie lepiej czyli bezpieczniej spać w hotelu? Wybieramy się w przyszłym roku w kilka osób i nie wiemy na co się nastawiać, a w necie tylko dla puszkarzy są informacje
Na plażach nie nocowałem (przynajmniej nie w tych rejonach), ale uważam, że nikt Wam tam krzywdy nie zrobi. Najważniejsze w tego typu działalnościach wyprawowych jest wyczucie miejsca, ludzi i otoczenia. Moim zdaniem jest bezpiecznie. Tak jak pisałem; wszędzie znajdą się idioci, którzy potrafią popsuć cały wyjazd, nawet w krajach iście europejskich.Ale nie ma co się takimi rzeczami przejmować. Trzeba jechać i się tym cieszyć !!:) Jeśli chcecie jakieś info dodatkowe to piszczcie na omeus@o2.pl A jak chcecie to wpadajcie do mnie do Zelowa na piwo i pogaduchy o wyprawie.Zapraszam :P
Ja również mam pytanie do autora… Jak się spisał ten kask LS2, jaki to model i czy poleciłbyś go do typowej jazdy turystycznej do ok 130km/h? Jakieś wady, zalety. Po za tym gratuluję wyjazdu, ja raczej solo bym się nie wybrał. Pozdrawiam
Oczywiście. Jest odporny, miałem na nim glebę przy 120 na godzinę, właśnie tą moją TDMą, nic się nie stało (mojej głowie). Do 200 km jazda w nim jest komfortowa. Przy dłuższej jeździe może okazać się za głośny. Ale szczerze to za te pieniądze nic lepszego nie znajdziecie. Dodatkowo jest blenda. Jestem okularnikiem i ułatwia mi ona jazdę przy dużym nasłonecznieniu
Przy 120 miałeś szlif TDM-ką i nic się Tobie nie stało?!
Dzięki. A jaki to konkretnie model? Ja również jestem okularnikiem, ale jeżdżę w soczewkach i szczerze polecam.
Mojej głowie się nic nie stało. Cały byłem poździerany. Lewa kostka od pół roku nosi ślady strupa :) Generalnie zabrała mnie karetka i inne bajery. Na moje szczęście to tylko powierzchowne rany i mogę powiedzieć, że nic mi się nie stało. Inni takiego szczęścia nie mieli…
Co do kasku to poprzednik LS2 FF386.1. Polecam ten nowszy ze względu na stałą, materiałową osłonę podbródka.Jest cieplej i ciszej
Fajnie opisałeś traskę :) Pzdr
cześć odezwij się w wolej chwili …
…mam tdm jak Twoj i plany podobne – jestem z Bełchatowa chętnie pogadam
krzysztof.belchatow@gmail.com
dzięki
Chłopie no masz jaja, nie ma co! Gratuluję twardości.