Lato 2022 roku zapowiadało się całkiem nieźle. Tym razem postanowiłem jechać do Rumunii, by zrealizować jedno z moich motocyklowych marzeń, czyli przejechać dwie kultowe drogi przecinające grzbiety górskie Karpat rumuńskich. Transalpina i Transfagaraska, bo o nich mowa, to jedne z najpiękniejszych tras na wycieczki motocyklowe, przy czym Transfagaraska została okrzyknięta najpiękniejszą drogą Europy w znanym brytyjskim programie motoryzacyjnym TopGear…
Autor tekstu i zdjęć: Paweł Musiał
Wyjazd miał być także inny od dotychczasowych. Tym razem postanowiłem pokazać trochę motocyklowego świata drugiej, bliskiej mi osobie. A więc wspólna podróż, co dla mnie było nowością. Wspólnie mieliśmy zwiedzić w zasadzie samą Rumunię, gdyż plany ułożyły nam się tak, że do Mako – miejscowości położonej przy granicy węgiersko-rumuńskiej, miałem jechać samemu, a stamtąd dopiero wspólnie na jednośladzie. I tak jak postanowiliśmy, zacząłem realizować swój plan.
Tradycyjnie już przed taką podróżą wstałem bardzo wcześnie rano, by skierować się Autostradą Bursztynową w stronę Czech. Cieszyłem się z każdego przejechanego kilometra bez deszczu, gdyż aura miała nie być sprzyjająca. Do granicy polsko-czeskiej było wyśmienicie: nie padało, nie było upalnie, ruch w miarę mały. Zaraz za przejściem, przed Ostrawą, skierowałem się na granicę ze Słowacją. Ściana intensywnego deszczu oraz częste wyładowania atmosferyczne zaskoczyły mnie jednak i nie dały mi czasu na przebranie się w wodoodporne ubranie. Na szczęście niedaleko położona stacja benzynowa z wielkim dachem nad dystrybutorami pozwoliła mi ujść cało przed całkowitym przemoczeniem.
Stojąc tak na przymusowym parkingu i podziwiając piękno i siłę przyrody, a szczególnie uderzające blisko mnie błyskawice, przebrałem się w kondoma, w którym woda przestała już mi być straszna.
Zabezpieczyłem też pokrowcami przeciwdeszczowymi tankbag oraz sakwy boczne. Nawet lubię to uczucie, gdy gdzieś mnie rzuci los, nie do końca wiem gdzie, tylko dlatego, że przyroda upomina się o swoje. To chwila na zastanowienie i podziwianie wszystkiego dookoła. To także nowopoznani ludzie, których pewnie nigdy bym nie spotkał. I nieważne, że chodzi o sprzedawcę w sklepie czy innego kierowcę. Po prostu, nagle jesteśmy razem tu i teraz.
Po kilkunastu minutach, gdy deszcz już zelżał, postanowiłem ruszyć dalej. Zatrzymałem się dopiero na krótki przystanek na granicy czesko-słowackiej, gdzie dorzuciłem swoją vlepkę do i tak już prawie całkiem zaklejonego znaku granicznego, po czym parę kilometrów dalej zatrzymałem się wreszcie na pierwszy posiłek. Przydrożna restauracja wyglądała całkiem nieźle i choć nie była może najwyższej kategorii, to z bogatej książki menu udało się sklecić jeden ciepły posiłek. Zamiast wybranego przeze mnie mięsa podano mi pieczonego kurczaka, a w miejsce ziemniaków frytki.
Jedyne, co się zgadzało z zamówieniem to surówka i herbata. I tak się cieszyłem, bo mogłem chwilę odpocząć i nabrać sił na kolejny etap mojej podróży. Po zatankowaniu ruszyłem dalej w kierunku Żyliny, skąd mogłem już jechać autostradą. Odtąd kilometry zaczną ponownie płynąć szybciej, gdyż odcinek od czeskiej Ostrawy do słowackiej Żyliny trzeba traktować raczej jak wycieczkę krajobrazową. Przy czym autostrada słowacka jest też jedną z ładniejszych jakie znam. Po pierwsze jest dość szeroka, z pasem awaryjnym po obu stronach, co – moim zdaniem – przekłada się na bezpieczeństwo, po drugie: przecina pięknie ukształtowany krajobraz z pojawiającymi się co pewien czas zamkami, raz po lewej, raz po prawej stronie.
W przeciwieństwie do mojego wcześniejszego wyjazdu do Chorwacji, tym razem nie wjeżdżałem już na obwodnicę Bratysławy, tylko wcześniej skręciłem, na wysokości Trnawy, w stronę przejścia granicznego w Komarnie. Droga nie była już tak dobra, jednak mniejsza odległość pozwoliła mi zaoszczędzić sporo czasu i jazdy. Zauważyłem też, że z czasem coraz częściej zaczęły się pojawiać dwujęzyczne, słowacko-węgierskie oznaczenia miejscowości. Podobnie krajobraz, liczne pola słoneczników od razu skojarzyłem z naszymi bratankami.
Oznaczało to jedno: na tym terenie zamieszkuje liczna mniejszość węgierska. Po dojechaniu do Komarna, przed samym granicznym mostem na Dunaju, zatrzymałem się jeszcze na stacji benzynowej by uzupełnić płyny (i napoje i benzynę). Nie zdejmowałem jeszcze pokrowców i ubrań przeciwdeszczowych, gdyż mogłem to zrobić później, gdy będę się w nich czuł niekomfortowo. W końcu przecież może jeszcze padać, chociaż prawdopodobieństwo było już dużo niższe niż w słowackich górach, na północy.
Niestety, nie pomyślałem o tym, co nastąpiło w ciągu najbliższych godzin… Po krótkiej przerwie wjechałem do Węgier, gdzie po kilkunastu kilometrach dotarłem wreszcie do autostrady, która była ostatnim odcinkiem podróży w tym dniu i miała mnie zaprowadzić do samego centrum Budapesztu, gdzie miałem już zarezerwowaną kwaterę. Jak bardzo ta autostrada różniła się od słowackiej! Począwszy od innego koloru nawierzchni, który był bardziej czerwonawy, po dużo większy ruch i brak pasa awaryjnego. Dwa pasy biegnące w kierunku węgierskiej stolicy były totalnie wypełnione. Prawy pas był całkowicie zajęty przez jadące, jedna za drugą ciężarówki (TIR-y), a lewym, szybszym pasem pędziły osobówki ze średnią prędkością około 140 km/h. Wybór był prosty. Nie zaryzykuję jazdy między potężnymi TIR-ami, dostosuję się do tempa osobówek. Zresztą taka prędkość mi nawet odpowiada, ale brak możliwości swobodnej zmiany pasa i wielki hałas toczących się samochodów wszelkiej maści (głównie tych wielkich) powoduje, że nie czuję się komfortowo. Trzeba jak najszybciej to przejechać i iść wreszcie do swojej kwatery.
Na przedmieściach Budapesztu przez chwilę robi się nieco luźniej ze względu na większą liczbę pasów w jedną stronę, jednak po wbiciu się w centrum miasta było już tylko gorzej. Olbrzymie korki, wysoka temperatura (a ja w skórze, jeansach i przeciwdeszczówce) spowodowały, że co chwilę włączał mi się wentylator, którego dźwięk mnie zawsze denerwuje. Stanowczo wolę jechać na tyle szybko, by chłodzenie napierającym powietrzem było wystarczające. Ciągła zmiana biegów, włączanie i wyłączanie sprzęgła, hamowanie i ruszanie co chwila powoduje, że człowiek szybko tęskni za wolnością czekającą poza miastem.
Po długich minutach, związanych dodatkowo z objazdami, docieram wreszcie do punktu przeznaczenia. Wreszcie za chwilę relaks i ewentualnie zwiedzanie miasta. Z radością schodzę z motocykla, podziwiając go jednocześnie za to, że wykonał kawał świetnej roboty. Oglądam go, patrzę…, zaraz zaraz…., co jest? A gdzie jest moja tablica rejestracyjna!?
Nawet ramka od tablicy jest wyrwana! Tylko tego brakowało! Po zakwaterowaniu dopytuję się w najbliższym sklepie z mydłem i powidłem, czy mają w sprzedaży plastikową tabliczkę, do której mógłbym włożyć zrobioną z kartonu nową tablicę rejestracyjną. W myślach zastanawiam się też jak mogło do tego dojść. Na wstępie wykluczam już, że zrobiłby to ktoś celowo. Przecież cały czas byłem przy motocyklu. A więc jak? Zauważam, że nie ma prawego pokrowca od sakwy. Dodatkowa strata, a jednocześnie ślad w śledztwie. Dochodzę do wniosku, że z dużym prawdopodobieństwem, wręcz pewnością, przeciwdeszczowy pokrowiec z sakwy, w wyniku pędu powietrza na węgierskiej autostradzie, gdzie nic nie słyszałem oprócz wielkiego huku, musiał zostać zerwany i uderzając o plastikową ramkę wyrwał jednocześnie tablicę rejestracyjną. Tak musiało być. I od razu kolejna wątpliwość. Czy komuś jadącemu z tyłu nic się nie stało lub czy nie zrobiłem komuś jakichś strat? W sumie po tablicy rejestracyjnej szybko mnie namierzą. Wkurzony wziąłem motocykl i pojechałem do wielkiego sklepu z częściami do samochodów i motocykli, który wskazał mi napotkany wcześniej sprzedawca. Czynne mają do 17:00, a więc mam jeszcze 40 minut (jak to dobrze, że wcześniej przyjechałem). Jadę więc wąskimi uliczkami samego centrum Budapesztu, mijając po drodze patrol policji i patrząc w lusterko czy za mną nie pojadą, bo w końcu nie wolno mi tak jeździć. Na szczęście chyba tego nie zauważyli. Dojeżdżam około 20 minut przed zamknięciem sklepu i czekając w krótkiej kolejce w końcu docieram do okienka.
No i… kolejny problem. Ja węgierskiego ni w ząb, sprzedawca jedynie po węgiersku. I jak mu tu wytłumaczyć, że chcę nową ramkę do tablicy rejestracyjnej wraz z metalową tablicą (pustą), na której mógłbym wypisać swój numer. Wiem, że czasami takie blachy mają i w zasadzie gdybym ją miał, to nawet przymocowałbym ją bez ramki. Wydaję siódme poty o co mi chodzi, piszę na jego klawiaturze, ten nawet nie chce tego tłumaczyć, tylko mi pokazuje co ma na stanie. Ja prdl! W końcu kiwa głową, że wie o co chodzi i każe mi poczekać. Czekam, czekam i myślę, że pewnie robią tę metalową tablicę na wymiar, w końcu będę mógł jechać spokojnie dalej. Co mogliby robić tak długo? W końcu zadowolony sprzedawca zaprasza mnie pokazując plastikową ramkę. Jak to? Tyle czasu szukał plastikowej ramki? Nastrój waha mi się jak na huśtawce. Niedawno jeszcze sądziłem, że będę miał porządną tablicę rejestracyjną (może bez hologramu, ale jednak), a teraz się okazuje, że mam jedynie węgierską, niepasującą do mojego motocykla i całkiem innego rozmiaru niż polska, plastikową ramkę. Każda minuta na wagę złota. W myślach postanawiam działać i jechać do jakiegoś mechanika, może on spróbuje jakimś rzemieślniczym sposobem coś poradzić. Pytam przed sklepem stojących ludzi, czy nie wiedzą gdzie w okolicy może być mechanik. Wskazują mi drogę, jednak mówią, że już zamknięty. Wsiadam i jadę we wskazanym mi kierunku. Przeciskam się przez jakieś wewnętrzne drogi między wielkimi halami w przemysłowej części Budapesztu. Nawet nie wiem, czy można mi tędy jechać, ale nie ma to teraz dla mnie znaczenia.
Wjeżdżam w jakiś ślepy zaułek i widzę jedynego i pierwszego napotkanego przez ten czas człowieka, który zamyka akurat bramę. Pytam po angielsku czy jest mechanikiem i czy mógłby mi pomóc. Patrzy na mnie trochę zdziwiony, spogląda na motocykl i wreszcie mówi, bym zsiadł, spróbuje mi pomóc. Po krótkiej wymianie zdań przechodzi na swój ojczysty język – Ja Ukrainiec, mów po polsku, rozumiem trochę po polsku, byłem tam swojego czasu. Uff. Przynajmniej mogę normalnie porozmawiać i szybko wyjaśnić o co chodzi. Węgrzy, których wcześniej spotkałem, preferowali swój węgierski i może trochę niemiecki. Wrażenie jakie zrobił na mnie ten człowiek było bardzo pozytywne. Sam zamontował mi nową węgierską ramkę, co wymagało narzędzi, a później z tektury zrobił mi tablicę rejestracyjną, którą jeszcze okleił taśmą klejącą by nie przemakała. Blachy niestety nie miał, ale i tak rozwiązałem tymczasowo problem. Cały czas rozmawialiśmy. Na koniec, gdy chciałem mu zapłacić, odpowiedział mniej więcej tak – Za to co Polacy robią dla Ukrainy nie mogę wziąć od ciebie pieniędzy, jesteśmy wam bardzo wdzięczni. Było to naprawdę bardzo miłe. Poświęcił swój już wolny czas, bo robił to po godzinach pracy i pomimo nalegania nie wziął zapłaty. Dałem mu więc wizytówkę i zaprosiłem do siebie, gdyby kiedykolwiek przyjechał w moje rodzinne strony. Cieszyłem się, że poznałem tego człowieka.
Już nieco bardziej spokojny pojechałem z powrotem w okolice mojej kwatery, by zaparkować na płatnym, podziemnym parkingu swoją beemkę. Wreszcie mam chwilę dla siebie i mogę z większym spokojem zająć się sobą. Wziąłem więc szybki prysznic, przebrałem się w normalne ciuchy i poszedłem zwiedzać Budapeszt. W sumie to byłem tu już kilkukrotnie i schodziłem centrum miasta pieszo parę razy. Piękne miasto. Tym razem, ze względu na ograniczony już czas odpuszczę sobie Budę i zwiedzę bardziej płasko położony Peszt, gdzie rozkwita życie towarzyskie oraz znajduje się piękny budynek Parlamentu Węgierskiego.
Spacer po wielu godzinach siedzenia na motocyklu jest mi po prostu niezbędny. Ale pierwszą rzeczą, jaką musiałem zrobić, celem rozprężenia się i wyluzowania, to wypicie browaru w ogródku piwnym, w samym centrum. Tego mi było potrzeba. Wtedy wszystko smakuje lepiej. Zrealizowanie założonych, ambitnych celów, jakim było pokonanie tylu kilometrów, pokonywanie przeciwności losu, by w końcu można było sobie usiąść i zrelaksować się. Duża ilość adrenaliny wydzielonej podczas całego dnia nie pozwalała mi czuć senności, jednak wewnętrznie czułem, że chyba jestem tym całym dniem zmęczony. Z mieszanymi uczuciami (bo z jednej strony fajnie było siedzieć przy piwie, z drugiej- chciałem jeszcze pochodzić po Budapeszcie wieczorową porą) zwlokłem się z wygodnego fotela, kierując się w stronę budynku parlamentu.
Pierwszy raz zwiedzałem miasto wieczorem i chciałem zobaczyć jak ono wygląda w światłach ulicznych latarni i sztucznego oświetlenia. Pomimo późnej pory ludzi na ulicach było sporo, jak to w stolicy. Po zrobieniu kilku zdjęć pod budynkiem parlamentu, zrobiłem następnie spacer wzdłuż Dunaju podziwiając położone po przeciwległej stronie rzeki Wzgórze Zamkowe wraz z Zamkiem Królewskim, górującym nad całym miastem. Pięknie! W dole, na przycumowanych barkach, zamienionych w pływające restauracje, ludzie miło spędzają czas. Romantycznie to wszystko wygląda. Ja jednak niestety nie mam możliwości by tak spędzać czas, poza tym nie mam z kim. Kieruję się więc na główny deptak miasta czyli Váci utca.
Mnóstwo sklepików z pamiątkami czynnych do późnych godzin nocnych oraz mnóstwo restauracji świadczy tylko o tym, że zawsze tam są ludzie, głównie turyści. Zapach węgierskich dań przypomniał mi, że właściwie to mało dzisiaj jadłem, a żołądek zaczął się upominać o swoje. Zamówiłem więc typowe węgierskie danie, czyli gulasz i zacząłem podziwiać centrum życia tego miasta z ogródka położonego na samym środku deptaka. Większość ludzi niespiesznie chodziła po deptaku. Młodzi, zakochani ludzie, spędzali ze sobą wspaniałe chwile. Okoliczności mojego pobytu w tym miejscu były zgoła inne. Jako jedyny zajmowałem też stolik w pojedynkę. Obok siedziały pary patrzące sobie w oczy i filtrujące ze sobą. Miło popatrzeć i poczuć trochę tej atmosfery. Po pysznym, treściwym gulaszu, zacząłem kierować się w stronę kwatery, gdyż było już późno. Po drodze kupiłem jeszcze w otwartym dyskoncie wodę i jakieś przekąski na jutro. Jeszcze raz wziąłem prysznic, by lepiej mi się spało i usnąłem jak dziecko. Zmęczone, ale szczęśliwe.
C.D.N.
to czekam na dalszą część …